Jeśli chcesz…

Pewnego dnia przyszedł do Jezusa trędowaty i upadając na kolana, prosił Go: „Jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić”. Zdjęty litością, wyciągnął rękę, dotknął go i rzekł do niego: „Chcę, bądź oczyszczony”. Natychmiast trąd go opuścił i został oczyszczony. Jezus surowo mu przykazał i zaraz go odprawił ze słowami: „Uważaj, nikomu nic nie mów, ale idź, pokaż się kapłanowi i złóż za swe oczyszczenie ofiarę, którą przepisał Mojżesz, na świadectwo dla nich”. Lecz on po wyjściu zaczął wiele opowiadać i rozgłaszać to, co zaszło, tak że Jezus nie mógł już jawnie wejść do miasta, lecz przebywał w miejscach pustynnych. A ludzie zewsząd schodzili się do Niego. (Mk 1,40-45)

Ten tekst, ten obrazek ewangeliczny można łatwo sprowadzić do poziomu: Jezus uzdrowił biednego, chorego na trąd człowieka. Uczynił cud, bo przecież to choroba (wtedy, wg stanu ówczesnej wiedzy medycznej) nieuleczalna. Czy jednak naprawdę chodzi Bogu właśnie o to; albo tylko o to?

Ten dialog chorego z Jezusem zamyka się właściwie na tych słowach – prośbie biedaka: jeśli chceszi odpowiedzi Jezusa: chcę. Jednoznacznej, nie budzącej wątpliwości, konkretnej, wprost. Żadne: muszę się zastanowić, zobaczyć, czy byłeś doby czy zły, jak żyłeś, czy zasługujesz na uzdrowienie (a może wręcz przeciwnie), czy warto ci pomóc. To Pana w ogóle nie obchodzi, nie ma żadnego znaczenia. A przecież, jeśli sprawiedliwość Bożą sprowadzić do rozumienia sprawiedliwości po ludzku – czy nie tak właśnie wiele osób by oczekiwało, aby postąpił, posługując się właśnie takimi kryteriami?

Ta odpowiedź Pana łamie nasze ludzkie schematy, nijak do nich nie pasuje. Bóg chce nas uzdrowić, oczyścić z tego, co jest chorobą, złem, słabością mojego życia, co mi to życie w pełni utrudnia, krępuje, więzi, boli. Tak po prostu. Bez żadnych warunków, deklaracji, obietnic, sprawdzenia kwitków, kartotek, katechizmu, indeksu do tego czy tamtego.

Co więcej, Pan nie stoi i nie czeka, ot tak – z tej sceny, opisu jej przebiegu, wynika, że to On wyciąga rękę do trędowatego, czyli czyni ten gest, zachęca, wykazuje inicjatywę, nie pozostawia wątpliwości, że widzi, słyszy, zauważa prośbę tamtego, kierowaną do Niego.

Mnie w tej scenie uderza jeszcze jedno – proszący chory przychodzi otwarty na wolę Boga, nie rości sobie niczego, nie żąda, nie domaga się. Zwróć uwagę, zwraca się do Jezusa słowami: jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić. Nie musisz, nie wiem, czy jestem godny, czy na to zasługuję. To nie jest wątpliwość w moc Jezusa – nie! Ja widzę w tych słowach raz że zaufanie w to, że On może uczynić cud i uleczyć trąd; a dwa, że proszący ma otwarte serce i ufa, że to, co uczyni Jezus, będzie dla niego dobre, najlepsze. Czy wiedział, że zostanie – fizycznie – uzdrowiony ze swojej choroby, był tego pewny? Wydaje mi się, że nie. Na pewno wierzył, że może go spotkać cud – ale ja w tych słowach widzę niesamowitą otwartość na to, że Bóg sam najlepiej wie, czego nam potrzeba, co będzie dla nas najlepsze.

Tu nie chodzi o to, czego Bóg chce dla mnie, żąda ode mnie – w ogóle, w żadnym wypadku. Pytanie należy skonstruować raczej: czego Bóg pragnie dla mnie, co On chciałby mi dać, ofiarować, czym mnie ubogacić?  Co będzie dla mnie najlepsze, pomoże mi wzrastać, nauczy mnie czegoś, dzięki czemu stanę się lepszy? Co jest istotne – nie oznacza to łatwej drogi, wręcz przeciwnie, ale wiarę w to, że to, czego Jezus pragnie dla mnie, zawsze będzie dla mnie dobre, będzie dla mnie szczęściem, nawet jeśli zdobycie go będzie kosztowało pewien wysiłek i trud.

(06. niedziela zwykła B)

Żeby chcieć chcieć

A oto znów przemówił do nich Jezus tymi słowami: Ja jestem światłością świata. Kto idzie za Mną, nie będzie chodził w ciemności, lecz będzie miał światło życia. Rzekli do Niego faryzeusze: Ty sam o sobie wydajesz świadectwo. Świadectwo Twoje nie jest prawdziwe. W odpowiedzi rzekł do nich Jezus: Nawet jeżeli Ja sam o sobie wydaję świadectwo, świadectwo moje jest prawdziwe, bo wiem skąd przyszedłem i dokąd idę. Wy zaś nie wiecie, ani skąd przychodzę, ani dokąd idę. Wy wydajecie sąd według zasad tylko ludzkich. Ja nie sądzę nikogo. A jeśli nawet będę sądził, to sąd mój jest prawdziwy, ponieważ Ja nie jestem sam, lecz Ja i Ten, który Mnie posłał. Także w waszym Prawie jest napisane, że świadectwo dwóch ludzi jest prawdziwe. Oto Ja sam wydaję świadectwo o sobie samym oraz świadczy o Mnie Ojciec, który Mnie posłał. Na to powiedzieli Mu: Gdzie jest Twój Ojciec? Jezus odpowiedział: Nie znacie ani Mnie, ani Ojca mego. Gdybyście Mnie poznali, poznalibyście i Ojca mego. Słowa te wypowiedział przy skarbcu, kiedy uczył w świątyni. Mimo to nikt Go nie pojmał, gdyż godzina Jego jeszcze nie nadeszła.  Ja odchodzę, a wy będziecie Mnie szukać i w grzechu swoim pomrzecie. Tam, gdzie Ja idę, wy pójść nie możecie. Rzekli więc do Niego Żydzi: Czyżby miał sam siebie zabić, skoro powiada: Tam, gdzie Ja idę, wy pójść nie możecie? A On rzekł do nich: Wy jesteście z niskości, a Ja jestem z wysoka. Wy jesteście z tego świata, Ja nie jestem z tego świata. Powiedziałem wam, że pomrzecie w grzechach swoich. Tak, jeżeli nie uwierzycie, że Ja jestem, pomrzecie w grzechach swoich. Powiedzieli do Niego: Kimże Ty jesteś? Odpowiedział im Jezus: Przede wszystkim po cóż jeszcze do was mówię? Wiele mam o was do powiedzenia i do sądzenia. Ale Ten, który Mnie posłał jest prawdziwy, a Ja mówię wobec świata to, co usłyszałem od Niego. A oni nie pojęli, że im mówił o Ojcu. Rzekł więc do nich Jezus: Gdy wywyższycie Syna Człowieczego, wtedy poznacie, że Ja jestem i że Ja nic od siebie nie czynię, ale że to mówię, czego Mnie Ojciec nauczył. A Ten, który Mnie posłał, jest ze Mną: nie pozostawił Mnie samego, bo Ja zawsze czynię to, co się Jemu podoba. Kiedy to mówił, wielu uwierzyło w Niego. (J 8, 12-30)

Skleiłem ze sobą 2 teksty, które czytane były w poniedziałek i wtorek – bo właściwie to kolejne części tej samej mowy Jezusa. Słowa bardzo ciekawe, bardzo zdecydowane – ale wydaje mi się, że dość mało znane (poza tym samym początkiem – o Światłości Świata), bo i rzadko czytane w Kościele. Co ciekawe, to tekst bezpośrednio następujący po – czytanym w niedzielę – opisie „afery” z kobietą cudzołożną.

