Król jakich mało

Piłat powiedział do Jezusa: Czy Ty jesteś Królem żydowskim? Jezus odpowiedział: Czy to mówisz od siebie, czy też inni powiedzieli ci o Mnie? Piłat odparł: Czy ja jestem Żydem? Naród Twój i arcykapłani wydali mi Ciebie. Coś uczynił? Odpowiedział Jezus: Królestwo moje nie jest z tego świata. Gdyby królestwo moje było z tego świata, słudzy moi biliby się, abym nie został wydany Żydom. Teraz zaś królestwo moje nie jest stąd. Piłat zatem powiedział do Niego: A więc jesteś królem? Odpowiedział Jezus: Tak, jestem królem. Ja się na to narodziłem i na to przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie. Każdy, kto jest z prawdy, słucha mojego głosu. (J 18,33b-37)

Ciekawość ludzka jest niesamowita. Piłata – może i niezbyt szlachetnie urodzonego, ale wżenionego w potężną rodzinę, człowieka władzy – także zainteresował ten dziwny Żyd. Nic osobistego – nie miał nic przeciwko Jezusowi. Nawet mówi się, że Mu współczuł, że chciał Mu pomóc, i tylko pod wpływem rozwrzeszczałego tłumu uległ. No tak, uwielbiamy usprawiedliwiać, bo on „tylko”… A może aż? Skoro nic nie zrobił – to dlaczego Piłat Go wydaje Żydom, wiedząc, jaki los Jezusa czeka? Ile jestem w stanie zrobić dla swojego przysłowiowego „świętego spokoju”? 
Jednak trzeba Piłatowi przyznać – dobrze, że był ciekawy. Tutaj nie liczą się środki, a cel – człowiek spotyka Boga, mały słabeusz odkrywa, że jest Ktoś większy, potężniejszy, odwieczny, będący sam w sobie niezgłębioną Tajemnicą, a równocześnie bardzo prostą i prawie że uniwersalną odpowiedzią na to, co tłamszę i z czym się szarpię w swoim wnętrzu. Nie ma nic piękniejszego nad sytuację, gdy pępek świata uświadamia sobie, że jest praktycznie nikim, a Ten który jest wszystkim, po prostu Go kocha i nic za to nie chce. 
Taki spektakl jak z Piłatem to się w tłumie z pewnością fajnie i komfortowo ogląda. Błoga anonimowość, można pokrzyczeć, powymachiwać rękami, a może i jakimś kamieniem rzucić – co tam, raz się żyje. Niczym nie ryzykujesz, jesteś silny ciemną i bezmyślną masą (czy tylko mnie w tym momencie kojarzy się to z niedawnymi i już – niestety – prawie tradycyjnymi rozróbami na okoliczność rocznicy odzyskania niepodległości?). Gorzej, jak taki Jezus spojrzy właśnie tobie w oczy. W tym cały wielkim tłumie, cholera, jakoś właśnie mnie wypatrzył. Jak On to zrobił? Po co? Bo widzi, co jest we mnie, z czym sobie nie radzę, co mnie przerasta, co zawstydza, przed czym się chowam sam przed sobą, co mnie w jakiś sposób więzi – i po prostu Go to nie obchodzi. Nie potępia, nie krzyczy, nie wymachuje rękami – po prostu jest i widzi mnie, a w tym wszystkim nie mogę pozbyć się uczucia, że to spojrzenie pełne jest po prostu bezinteresownej miłości.
Tak, On jest Królem. I nie był by nim ani o jotę mniej, gdyby tych słów wprost sam nie wypowiedział. Zrobił to właśnie dla takiej bandy niedowiarków – mnie, ciebie, nas. Żeby człowiek nie miał żadnych wątpliwości. Tylko że to Jego Królowanie z naszym rozumieniem władzy niewiele ma wspólnego – co widać po tym, że chyba żaden władca nie umywa nóg obywatelom, nie przejmuje się zbytnio jednostkami, nie troszczy się o każdego z osobna (no chyba że przed wyborami). Tu nie ma kadencji, kampanii – On jest, był i będzie. I pragnie jak niczego innego na świecie tego, abyś zaprosił Go, uczynił swoim Królem. Nie o korony, berła i błyskotki chodzi, ani też – jak to niektórzy postulują – formalne zmienianie ustroju RP. Chodzi o otwarte oczy serca, którymi pozwolisz, aby inni w tobie widzieli Boga, i żeby On sam mógł przez ciebie docierać do innych. 