Czytaj dalej Żeby chcieć chcieć

Zaryglowane

Jezus opuścił okolice Tyru i przez Sydon przyszedł nad Jezioro Galilejskie, przemierzając posiadłości Dekapolu. Przyprowadzili Mu głuchoniemego i prosili Go, żeby położył na niego rękę. On wziął go na bok, osobno od tłumu, włożył palce w jego uszy i śliną dotknął mu języka; a spojrzawszy w niebo, westchnął i rzekł do niego: Effatha, to znaczy: Otwórz się! Zaraz otworzyły się jego uszy, więzy języka się rozwiązały i mógł prawidłowo mówić. /Jezus/ przykazał im, żeby nikomu nie mówili. Lecz im bardziej przykazywał, tym gorliwiej to rozgłaszali. I pełni zdumienia mówili: Dobrze uczynił wszystko. Nawet głuchym słuch przywraca i niemym mowę. (Mk 7,31-37)

Dla mnie ta niedzielna ewangelia bardzo fajnie koresponduje z fragmentem z I czytania: „Odwagi! Nie bójcie się!” (Iz 35,4-7a). Co więcej – te słowa padają nie w kontekście super wierzących, nigdy nie chwiejących się w wierze, supermanów różańca itp. Padają w kontekście osób… małodusznych. Czyli w pewnym sensie gdzieś tam – każdego z nas. Bóg nie sprawi, że wszystko to, co złe, po prostu zniknie i tego nie będzie, ot tak sobie. Bóg jest rozwiązaniem. On sam. Tylko On. 
Te Jezusowe słowa o otwieraniu się można interpretować co najmniej dwojako. 
Z jednej strony – otwórz się na drugiego człowieka, na potrzeby ludzi naokoło, przestań być egoistą, wyjdź poza swoje uprzedzenia, zainteresuj się nie tylko czubkiem własnego nosa, zrób coś bezinteresownie dla drugiego. Inna kwestia – jakiego znaczenia te słowa nabierają w obecnej tragicznej sytuacji związanej z imigrantami (osobna sprawa, zbieram się żeby coś o tym napisać). Bądź nie tylko dla siebie – ale dla drugiego. Bardziej dla niego niż dla siebie. 
Z drugiej strony – otwórz siebie samego na Niego, dla Niego. Bóg zaprosił tamtego biedaka na miejsce osobne, a dzisiaj dla każdego z nas chce znajdować miejsce indywidualne, intymne, wyjątkowe. Ma czas i miejsce dla każdego z nas, kiedy tylko do Niego przychodzimy. Każdy jest dla Niego ważny, wyjątkowy, umiłowany. Bóg najlepiej przychodzi w ciszy serca, w oddali od zgiełku i pędu codzienności. Wtedy możemy dojrzeć do tego, że można przeczytać stertę mądrych i pobożnych lektur, odmawiać stek litanii dziennie, cały różaniec, worek koronek… i nie znać Boga. Bo Boga trzeba samemu doświadczyć i tego nijak się nie da zastąpić. Dopiero to doświadczenie może nam pomóc się otworzyć na Niego i na Jego miłość, Jego plan wobec mnie samego. Ja decyduję – robię ten krok i idę ku Niemu, czy stoję w miejscu, a właściwie się cofam. Warto zwrócić uwagę – Bóg nie stawia warunków: „otwórz się, o ile… jeżeli…”. Do jest dar, to jest Jego łaska. Po prostu kiedy decyduje się otworzyć, otwierasz się. Tak po prostu. I On jest. 

Sezamie, otwórz się!

Oby Bóg nie przeleżał naszego życia w szopie – żebyśmy nie zatrzymali się na progu tej szopki betlejemskiej, znanej wszystkim, ale weszli dalej i pozwolili Jemu samemu wejść we własne życie. Gdy Bóg przychodzi, nie wystarczy czekać – trzeba Mu wyjść na spotkanie. Tak jak magom/królom przybyłym ze Wschodu, a później apostołom wędrującym ścieżkami Galilei, tak jak uczniom idącym do Emaus – Jezus objawia się ludziom, którzy wyruszyli w drogę.
Owocnych świąt!
A do posłuchania – bynajmniej nie tylko dla zmęczonych:

Dekalog Turowicza

Postać historycznego Jerzego Turowicza (1912-1999), legendarnego twórcy i wieloletniego redaktora naczelnego Tygodnika Powszechnego, dopiero powoli odkrywam, choć nazwisko nie jest mi nieznane. Niewątpliwie jest to postać bardzo ciekawa, której spuścizna godna i warta jest propagowania, a jednocześnie mocno niedoceniana, której pamięć, mam wrażenie, kultywowana jest jedynie przez środowisko TP i Znaku. 
Dokładnie dzisiaj, 10 grudnia 2012 r., przypada 100-lecie urodzin Turowicza. Grupa posłów Platformy Obywatelskiej chce, by Sejm podjął uchwałę w sprawie uczczenia 100. rocznicy urodzin Jerzego Turowicza, działacza katolickiego, długoletniego redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Mam nadzieję, że do tego dojdzie. W uzasadnieniu tego projektu wskazano go jako redaktora, który na łamy „Tygodnika Powszechnego” nie wahał się zapraszać autorów, dla których inne tytuły, z racji różnic światopoglądowych, były zamknięte”. Jako publicysta Turowicz „nie pomijał żadnej z ważnych mu współcześnie spraw”, poruszał tematy „gdzie indziej nieobecne i trudne, bo dotykające bolesnych stron polskiej historii. (…) Od lat przedwojennych przekonywał, że nie sposób pogodzić chrześcijaństwa – religii, której najważniejszym przykazaniem jest miłość Boga i ludzi – z antysemityzmem. W latach istnienia PRL-owskiej cenzury mierzył się z tematami najtrudniejszymi: obroną Kościoła przed represjami władzy politycznej, dialogiem z niewierzącymi, zasypywaniem rowów podziału między różnymi odłamami polskiej inteligencji. (…) Odsuwając się od bieżącej polityki, był autorem tekstów zajmujących się kwestiami konstytutywnymi dla Polski lat transformacji: miejscem Kościoła w porządku państwa demokratycznego, rozliczeniem z komunistyczną przeszłością, nieustannym monitorowaniem przestrzegania praw i wolności obywatelskich. Uczył swoich czytelników niezależności myślenia i odwagi działania. (…) Jerzy Turowicz od czasów przedwojennej działalności w Stowarzyszeniu Katolickiej Młodzieży Akademickiej 'Odrodzenie’ był zwolennikiem otwarcia Kościoła na współczesny świat i zmierzenia się z nurtującymi go problemami. Aktywny uczestnik dzieła odnowy Kościoła, które rozpoczęło się podczas obrad Soboru Watykańskiego II. Temu powołaniu był wierny całe życie – jako człowiek Kościoła, ale przede wszystkim jako świecki chrześcijanin, który sensu swego aktywnego i bogatego życia upatrywał w istnieniu tego, co niezmienne”.
Nie czytałem tekstu w całości, posiłkuję się wpisem w portalu natemat.pl. Nie wiem, czy trafna jest diagnoza mówiąca o „ratowaniu” polskiego Kościoła, czy nie są to słowa jednak zbyt mocne, natomiast z pewnością Jego (polskiego Kościoła) stan nie jest tak hurraoptymistyczny, jak by to chcieli widzieć niektórzy, duchowni czy świeccy, o czym najlepiej świadczy choćby ostatni wybryk Stanisława Michalkiewicza w kościele w Zielonej Górze. Wydaje się, że można tutaj podpisać się pod słowami autora z GW, który wskazał, iż „Brakuje katolików, którzy mieliby na tyle odwagi, by z otwartą przyłbicą stanąć po stronie katolicyzmu otwartego, przyjaznego, gościnnego, pełnego miłości i wiernego Ewangelii”. Z jednej strony kwitnie wiele pięknych i miłych Bogu inicjatyw, które pokazują Kościół otwarty i zapraszający ludzi – z drugiej pojawiają się nie raz wypowiedzi i gesty sugerujące, jako by Kościół w ogóle zapomniał o Soborze Watykańskim II. 
W tym kontekście zaproponowane „10 przykazań Turowicza” jawią się jako prosta i bardzo klarowna wskazówka, jak być dobrym chrześcijaninem, otwartym na Boga i innych.
1. Nie rodzisz się katolikiem. Katolikiem się stajesz – tylko w zgodzie z tą zasadą katolicyzm może być autentycznie przeżywany.
 
2. Naszą ojczyzną jest sobór – Kościół powinien pamiętać o tym, by być blisko człowieka.

3. Rozmawiaj, nie potępiaj – dialog musi być niezbędnym elementem wiary.

4. Jeśli Kościół kochasz, krytykujesz – konstruktywna krytyka tego, co w Kościele złe, nie musi być od razu uważana za zdradę.