Króluj nad nami, władaj nad sercami
Niech wszędzie płonie znicz wiary,
Niech zew miłości, wiary, ufności
Świat wiedzie pod Twe sztandary.

Najlepszy budowniczy na gruzach

Jezus powiedział do swoich uczniów: W owe dni, po tym ucisku, słońce się zaćmi i księżyc nie da swego blasku. Gwiazdy będą padać z nieba i moce na niebie zostaną wstrząśnięte. Wówczas ujrzą Syna Człowieczego, przychodzącego w obłokach z wielką mocą i chwałą. Wtedy pośle On aniołów i zbierze swoich wybranych z czterech stron świata, od krańca ziemi aż do szczytu nieba. A od drzewa figowego uczcie się przez podobieństwo! Kiedy już jego gałąź nabiera soków i wypuszcza liście, poznajecie, że blisko jest lato. Tak i wy, gdy ujrzycie, że to się dzieje, wiedzcie, że blisko jest, we drzwiach. Zaprawdę, powiadam wam: Nie przeminie to pokolenie, aż się to wszystko stanie. Niebo i ziemia przeminą, ale słowa moje nie przeminą. Lecz o dniu owym lub godzinie nikt nie wie, ani aniołowie w niebie, ani Syn, tylko Ojciec. (Mk 13,24-32)

I niech mi ktoś powie, że nie żyjemy w czasach ostatecznych. Niektórym wydaje się, że człowiek osiągnął praktycznie szczyty możliwości i okiełznał wszystko, co się do okiełznania było – a co rusz widzimy, że jota w jotę spełnia się to, o czym 2000 lat temu powiedział Jezus, z którego nawet dzisiaj niektórzy chcą zrobić wiejskiego quasi-mesjasza, zamiast po prostu Mu uwierzyć. Miał rację także w sprawach takich, jak te w niedzielnym fragmencie. Zaćmienia księżyca, tsunami, coraz więcej huraganów, trąby powietrzne. O katastrofach kosmicznych, gdy jakieś ciało niebieskie miało by zniszczyć Ziemię, póki co obejrzeć można filmy science fiction – ale kto wie, nie jest to nierealne. Ktoś powie – pewnie, da się je wyjaśnić naukowo, zresztą były, są i będą. I pewnie tak. Przypadkiem jednak ilość tych kataklizmów wzrasta, a człowiek – pan wszystkiego rzekomo – jest w stosunku do nich tak samo, o ile nie bardziej (z całym postępem) bezradny?
Bóg nie bez powodu używa takich, a nie innych słów. Pokazuje nam kruchość tego, co jest wokół nas, co dla nas cenne, na czym budujemy, co tworzymy – nie tylko to, co namacalne, materialne, ale także to, co wewnętrzne. Czasami Bóg musi mną wstrząsnąć, żebym wreszcie się ocknął, zechciał Go zauważyć i posłuchać. Przygotowuje nas tym samym na ten ostateczny wstrząs – na dzień Sądu, który czeka każdego z nas, czy to za naszego życia na Ziemi, czy to w momencie naszego przejścia z tego życia do innego. 
Po tym wszystkim przyjdzie Bóg, ujrzymy Go tak jak Jezus właśnie wskazuje, jako odkupiciela i zbawiciela, w którego już nikt nie zwątpi. To jednocześnie wielka dla nas obietnica – nie każdą burzę i nawet taki mały, własny koniec świata, powoduje Bóg, ale po każdej z nich On właśnie czeka ze swoją obietnicą, propozycją, z wyciągniętą ręką. On, najlepszy budowniczy na gruzach – potrafiący jako jedyny nadać sens temu, co po ludzku bez perspektyw, złamane, zniszczone, stracone. 
Ten fragment o aniołach posłanych do zbierania wybranych – dla mnie, w nurcie myśli o. Wacława Hryniewicza OMI, to nic innego jak zapowiedź tego, że Bóg kocha dalej, niż my potrafimy nagrzeszyć, i ludzka słabość nie będzie dla Niego przeszkodą. Nie na siłę – ale wbrew naszej głupocie i małości – spotkamy się kiedyś, z Nim. 
Drzewo figowe to ciekawy przykład, po prostu pasujący do tamtych czasów. Po to dostaliśmy rozum i oczy, aby z nich korzystać, patrzeć, widzieć i rozumieć znaki. Jesteśmy mistrzami w wyłapywaniu nic nie znaczących informacji o promocjach, wyprzedażach, okazjach i innych pierdołach – a równocześnie nie potrafimy i nie chcemy usłyszeć cichego, ale stale będącego wśród nas głosu, delikatnego Bożego zaproszenia do bycia gotowym. Tu nie ma wielkiej filozofii – trzeba tylko chcieć widzieć i słyszeć sprawy proste, ot, tak jak zmienia się drzewo figowe. 
O tej nieprzemijalności to jedne z najczęściej kontestowanych słów Biblii. Skoro miało chodzić o jedno pokolenie sprzed 2000 lat – to coś się nie zgadza. Tak? Koniec świata przysłowiowy dla Żydów nastąpił zgodnie z tą zapowiedzią, kiedy  w 70 r. n.e. Rzymianie zburzyli Jerozolimę. Legło w gruzach to, co było ich życiowym centrum, punktem odniesienia – państwo żydowskie miało odrodzić się prawie 1900 lat później, a dzisiejsza sytuacja na Bliskim Wschodzie pokazuje, że na pokój się tam nie zanosi, i jego istnienie dla wielu stoi pod znakiem zapytania. A zaproszenie Pana jest skierowane do każdego z pokoleń, jakie były, są i będą po nas.
Ale najpiękniejsze słowa Bóg zostawił na sam koniec – wielka obietnica Tego, który stwarza samym tylko słowem, zamysłem. Może się wydawać, że On już się nie liczy, że ważne jest coś innego – może. Jaki jest tylko sens licytowania się z Panem, żeby i tak na końcu przyznać Mu rację?
>>> 
Za wsparcie przy najtrudniejszym ustnym kolokwium dziękuję – jeszcze „tylko” piątkowe, i koniec 🙂 Polecam się pamięci ok. 14:00. 

E-wydania tygodników katolickich

Nie tak dawno zainteresowałem się kwestią elektronicznych wydań czytanych przeze mnie gazet, głównie tych związanych z tematyką chrześcijaństwa i wiary. Powód dość prozaiczny – przede wszystkim są tańsze, a poza tym wygodniejsze w „użytku” np. w komunikacji miejskiej, gdzie jest straszny ścisk, i nie zawsze można sobie pozwolić na wymachiwanie gazetą np. formatu A4 i przekładanie kartek. 
Ograniczam się do kilku tytułów będących w moim kręgu zainteresowania, więc żadne to wielkie zestawienie. Poniżej wnioski, które można najbardziej skrócić w stwierdzeniu – niby wszędzie te e-wydania są, ale…
Ładnie od razu „na twarz” pokazany cały cennik prenumeraty elektronicznej, a i cena zachęcająca – 3 zł za pojedynczy numer (czyli o 1 zł taniej od wersji papierowej). Problem zaczyna się, kiedy wchodzimy do serwisu egazety.pl, ponieważ okazuje się, że do korzystania z udostępnianych przez ten serwis wydań prasowych konieczna jest aplikacja, która pomimo dużej popularności serwisu… nadal przewiduje tylko obsługę na komputerach stacjonarnych i ew. notebookach czy netbookach – oferując jedynie wersje pod MS Windows i Mac OS. Co dla mnie jest totalnym nieporozumieniem – bo chyba nikt nie ma wątpliwości, że dzisiaj sporo (o ile nie większość) osób korzystających z e-prasy przegląda ją na urządzeniach typu smartphone, tabletach – czyli wszystkim, co w lwiej części obsługiwane jest przez Android OS. Dlaczego do dzisiaj nie ma aplikacji, która umożliwiła by czytanie GN na komórce? Jakiejkolwiek, nie tylko z Androidem? Ja prasę czytam w drodze, przemieszczając się – jak pewnie sporo osób – więc czytanie na komputerze mnie nie interesuje. 
Zdecydowany faworyt w zakresie e-wydań, proponowanych w naprawdę wielu wersjach pod kątem różnego rodzaju urządzeń. Tu również dostępna wersja w egazety.pl (zatem tylko na komputer), również e-kiosk.pl (także dodatkowe oprogramowanie, tylko na komputery z systemem MS Windows oraz na iPada), ale także eprasa.pl – gdzie po zamówieniu gazety nie potrzeba żadnego dodatkowego oprogramowania, aby e-gazetę czytać. Pomyślano również o wersjach na najpopularniejsze chyba dzisiaj czytniki marki Kindle, a przede wszystkim – wersji w formacie ePub – czyli obsługiwanej przez większość czytników e-booków, ale także przeróżne aplikacje dostępne w smartphonach (np. mój darmowy freeware FB Reader). Na koniec – wielki plus, bo różnica w cenie – w kiosku za TP zapłacimy 6,90 zł, podczas gdy za e-wydanie przeszło połowę mniej, bo jedynie 3,20 zł. Dla mnie bomba.
Nie czytam, natomiast widzę, że mają ładnie przygotowane e-wydanie w najprostszym możliwym wykonaniu – po prostu PDFach, które otworzy i każdy komputer, i każdy smartphone. 
Zaczyna się bardzo obiecująco, niestety potem już tylko gorzej. Wydawca zadbał o dedykowaną aplikację na urządzenia z Android OS, natomiast już samo przeczytanie opinii użytkowników w Sklepie Play (dawnym Android Markecie) odbiera ochotę do testowania. Przemogłem się i zainstalowałem – aplikacja dramat, działająca gorzej niż wolno, pobieranie treści masakra, brak zapamiętywania miejsca gdzie użytkownik zakończył czytanie, tona reklam zajmujących większość wyświetlacza, straszliwe wykorzystanie zasobów (a telefon mam bardzo wydajny). Absurdalny wygląd – sugerujący korzystanie w pewnym sensie z PDFów, więc czemu e-wydania nie są po prostu w tym formacie? Czyli – pomysł fajny, wykonanie po prostu tragiczne i nie nadające się do wykorzystania. 
A dla mnie wnioski takie:
  1. Fajnie, że ktoś o e-wydaniach myśli i je przygotowuje – pozwala to przede wszystkim dotrzeć z danym tytułem do osób za granicą, ale i tych, którzy nie zawsze znajdą z jakiegoś powodu czas, aby kupić wydanie papierowe. A coraz częściej – tych, którzy chcieli by zachować treści na później, nie magazynując stert papierów.
  2. Szkoda, że brak jest jednego ogólnie przyjętego standardu i rozwiązania dla e-wydań. Cóż, to w pewnym sensie skutek wolnego rynku i konkurencji. Wydaje mi się, że rozwój aplikacji – np. poszczególnych e-kiosków itp. – na komputery (tj. systemy MS Windows i Mac OS) nie ma dzisiaj racji bytu i przyszłości, tutaj najsensowniej i najprościej było by posługiwać się formatem PDF. Z kolei do co wydań na Android OS, czyli na smartphony i tablety – format ePub to dobry przykład, bo dość popularny i obsługiwany przez bardzo wiele także czytników e-booków. 