5. Więcej Boga, mniej seksu – Kościół nadmierną uwagę poświęca zagrożeniom związanym z ludzką seksualnością. Wyzbycie się powszechnej w nim “seksofobii” byłoby więcej niż pożądane.

6. Świadectwo – siła bezsilnych – ewangeliczny radykalizm i świadectwo własnego życia to najlepszy sposób, by zachęcić innych do podążania drogą wiary.

7. Kościół ubogich, nie bogatych – Kościół zawsze powinien stawać po stronie “maluczkich”, a nie solidaryzować się z możnymi i władcami.

8. Państwo obywateli, nie katolików – powszechność wiary katolickiej nie oznacza konieczności życia w państwie wyznaniowym.

9. Żydzi, starsi bracia w wierze – w zgodzie z naukami Jana Pawła II katolik nie może być antysemitą.

10. Katoliku, Kultura! – współczesna kultura nie powinna być przez księży i świeckich odbierana jako zagrożenie, lecz sposób na lepsze zrozumienie świata.

Pojawiło się, bodajże w Znaku, kilka pozycji książkowych na temat Turowicza. Dobry pomysł na adwentową lekturę. 
>>>
A ja? Zamiast siedzieć w pracy i pisać – mam tydzień „wolnego”, bo dostałem dzisiaj rano zwolnienie lekarskie. Niestety, od piątku z gardłem lepiej, ale fizycznie ogólnie gorzej + wysoka gorączka. Proszę o modlitwę – nie tyle za siebie, co za żonkę i malutkiego, żeby się nie pochorowali (obydwoje dopiero wychodzą ze swoich przeziębień).

Napominanie „tych porządnych”

Wtedy Jan powiedział do Jezusa: Nauczycielu, widzieliśmy kogoś, kto nie chodzi z nami, jak w Twoje imię wyrzucał złe duchy, i zabranialiśmy mu, bo nie chodził z nami. Lecz Jezus odrzekł: Nie zabraniajcie mu, bo nikt, kto czyni cuda w imię moje, nie będzie mógł zaraz źle mówić o Mnie. Kto bowiem nie jest przeciwko nam, ten jest z nami. Kto wam poda kubek wody do picia, dlatego że należycie do Chrystusa, zaprawdę, powiadam wam, nie utraci swojej nagrody. Kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą, temu byłoby lepiej uwiązać kamień młyński u szyi i wrzucić go w morze. Jeśli twoja ręka jest dla ciebie powodem grzechu, odetnij ją; lepiej jest dla ciebie ułomnym wejść do życia wiecznego, niż z dwiema rękami pójść do piekła w ogień nieugaszony. I jeśli twoja noga jest dla ciebie powodem grzechu, odetnij ją; lepiej jest dla ciebie, chromym wejść do życia, niż z dwiema nogami być wrzuconym do piekła. Jeśli twoje oko jest dla ciebie powodem grzechu, wyłup je; lepiej jest dla ciebie jednookim wejść do królestwa Bożego, niż z dwojgiem oczu być wrzuconym do piekła, gdzie robak ich nie umiera i ogień nie gaśnie. (Mk 9,38-43.45.47-48)

To takie bardzo ludzkie rozumowanie. Dwunastu się wścieka, bo innego spotkali, który w imię Jezusa czynił wielkie rzeczy. Nie przyszło im nawet do głowy, żeby cieszyć się z tego, że Ewangelia jest głoszona także poza ich małą grupką – przyczepili się, bo to był „obcy”. Trochę ta sytuacja jest podobna do obrazka, kiedy matka Jakuba i Jana przyszła do Jezusa i prosiła Go, aby jej synowie mieli zapewnione miejsce po jego prawej i lewej stronie w Królestwie Bożym. Wiem lepiej (znam Jezusa, słucham Go, jestem uczniem), więc niech Bóg zrobi tak, jak ja uważam. Tak jak był to problem wtedy, tak jest i dzisiaj. Nie potrafimy zrozumieć, że łaska Boża działa poza naszymi wzorami i planami. Pokłosie chorej ambicji, pychy, dążenia do lansowania siebie – wystarczy spojrzeć na niejakiego ks. Piotra Natanka, czy ciągnący się od lat problem lefebrystów (nie dalej jak kilka dni temu znowu któryś z ich biskupów, już nie ekskomunikowanych, podkreślił, że do jedności daleko – czyli de facto sprawy stoją w miejscu). Bo tak naprawdę to wielka sztuka, której ja sam z pewnością nie opanowałem – cieszyć się łaskami i darami, jakie Bóg rozdziela cudzymi rękami. 
„Kto wam poda kubek wody do picia, dlatego że należycie do Chrystusa, zaprawdę, powiadam wam, nie utraci swojej nagrody” – to zdanie bardzo mnie zastanawiało. Pójście za Jezusem to nie tylko niesienie Jego samego w sercu, ustach, na dłoniach, ale także otwartość na to, co mam otrzymać, bo ktoś rozpoznaje we mnie Boga. Czasami to może być wsparcie materialne, dobre słowo, podziękowanie, dowód zainspirowania się moją postawą… a czasami coś, co wbije kolejną szpilkę w moją pychę, bo ktoś coś wypomni, zwróci uwagę. Dowodem raz że dojrzałości, dwa że pokory jest umiejętność przyjęcia także tych trudnych słów. Moje chrześcijaństwo, moja wiara, to nie tylko to, co piękne, ale i to, co bolesne. 
Mocne są słowa „Kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą…”. I wydaje mi się, że skierowane są szczególnie tutaj do tych, którzy dla ludzi stanowią uosobienie Jezusa na świecie – kapłanów, zakonników, siostry zakonne. Mało to jest afer z główną rolą tych, których misją jest umacnianie wiary, a nie jej gaszenie? O co najmniej jednym takim przypadku i kompletnie niezrozumiałej dla mnie reakcji biskupa (przewodniczącego KEP…) pisałem nie tak dawno. Polska i tak jest w komfortowej sytuacji pod tym względem, porównując np. z Irlandią czy USA. Grzech raz że boli grzesznika, ale ma też wielkie pole rażenia, kiedy wychodzi na jaw, skrzętnie ukrywany. O tym mało kto myśli, załamany czy wściekły, że właśnie wyszło na jaw coś, co stanowi rysę na jego kryształowym obliczu – a ilu jest takich, których ta sytuacja, to twoje zachowanie doprowadziło do odejścia od Kościoła, od Boga, albo zachwiało mocno ich wiarą? 
Końcówka o odcinaniu rąk i nóg przypomina mi wykłady z historii prawa, bowiem powiedzmy do czasów średniowiecznych kary mutylacyjne (tak to się fachowo nazywa) stanowiły najbardziej popularne, bo skuteczne, środki karania (nie mówiąc o karze ostatecznej, najlepszej, bo grzesznik trafiał od razu z miłosierne ramiona Stwórcy – niby zbożne, ale co z 5 przykazaniem?). Na szczęście, nie o to Jezusowi chodziło. To przenośnia, nie chęć uczynienia z Jego wyznawców kaleków. Odnosi się do złą w człowieku, do grzechu i słabości. Nie ma czasu na to, aby po malutku, powoli, nie spiesząc się, rozczulać się nad słabościami i zwalczać je po kawałku. Nasze powołanie sprowadza się do wezwania do zerwania z grzechem, od razu, całkowicie, na zawsze. Temu właśnie służy obrzęd chrztu, w którym pada m.in. pytanie: „czy wyrzekasz się zła, aby żyć w wolności dzieci Bożych?”. Skoro się wyrzekam – to od razu, od teraz już do końca. 

Non abbiate paura – 33 lata później

Nie bójcie się, otwórzcie, otwórzcie na oścież drzwi Chrystusowi.

Dla Jego zbawczej władzy otwórzcie granice państw, systemów ekonomicznych i politycznych, szerokie dziedziny kultury, cywilizacji, rozwoju! Nie bójcie się! Chrystus wie, co nosi w swoim wnętrzu człowiek. On jeden to wie!

Dzisiaj często człowiek nie wie, co kryje się w jego wnętrzu, w głębokości jego duszy i serca. Tak często niepewny sensu życia na tej ziemi i ogarnięty zwątpieniem, które zamienia się w rozpacz. Pozwólcie więc, proszę was, błagam was z pokorą i zaufaniem! Pozwólcie Chrystusowi mówić do człowieka! On jeden ma słowa życia, tak, życia wiecznego. Właśnie dzisiaj cały Kościół obchodzi dzień misyjny, modli się, rozmyśla, działa, ponieważ Chrystusowe słowa docierają do wszystkich ludzi i są przez nich przyjmowane jako posłanie nadziei, ocalenia, całkowitego wyzwolenia. (Homilia podczas inauguracji pontyfikatu, Plac św. Piotra, 22.10.1978)

To papieskie wołanie, to głośne, wymowne i wyraźne Non abbiate paura Jana Pawła II stało się jakby kluczem, programem jego pontyfikatu. Wypowiedział je, mocno akcentując poszczególne słowa, blisko 33 lata temu – z których następne 27 dzielnie, do kresu swych ziemskich sił wcielał w czyn, niósł światu i ludziom w nim żyjącym, bez względu na pochodzenie, wyznanie, prezentowane poglądy, status majątkowy. 
Kto by pomyślał, że odszedł już 6 lat temu. Dla mnie to jak rok wstecz. Czas bardzo szybko leci – a my z nim, nawet bardzo często jeszcze szybciej. A im szybciej biegniemy, pędzimy, wiecznie zasapani, spóźnieni, zagubieni – tym łatwiej się pogubić, tym łatwiej o lęk i zwątpienie. Goniąc zaś, zdobywając różne dobra, coraz bardziej w nie zapatrzeni, boimy się. Czego? Tego, że nas ich ktoś pozbawi. Że nas ktoś prześcignie i następnej gonitwy nie uda się skończyć na równie dobrej, premiowanej pozycji – czy chodzi o sprawy zawodowe, ambicje, plany, czy nawet kwestie relacji międzyludzkich, więzi rodzinnych przyjacielskich (które przecież tak bardzo inne są – ale zagonieni zrównują sobie ich postrzeganie z tym, jak postrzegają i działają w pracy). 
Chrystus wie, co nosi w swoim wnętrzu człowiek. On jeden to wie! Właśnie. Jezus Chrystus, Bóg-Człowiek, nie jest alternatywą, jedną z wielu równie dobrych dróg. Jest tym, który swoje bóstwo napełnił po brzegi człowieczeństwem, który przez swoje człowieczeństwo dokonał odkupienia wszystkich ludzi, żyjących zarówno przed, jak i po Nim. Człowiek może się prawdziwie i w sposób pełny zrealizować tylko idąc tą drogą, którą On wskazuje. 
Nie bójmy się. Albo inaczej – bo strach jest ludzki: bójmy się tego, czego bać się warto, czego bać się można. Wiele jest takich spraw. Ale nie bójmy się Boga, jedynego który stanowi pełną i dokładną odpowiedź na wszystkie pragnienia, lęki i porywy serca. Tej odpowiedzi często szukamy po omacku, pragniemy – a jesteśmy zbyt zaślepieni albo pewni siebie, aby poszukać jej właśnie u Boga. Wystarczy, choć to czasem trudne, się w Niego zasłuchać. Nie zagłuszyć Go, ale pozwolić Mu przemówić do serca człowieka. Tak jak przez cały swój pontyfikat mówił do ludzi, już niebawem, za niecały miesiąc, błogosławiony – Jan Paweł II.

Jak ciężko nam zgiąć kolana

Gdy Jezus narodził się w Betlejem w Judei za panowania króla Heroda, oto Mędrcy ze Wschodu przybyli do Jerozolimy i pytali: Gdzie jest nowo narodzony król żydowski? Ujrzeliśmy bowiem jego gwiazdę na Wschodzie i przybyliśmy oddać mu pokłon . Skoro to usłyszał król Herod, przeraził się, a z nim cała Jerozolima. Zebrał więc wszystkich arcykapłanów i uczonych ludu i wypytywał ich, gdzie ma się narodzić Mesjasz. Ci mu odpowiedzieli: W Betlejem judzkim, bo tak napisał Prorok: A ty, Betlejem, ziemio Judy, nie jesteś zgoła najlichsze spośród głównych miast Judy, albowiem z ciebie wyjdzie władca, który będzie pasterzem ludu mego, Izraela. Wtedy Herod przywołał potajemnie Mędrców i wypytał ich dokładnie o czas ukazania się gwiazdy. A kierując ich do Betlejem, rzekł: Udajcie się tam i wypytujcie starannie o Dziecię, a gdy Je znajdziecie donieście mi, abym i ja mógł pójść i oddać Mu pokłon. Oni zaś wysłuchawszy króla, ruszyli w drogę. A oto gwiazda, którą widzieli na Wschodzie, szła przed nimi, aż przyszła i zatrzymała się nad miejscem, gdzie było Dziecię. Gdy ujrzeli gwiazdę, bardzo się uradowali. Weszli do domu i zobaczyli Dziecię z Matką Jego, Maryją; upadli na twarz i oddali Mu pokłon. I otworzywszy swe skarby, ofiarowali Mu dary: złoto, kadzidło i mirrę. A otrzymawszy we śnie nakaz, żeby nie wracali do Heroda, inną drogą udali się do swojej ojczyzny. (Mt 2,1-12)
Żadne wczoraj Trzech Króli było, a uroczystość Objawienia Pańskiego. Ten przydomek – pod którym większość naszego społeczeństwa identyfikuje ten dzień – to skrót myślowy, uproszczenie (odnośnie tekstu, zawartości wczorajszej Ewangelii). Szkoda, że jakby zapytać o nazwę fachową i prawidłową – Objawienie Pańskie – pewnie niewiele osób by wiedziało, co to. 
Kościół jaki jest, taki jest, i daleko dzisiaj do pierwotnej jedności. Co za tym idzie – w różnych chrześcijańskich wspólnotach i różne rzeczy świętowano – u nas właśnie Objawienie Pańskie, u np. luteran także (tylko że oni nazywają ten dzień Epifanią), a bracia prawosławni dopiero zaczynają świętować Narodzenie Pana (u nich Objawienie świętuje się 19.01 – tak to jest, jak niektórzy jadą wg kalendarza gregoriańskiego, a inni juliańskiego).
Jednak – co dzisiaj tak naprawdę świętujemy? Zafascynował mnie tekst o. Macieja Biskupa OP, który sugeruje, że współczesne rozumienie i oddźwięk wczorajszej uroczystości jakby rozmija się z założeniem i tym, co symbolizowała ona pierwotnie. Cytuje on dwie starożytne antyfony na ten dzień:
W tym dniu tak świętym trzy cuda wysławiamy: dziś gwiazda przywiodła mędrców do żłóbka; dziś podczas godów woda stała się winem; dziś Chrystus dla naszego zbawienia przyjął od Jana chrzest w Jordanie. Alleluja. 

Dzisiaj się Kościół złączył z Chrystusem, swoim Oblubieńcem, który go z grzechów obmył w Jordanie; biegną mędrcy z darami na królewskie gody, a woda przemieniona w wino cieszy biesiadników. Alleluja.
W pierwszej – ani słowa o żadnych królach/magach – za to jednoznacznie o Chrzcie Pańskim (obchodzić będziemy go już w najbliższą niedzielę) oraz o cudzie przemiany wody w wino. Coś świta? Tak! Kana Galilejska, początek publicznej działalności Jezusa. W drugiej – owszem, pojawiają się jacyś mędrcy, ale z kontekstu można wnioskować, że chodzi o gości weselnych (pytanie – czy dosłownie: gości weselników z Kany, czy może gości na zaślubinach nieba z ziemią, jak można interpretować narodzenie się Mesjasza?). Czyżby więc dzisiejsze teksty liturgiczne i główny akcent – osoby królów/magów/mędrców – to jakby opowieść dodana dla zobrazowania, ubogacenia obchodów Narodzenia Pana, a nie relacja kronikarska? Jan Turnau używa tu nawet sformułowania – midrasz. 
W tym klimacie można się zastanowić także – ilu było mędrców? Przyjmuje się – trzech, ochrzczono ich nawet imionami Kacpra, Melchiora i Baltazara – co jest akurat praktycznie na pewno wymysłem – bo po prostu pasuje do KMB pisanego na drzwiach. Ciekawe, czy ktokolwiek z piszących – sam wczoraj widziałem – wie i rozumie, co te litery znaczą. Z apokryfów można się doliczyć ich nawet dwunastu. Nie, nie imiona mędrców – a Christus mansionem benedicat czyli jakby prośbę, a może i swego rodzaju pewność, że Chrystus mieszkanie błogosławi (dopełnienie – kolęda, wizyta duszpasterska, gdy kapłan dokonuje pobłogosławienia mieszkania). Skąd pomysł – akurat trzech, poza tym że pasuje do w/w słów? Skoro przynieśli trzy dary – kadzidło, mirrę i złoto (Mt 2, 11) – to pasuje. 
Ale to wszystko tak naprawdę nie ma znaczenia – ani to, że być może pierwotnie liturgia tego dnia akcentowała coś zupełnie innego, inne były teksty, ani też to, ilu było mędrców, skąd przyszli. Symbolika tego obrazka jest bardzo czytelna – i podkreśla dobitnie, że Bóg nie podlega ograniczeniom, że ani narodzenie Pana jako Bożego Syna, ani Jego działalność, a tym bardziej śmierć i zmartwychwstanie nie dokonały się z myślą o jakimś jednym konkretnym narodzie, kraju, rasie ludzkiej – ale o wszystkich, o ludzkości jako całości, o każdym z osobna i wszystkich razem ludziach. Bóg jest transgraniczny, i bez względu na to, jak bardzo my sami tkwimy w ksenofobicznych uprzedzeniach, On  wyciąga rękę także (a może przede wszystkim) do tych, których ja sam czy ktokolwiek inny z mniej lub bardziej uzasadnionego powodu przekreśla lub dyskredytuje. 
Historycznie na pewno można się dowiedzieć, że owa scena – powszechnie zwana pokłonem mędrców – to nic innego jak dowód na to, że także poza Narodem Wybranym (co z perspektywy czasu wygląda śmiesznie  nieco – na Mesjasza czekali, Mesjasz przyszedł i w ogóle Go nie zauważyli, co więcej, następne 2000 lat czekają i doczekać się nie mogą) poganie przybywają, aby uczcić prawdziwego Króla. Stąd ładnie pasuje nazywanie przybyszów właśnie królami – co można bardzo ładnie zestawić: zły król Herod vs. dobrzy, poświęcający się i podróżujący przez pół świata pogańscy królowie, spieszący z darami do Mesjasza. 
Wyżej wspomniałem – to ciekawostki, zagwozdki historyczne, najpewniej z tej perspektywy nie do rozwikłania, choć interesujące. Tak, lubimy pospekulować. Zestawienie trójki przybyszów z Mesjaszem jest tym bardziej wymowne, że trudno chyba o większy kontrast. Oni – uosabiający rozum, wiedzę, naukę, władzę, bogactwo – i On, leżący w żłobie, w jaskini, w środku nocy, bez żadnych atrybutów władzy, a jednak o ileż od nich wszystkich większy. Można nawet dojść do wniosku – ludzie nauki, a do tego poganie, potrafią uszanować i uhonorować Boga lepiej (bo w ogóle) niż rzekomo wierzący. Mesjasz Pan w ciele noworodka, jakby bezradnym, ufnie wyciągającym dłonie do tych, którzy do Niego przychodzą. Tak bardzo boski, a zarazem najbardziej ludzki – dziecko przecież nie potrafi kłamać, jest otwarte, ufne i szczere. Paradoks niezmierzonego Boga, przychodzącego jako mały człowiek, którego każdy może unicestwić.
Bez względu na to, czy kierowała nimi tylko chęć sprawdzenia, czy przepowiednie i proroctwa są prawdziwe, czy coś na nich czeka tam, gdzie wskazuje gwiazda, czy też prowadziło ich serce i poszukiwanie prawdy – są dla nas wzorami. Dali z siebie bardzo wiele po to, aby tam właśnie dotrzeć. Wykazali się wytrwałością i pasją w dążeniu do celu, który sobie obrali. Można zaryzykować – wyruszali na pewno jako poganie, do Tego, który miał być światłem na oświecenie pogan (Łk 2, 32), ale być może do swoich domów powracali już jako wierzący. W końcu, jak mówi Jan, była światłość prawdziwa, która oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi (J 1, 9) – i oni właśnie ową Światłość odnaleźli, pozwolili jej w sobie zajaśnieć.
Nie wszyscy się jednak cieszyli – Skoro to usłyszał król Herod, przeraził się, a z nim cała Jerozolima. Stereotypowo przyjmuje się – ten zły Herod. Tak, on miał teoretycznie najwięcej do stracenia – bo władzę w całej prowincji, gdyby zbuntowany naród zdetronizował go, a Mesjasza obwołał królem. Prawda jest taka, że – jak to bywa – w każdym takim miejscu jest sobie jakaś tam miejscowa elita, która posiada odpowiednie koneksje i powiązania z władcą, z którego żyje, i w oparciu o którego wypracowała sobie pozycję i majątek. Tak, oni również mieli wiele do stracenia. Im również ten nowy Mesjasz był nie w smak.

Morał? Bóg przychodzi do człowieka, ale człowiek sam musi się w kierunku Boga także pofatygować. Nie chodzi o to, że musimy Mu naznosić złota, kadzidła, mirry czy różnych innych symboli bogactwa. Mamy iść – tacy, jacy jesteśmy, z tym, co mamy. Tak naprawdę – my nie mamy nic, co godne jest i co mogłoby być wspaniałe wobec wielkości Boga. Możemy próbować oczywiście uhonorować Go na ludzki sposób, ludzkimi przejawami tego, co wartościowe. Ale nie o wyścig prezentów tu chodzi. Sednem i jedynym wartym świeczki celem dążenia do Jezusa jest to, aby oddać Mu hołd. Przyjść w pełni mojego człowieczeństwa – radości i smutków, sukcesów i porażek, nadziei i tęsknot – i złożyć to wszystko w Jego miłosierne ręce, wierząc mocno i ufnie, że On jest odpowiedzią. Na wszystko. 
Nie ma znaczenia status majątkowy, wykształcenie, pozycja społeczna, tytuły i stanowiska. To się liczy tylko u ludzi. Bóg patrzy dalej, głębiej. Bóg czeka na każdego, a Jego słowo i łaska nie docierają do żadnej konkretnej grupy społecznej, narodowości czy klasy – a do każdego, kto z czystym sercem uczciwie Go poszukuje i pragnie. To decyduje o tym, czy podróż i droga mają sens, czy przyniosą efekt – czy jestem na Niego otwarty i naprawdę Go pragnę, czy też idę i niby to szukam Go, a tak naprawdę nie wiem, po co, na co, dokąd i dlaczego zmierzam. Jeśli chcę w sobie pielęgnować i święcić własny obrazek Jezusa – to najpierw muszę pozbyć się wszelkich stereotypów, w które my sami Boga i Jego Syna wtłaczamy, a dopiero potem się w Niego zapatrzeć. 
A gdy już znajdę? Wtedy mam być sobą. Nie zgrywać, nie stwarzać pozorów, nie robić z siebie lepszego, mądrzejszego niż jestem. Oddać cześć – uklęknąć, uznać wyższość. O ile jest to bardzo niewłaściwe, gdy człowiek czci samego siebie, kogoś innego, albo jakąś wartość materialną – o tyle w takich sytuacjach jakoś bardzo łatwo przychodzi nam ustąpić, oddać hołd czemuś takiemu. Tutaj, inaczej, gdy jest jedyny moment, jedyna Osoba tak naprawdę godna tej czci – jakoś nie bardzo się do takiej postawy garniemy. Zbyt dumni jesteśmy, za bardzo pewni siebie, za twarde karki. Nie można jednak przed Bogiem klękać i oddawać Mu pola tylko w wybranych sferach i sprawach życia. Bóg chce przeniknąć mnie całego – ze wszystkim, co we mnie, co mnie dotyczy. 
Skąd wiadomo, że spotkanie doszło do skutku, że się udało, że odnalazłem Boga? Bo człowiek z takiego spotkania powraca odmieniony, z odnowionym sercem, z postanowieniami co do zmiany samego siebie. Bo ze spotkania z Bogiem nie wraca się na dotychczasową drogę błędów i grzechów – ale wchodzi się już na nową drogę. Tak, grzechów się nie ustrzeżemy, nie unikniemy ich. Ale Bóg napełnia siłą i pokazuje, że można żyć inaczej, lepiej, pełniej w ten właściwie rozumiany sposób. Od betlejemskiej stajenki wracamy jakby do domu, niby tacy sami i tą samą drogą – ale odmienieni, na nowo posłani, umocnieni nadzieją. 
Na czym polega sztuka? Żeby te wszystkie łaski, których zaczerpnęliśmy od Maleńkiej Miłości, chcieć i umieć zagospodarować. Żeby ich nie zmarnować.
Piękne podsumowanie – Jan Turnau ułożył nową wersję kolędy Mędrcy świata. Dla mnie – bomba:
Mędrcy, mędrcy, nie królowie,
władzy im nie trzeba.
Korona im nic nie powie
o tym, co jest z nieba.
A jest stamtąd gwiazdka mała,
podobna do krzyża.
A jest krzyża wielka chwała,
że sam się poniża.
Prawdziwy nie przypomina
berła ani miecza.
Betlejemska to nowina,
Boża, nie człowiecza.

>>>

Lekarze uznali cud, dokonany za wstawiennictwem Sługi Bożego Jana Pawła II – uzdrowienia francuskiej zakonnicy Marie Simon-Pierre z zaawansowanej choroby Parkinsona. Duży krok naprzód. Czyżby beatyfikacja jeszcze w tym roku? Dla mnie to w sumie bez znaczenia – wierzę, iż osiągnął świętość, czy to się ogłosi formalnie, czy nie.

Wszystko, co robisz, to czas twojego nawiedzenia i kilka myśli o Kościele dzisiaj

Gdy Jezus był już blisko Jerozolimy, na widok miasta zapłakał nad nim i rzekł: O gdybyś i ty poznało w ten dzień to, co służy pokojowi. Ale teraz zostało to zakryte przed twoimi oczami. Bo przyjdą na ciebie dni, gdy twoi nieprzyjaciele otoczą cię wałem, oblegną cię i ścisną zewsząd. Powalą na ziemię ciebie i twoje dzieci z tobą i nie zostawią w tobie kamienia na kamieniu za to, żeś nie rozpoznało czasu twojego nawiedzenia. (Łk 19,41-44)

Kontynuacja tego, o czym Jezus mówił w ewangelii, której fragmentowi poświęciłem drugi wpisy wstecz. Jezus mówi co prawda o Jerozolimie, co może być rozumiane jako miasto, ale odnosi się oczywiście nie tyle do budowli i miejsca, co do ludzi, którzy się z nim utożsamiają. Tak, do Narodu Wybranego, który zlekceważył i nie uznał Jego, Syna Bożego, który przyszedł na świat.

W komentarzu na jednym z blogów napisałem, że z tym czasem nawiedzenia to jest tak jak z Zacheuszem (ten, co na drzewo wlazł, żeby Jezusa ujrzeć, i pod wpływem Jego wizyty nawrócił się) czy Bartymeuszem (który został uzdrowiony). Oni ten czas nawiedzenia rozpoznali. Czym on dla nich był? Tym wyjątkowym momentem, w którym Jezus w swojej ludzkiej postaci dosłownie przechodził przez ich życie – miasto, wieś. Namacalnie, fizycznie. Wykorzystali okazję, i odpowiedzieli na zaproszenie Boga, kierowane do każdego człowieka. Nic nadzwyczajnego – tak, do każdego, czy sobie z tego zdaje sprawę, czy nie. I dlatego oczywiście Bóg odpowiedział na ich prośby i tęsknoty odzwierciedlone nie tylko zachowaniem i słowami, ale także myślami serca.

Uciec nam może przez palce nie tylko okazja na spotkanie, a właściwie zaproszenie Boga do swojego życia (spotykamy Go przecież co rusz, obok, w drugim człowieku) – ale także okazja względem drugiego człowieka. Tak, każde złorzeczenie, oszczerstwo, nieuzasadniony wybuch gniewu, nieopanowane emocje, zranienie nie tylko dosłownie, co choćby werbalnie – to właśnie nic innego jak oddawanie pola Złemu. Świadomie czy nie – jesteśmy ludźmi wolnymi, mamy swój rozum i powinniśmy umieć się kontrolować. Wiem coś o tym, mam z wybuchami gniewu sam sporo kłopotów… To żadne usprawiedliwienie.  

Każde nasze działanie na tym świecie to czas nawiedzenia. Od nas zależy czy go rozpoznamy i wykorzystamy – czy też nie zauważymy, albo wręcz celowo zmarnujemy. Warto o tym pamiętać – choćby po to, aby zdążyć się opamiętać w ostatnich momentach życia.

This is your time
This is your dance
Live every moment
Leave nothing to chance
Swim in the sea
Drink of the deep
And fall on the mercy
And hear yourself praying
Won’t you save me

>>>

W tym kontekście na ciekawą rzecz zwraca uwagę Jan Turnau, a mianowicie porównuje Kościół do twierdzy, jaka pojawia się dzisiaj w ewangelii. Porównanie słuszne? Nie wiem. I dalej, sugeruje, iż Kościół powinien przemyśleć swoją dzisiejszą postawę w kontekście (braku) otwartości, postawy defensywnej jaką teraz prezentuje. Cóż, trudno się dziwić – skoro prawie wszędzie, włącznie z rzekomo tak chrześcijańską (chyba tylko z historii…) Europą, wiara w Boga chrześcijańskiego jest w najlepszym razie uważana za przejaw infantylizmu, zacofania, prostactwa i zabobonu, a poza Europą (vide Bliski Wschód) samo przyznanie się do Jezusa skutkuje często szykanami, utratą pracy, zagrożeniem zdrowia i życia wprost. Tak, w sensie doktryny konserwatyzm jest konieczny.

Ale chodzi autorowi, jak mniemam, bardziej o postawę Kościoła na zewnątrz, wobec innych. I tu – zgoda. Piękne przykłady dał nam sługa Boży Jan Paweł II – pielgrzymowanie po całym świecie, spotkanie w Asyżu w 1986, dni modlitw o jedność chrześcijan, dialog z judaizmem. To spore dziedzictwo i czytelny znak, w jakim kierunku Kościół powinien dążyć. Tak – Kościół w dzisiejszym świecie zmniejsza się ilościowo, i można mieć nadzieję, iż przejdzie to w jakość członków, że się tak wyrażę – w ich większą świadomość tego, kim są, w co wierzą, w dojrzałość wiary. Ale Kościół właśnie dzisiaj musi podkreślać, że jest otwarty dla każdego i Jego rolą nie jest tylko strzeżenie depozytu wiary w postawie obronnej, jakby w takiej twierdzy właśnie.  

Kościół musi prowadzić dialog ze światem, starać się sprostać nowym wyzwaniom – a nie przed światem i tym, co nowe, uciekać do zakrystii. Musi być także gotowy, o zachodzi potrzeba, do rozmowy, wewnętrznej dyskusji o Nim samym (w zakresie, oczywiście, tego co nie podważa prawd wiary). Bo, niestety, dzisiaj czasami wygląda to tak, jakby Kościół po okresie otwartości – Sobór Watykański II, pontyfikat Jana Pawła II – przestraszył się… i nie bardzo wiedział, co dalej. Czy to słuszne? Według mnie – nie. Różne sytuacje – w Kościele za granicą, w Polsce – pokazują, jak krańcowo różne są poglądy czy to księży czy biskupów, co doprowadza niekiedy do zupełnie sprzecznych ze sobą działań czy oceny pewnych zachowań.

Tak, do dobrego kierowania Kościołem konieczna jest, poza znajomością teologii, znajomość problemów tak Kościoła, jak i świata i współczesnego człowieka. Tak, do głosu w tym zakresie – tak w parafiach, diecezjach ale i w Watykanie powinni być dopuszczani świeccy – duchowni nie mają w tym zakresie żadnego monopolu (poza tym, że tak się przyjęło), i bardzo często w wielu kwestiach świeccy po prostu pewne problemy rozumieją i znają lepiej, są lepszymi specjalistami w danej dziedzinie. Brakuje tego dzisiaj – księża i biskupi często tego nie rozumieją, i stąd brak wypowiedzi, gdzie pojawić się powinny (albo wypowiedzi niekiedy conajmniej niejednoznaczne, żeby nie powiedzieć, że wprost ze sobą sprzeczne). Rolą Kościoła nie jest bierna defensywa – ale musi starać się świat zrozumieć i odpowiadać na jego potrzeby, potrzeby ludzi, którzy w nim żyją. Mam wrażenie, że niektórzy duchowni naprawdę żyją w oderwaniu od rzeczywistości – bo z tego, co mówią i czym się zajmują, widać że po prostu nie wiedzą, jakie są problemy ludzi.   

Heh, znów pan Jan – do którego myśli chciałem się odnieść – sprowokował dość długi tekst, kolejną dygresję 🙂

>>>

Tak wczoraj usiadłem i poprawiłem linki. W sumie, nie wiem, co mi na początku przyświecało i co miałem na myśli, gdy w linkach blogów nazwy i tytuły zrobiłem małymi literami. Od wczoraj – są dużymi.

>>>

Kolejny przykład świętości, wzięcia na serio powołania do poszanowania przez matkę życia  dziecka nawet za cenę swojego? Piękne naśladownictwo choćby bł. Joanny Beretty Molli. Kolejna święta – czy ją beatyfikują, czy nie. Oczywiście, w żadnym większym serwisie nie było o tym słowa. Bo i po co.

>>>

Wyczytane dzisiaj u x Andrzeja Przybylskiego – niby nie w temacie, ale piękne uzasadnienie nie czczenia (bo to złe słowo) ale modlitwy (nie do) przy relikwiach tych, w których świętość wierzymy:

Kiedy mówiłem z zachwytem jakiemuś znajomemu studentowi, że będzie u nas serce św. Jana Marii Vianney’a – ten stuknął się w głowę i stwierdził ze zdziwieniem: “Czy wy, w tym Kościele, nie przesadzacie!? Dosyć, że człowiek męczył się za życia to jeszcze po śmierci dzielicie go na części i wozicie po świecie?” Trochę się nad tym zastanawiałem, ale w najmniejszym stopniu nie zachwiało to mojej wiary w sens oddawania czci relikwiom świętych. Przecież cała świętość Proboszcza z Ars właśnie na tym polegała, żeby umierać dla Boga nie tylko na jakiś duchowy sposób, ale konkretnie, materialnie i cieleśnie. Tak jak oddał swoje ciało do dyspozycji Panu Bogu za życia, tak pozwolił nim dysponować również po śmierci. Pielgrzymka relikwii ciała świętych ma nam przypomnieć, że nie ma świętości czysto duchowej. Skoro jesteśmy jednością duszy i ciała to nie ma świętości bez daru ze swojego ciała, bez oddania Bogu swojego ciała. Mocno to zrozumiałem patrząc na relikwie św. Jana Marii Vianney’a. Przypomniałem sobie zegar z plebanii w Ars, który pokazywał codzienny rozkład zajęć Proboszcza. Kilkanaście godzin spowiadania, kilka godzin modlitwy, czasem tylko trzy godziny snu. Przecież to świętość, która polegała na umieraniu ciała z miłości do Boga. Mamy czasem tak mocno uduchowioną wizję świętości, że zapominamy, że jej nigdy nie osiągniemy jeśli nasze ciało nie będzie nas wpierać na tej drodze. I oto przez trzy dni byłem blisko tego świętego ciała, i to samego serca oddanego całkowicie Bogu. “Gdybyśmy zrozumieli czym jest kapłaństwo, umarlibyśmy – mówił Jan Maria Vianney – ale nie ze strachu lecz z miłości. Kapłaństwo to miłość serca Jezusowego”. Kochać Jezusowe serce to umieć umierać dla Jezusa, ale nie ze strachu lecz z miłości! 

>>>

Zmierzając ku końcowi tego znowu długiego wpisu (coś pisałem ostatnio, że postaram się krócej? łatwo mówić, jak weny brak…), ostatnia kwestia.

W niedzielę w Polsce wybierać będziemy samorządowców – wójtów/burmistrzów/prezydentów miast, radnych, sejmiki. Poniższy spot kampanii Masz głos, masz wybór jest bardzo trafny. Raz, że prosty. Dwa, że jest obrazkowy dla rosnącej, co widać po drogach, ilości kierowców – trafia do wyobraźni.

Od tego, jak zagłosujemy, nie tylko zależy stan dróg w okolicy. Zależy wiele innych rzeczy. W końcu – nie chodzi o jakiegoś posła gdzieś tam w stolicy, tylko o tych, którzy będą decydowali o bardzo wielu kwestiach bezpośrednio dotykających tylko i wyłącznie mnie, rodziny, sąsiadów, mieszkańców wsi, miasta, województwa. Frekwencja pokazuje – problem jest nie tyle nawet z jakością głosowania, co z ilością. Mało komu się chce wybrać i poświęcić jakieś aż 10 minut na zagłosowanie. Za to do krytykowania – wszyscy, sami specjaliści, politologowie wszystkowiedzący o tym, kto jak i dlaczego nas okrada…

  1. Idź na wybory. Nie jest to wielka sztuka – a jest to prawo, o które wielu walczyło, i którego realizacja powinna i ma być przywilejem, a nie przykrym obowiązkiem. 
  2. Poświęć trochę czasu – gazety, serwisy www – i zastanów się, na kogo zagłosować. Może masz problem tylko z osobą – wiesz, jaką opcję polityczną chcesz poprzeć – a może w ogóle nie masz pomysłu? To usiądź i przygotuj się – kogo reprezentują kandydaci, co w życiu robili (jeśli już zajmowali stanowiska w samorządzie, urzędach czy parlamencie – co wtedy zrobili, co sobą prezentowali, czy zrobili coś poza gadaniem?), co obiecują (choć i tak dzielić to należy na pół). Niech ten głos nie będzie bezsensownym skreśleniem pierwszej z brzegu osoby.
Sam – powiem szczerze. Mam dylemat. Najbliżej mi chyba do wyrażenia obywatelskiego sprzeciwu przez np. oddanie głosu błędnego (np. skreślenie 2 nazwisk). Żeby pokazać, że nie odpowiada mi ani forma tego, co się dzisiaj w polityce na szczeblu czy regionalnym, czy krajowym dzieje. I żeby dać do zrozumienia, że nie widzę nikogo, kogo miałbym w pełni z przekonaniem poprzeć w tym głosowaniu (czyli – jak na kogoś zagłosuję, to na zasadzie, nieuznawanej przeze mnie samego, zasadzie mniejszego zła). Choć i tak pewnie nikt się tym nie przejmie – a już na pewno ci, którzy po wyborach dostaną się na stanowiska.

Opieczętowani, uwierzytelnieni Duchem

W Chrystusie dostąpiliśmy udziału my również, z góry przeznaczeni zamiarem Tego, który dokonuje wszystkiego zgodnie z zamysłem swej woli po to, byśmy istnieli ku chwale Jego majestatu – my, którzyśmy już przedtem nadzieję złożyli w Chrystusie. W Nim także i wy usłyszeliście słowo prawdy, Dobrą Nowinę o waszym zbawieniu. W Nim również uwierzyliście i zostaliście opatrzeni pieczęcią Ducha Świętego, który był obiecany. On jest zadatkiem naszego dziedzictwa w oczekiwaniu na odkupienie, które nas uczyni własnością [Boga], ku chwale Jego majestatu. (Ef 1,11-14)
Kiedy wielotysięczne tłumy zebrały się koło Niego, tak że jedni cisnęli się na drugich, zaczął mówić najpierw do swoich uczniów: Strzeżcie się kwasu, to znaczy obłudy faryzeuszów. Nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw, ani nic tajemnego, co by się nie stało wiadome. Dlatego wszystko, co powiedzieliście w mroku, w świetle będzie słyszane, a coście w izbie szeptali do ucha, głosić będą na dachach. Lecz mówię wam, przyjaciołom moim: Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, a potem nic więcej uczynić nie mogą. Pokażę wam, kogo się macie obawiać: bójcie się Tego, który po zabiciu ma moc wtrącić do piekła. Tak, mówię wam: Tego się bójcie! Czyż nie sprzedają pięciu wróbli za dwa asy? A przecież żaden z nich nie jest zapomniany w oczach Bożych. U was zaś nawet włosy na głowie wszystkie są policzone. Nie bójcie się: jesteście ważniejsi niż wiele wróbli. (Łk 12,1-7)
Dziś przytaczam obydwa teksty liturgiczne, bo się pięknie zazębiają. 
W Ewangelii Jezus mówi o jawności, o tym że nie ma co się kryć, chować po kątach, spiskować, szeptać. Ewangelia może być przekazywana tylko jawnie, w pełni prawdy – w końcu jest kwintesencją tej prawdy, a właściwie to Prawdą samą w sobie. To, co od Prawdy pochodzi – jest i ma być jawne, nie zostało sformułowane i wypowiedziane po to, aby zostało ukryte, schowane przed innymi potencjalnymi zainteresowanymi i odbiorcami, tylko po to, aby docierało do odbiorców. 
Jakiś czas temu słyszałem, nie pamiętam okoliczności, pojęcie Ewangelii głoszonej na dachach. To sformułowanie bardzo trafnie odzwierciedla istotę, początki głoszenia Dobrej Nowiny. A było to może nie tyle na dachach, ale w katakumbach – przesłanie jednak jest jasne: na początku Ewangelia była głoszona jakby w drugim obiegu. Pewnie – apostołowie występowali publicznie, głosili płomienne przemówienia, natchnieni mocą Ducha, Paweł występował na aeropagu. Ale to wyjątki w początkowym okresie chrześcijaństwa. Dopiero po jakimś czasie Kościół mógł działać otwarcie, wycierpiawszy najpierw ze strony ówczesnych władz wiele, przez pierwszych 300 lat obfitując w heroicznych męczenników. 
Jezus wzywa dzisiaj do otwartości, jawności postępowania. Zresztą, nie jest to nic dziwnego. Z czym kojarzy się szeptanie, delikatne skinienia głową, komentarze za czyimiś plecami? Z niczym pozytywnym – z obgadywaniem, komentowaniem, oszczerstwami, bardzo często słowami których człowiek wprost by nie powiedział w twarz temu, kogo dotyczą, bo albo są oczywistym kłamstwem, albo zdecydowanie rozbudowanym za pomocą fantazji przekazem czegoś, co faktycznie było zupełnie inne. To, co jest prawdziwe, autentyczne, dobre – nie musi być ukrywane, powinno być mówione wprost i bezpośrednio. 
Mówienie prawdy chyba nigdy, jak dziś, nie było piętnowane. Poprawność polityczna to sformułowanie używane bardzo często, może i nadużywane – ale niestety stało się synonimem działania w sposób z punktu widzenia np. wartości, jakie osoba deklaruje, całkowicie niezrozumiały. No bo jak inaczej nazwać obrazek, gdy ktoś deklaruje się jako chrześcijanin – a optuje za metodą in-vitro, święceniami kapłańskimi kobiet, błogosławieniem związków homoseksualnych, legalizacją narkotyków i używek? Nawiązywanie i apelowanie o wierność sprawdzonym przez 2000 lat zasadom i wartościom, na których powstawały i zmieniały się, dojrzewały współczesne państwa – w tym także Polska – nazywa się zacofaniem, utożsamia z prostactwem, brakiem wykształcenia, zaściankowością myślenia i brakiem ambicji. 
 
Ambicji – ale do czego? Do tego, aby człowiek pokazał Bogu środkowy palec i dał do zrozumienia, że nie jest mu On do niczego potrzebny? Wystarczająco dużo osób tak postępuje, pozostając w błędnym mniemaniu, że moje na górze. Ich sprawa – na siłę ich nie przekonasz, że są w błędzie, musieli by najpierw sami chcieć to zrozumieć. Ambicji do osiągnięcia szczęścia? Ale Bóg nie stoi ku temu na przeszkodzie. Co więcej – pójście drogą, jaką On proponuje każdemu człowiekowi, drogą dla każdego z nas indywidualną i dostosowaną do naszych predyspozycji, ale z rozwijaniem ich sprawdzonymi metodami ewangelicznymi, wiernością zasadom, jakie ustanowił Jezus – to najprostsza i właściwie jedyna pewna droga do tego szczęścia osiągnięcia. Żeby być szczęśliwym, nie trzeba Bogu nic udowadniać. 
Nie mamy się czego obawiać. Wytykanie palcami boli tylko przez chwilę. Bo skąd się bierze? Z braku – tej prawdziwej – tolerancji, na pewno. Może z wyrzutów sumienia – że wytykający też niby to jest chrześcijaninem, katolikiem, ale nie wypada, nie opłaca mu się przyznać do tych zasad i wartości, które ja prezentuję? U Boga nie jest tak, że pierwszy jest ten, kto głośniej krzyczy, albo pierwszy staje do kamienowania – dosłownie czy w przenośni – kogoś innego. Bóg dzisiaj wskazuje nam – nie bój się tego, który ciało poharata, ale tego, który duszę może zatracić. Tylko ona ma tak naprawdę znaczenie – ciała i nic materialnego nie zabierzesz ze sobą na drugą stronę życia – czy będzie ono wiecznością z Bogiem, czy zatraceniem. 
Fenomen Boga polega na tym, że tak samo kocha każdego z nas, jak i każdego z osobna. Zbawił wszystkich ludzi, ale nie przestaje z miłością pochylać się nad każdym indywidualnie, starając się dla każdego jak najlepiej, kierując na właściwą drogę, umożliwiając rozwój i realizację siebie. Obrazkowo – wie, ile tych włosów na głowie mamy, czyli coś, czego my sami nawet nie jesteśmy świadomi.
I jeszcze jedna myśl z czytania: W Nim również uwierzyliście i zostaliście opatrzeni pieczęcią Ducha Świętego, który był obiecany. Dzisiaj, w erze maili, facebooka, chatów, gadu-gadu – tradycyjna korespondencja w przypadku większości trafia do lamusa. Zaryzykowałbym – osoby kilkunastoletnie najpewniej w życiu nie napisały tradycyjnego listu, na papierze, własnoręcznie. Zanika też tradycyjne znaczenie pieczęci – potwierdzanie, gwarant prawdziwości tego, co opatrzono pieczęcią. Pewnik jakiś. Dowód, uwierzytelnienie. 
My jesteśmy – każdy z osobna i wszyscy razem – dla Boga tak ważni, że uwierzytelnił nas pieczęcią Ducha Świętego. Jak? W sakramentach. I cały czas pragnie tę pieczęć odnawiać – spowiedź, Komunia św., Eucharystia, modlitwa. Bóg w nas wierzy tak bardzo, że sam potwierdza, daje rękojmię naszej wyjątkowości i dobroci. Tylko, że aby ta pieczęć nie była tylko jakimś reliktem, czymś bezwartościowym – musi być podstawa tego potwierdzenia, uwierzytelnienia. Wiara, która nie kończy się na niedzielnej czy świątecznej tylko Mszy, ale sięga dalej i przenika całość mojego istnienia. 
>>>
Nie tak dawno – nieco ponad miesiąc temu – napisałem o dwóch osobach, które dotknął krzyż choroby. Jedna z nich już wtedy przegrała walkę – pisałem o tym, że mama Z. umarła po 2,5-letniej walce z rakiem. I że wierzę, iż ta druga, u której nowotwór dopiero zdiagnozowali, wygra walkę, choć rokowania były dość mało optymistyczne. 
Tak sobie szedłem wczoraj, wracając z pracy, i modliłem się różańcem, i myślałem właśnie o tej osobie. W poprzednim tygodniu diagnoza zabrzmiała – bez szans, będzie cud, jak do końca roku dożyje. Czy ta decyzja do niej docierała? Rodzina powiedziała, że rokowania nie są najlepsze, ale nie ujawniła wszystkiego. Tylko że mi się wydaje, że taki człowiek czuje, że koniec się zbliża, że niedługo umrze. W tym tygodniu nie było z nią już kontaktu – oddychała, czasami jęczała z bólu (za dużo przerzutów). Miał odwiedzić ją ksiądz z Komunią, ale rodzina odwołała – z chorą nie było już kontaktu. Na dniach udało się zorganizować jej pobyt w hospicjum, gdzie miała by lepszą, bardziej fachową opiekę, niedaleko od domu – wczoraj po nią przyjechali, ale została w domu, bo lekarz stwierdził, że nie przeżyła by podróży… 
Wieczorem dowiedziałem się od żonki, że zmarła. Mniej więcej (albo nieco po) w momencie, gdy się za nią modliłem… Kto by pomyślał. Rok z hakiem wstecz bawiła się z nami na weselu, sam nie raz z nią tańczyłem. 
Odejść — by dłużej pamiętać
wiewiórki co kabaret przeniosły na cmentarz
pies co wył przez megafon tak na rząd się wściekał
łzy co płynął z nieba jak z kaczkami rzeka
ktoś kto tak umarł by inny uwierzył
spokój —- gdy się na rozpacz popatrzy z daleka
(śp. x Jan Twardowski)