Konkluzja dla mnie – Tp jak najbardziej w wersji elektronicznej, natomiast co do GN i Uważam że (rzadziej) trzeba pozostać, póki co, przy konwencjonalnych wydaniach papierowych. 

Niepodległościowe delicje

Jezus nauczając mówił do zgromadzonych: Strzeżcie się uczonych w Piśmie. Z upodobaniem chodzą oni w powłóczystych szatach, lubią pozdrowienia na rynku, pierwsze krzesła w synagogach i zaszczytne miejsca na ucztach. Objadają domy wdów i dla pozoru odprawiają długie modlitwy. Ci tym surowszy dostaną wyrok. Potem usiadł naprzeciw skarbony i przypatrywał się, jak tłum wrzucał drobne pieniądze do skarbony. Wielu bogatych wrzucało wiele. Przyszła też jedna uboga wdowa i wrzuciła dwa pieniążki, czyli jeden grosz. Wtedy przywołał swoich uczniów i rzekł do nich: Zaprawdę, powiadam wam: Ta uboga wdowa wrzuciła najwięcej ze wszystkich, którzy kładli do skarbony. Wszyscy bowiem wrzucali z tego, co im zbywało; ona zaś ze swego niedostatku wrzuciła wszystko, co miała, całe swe utrzymanie. (Mk 12,38-44)

Objadają domy wdów… Niestety, przykro mi się to kojarzy z naszą polską rzeczywistością. Przykład z mojego podwórka. Miejska parafia, albo emeryci albo mniej więcej moi rówieśnicy, czyli młodzi z małymi dziećmi. Księży kilku. Proboszcz, na parafii od 3 lat, ma 3 z kolei samochód – kolejny quasi terenowy. Ok, jak wikary od nas szedł na probostwo na wieś, to rozumiem, że taki może się do czegoś przydać. Ale jemu? Wikary – może nie najnowsza (ostatni model), ale poprzednia wersja limuzynki bmw, czarnej oczywiście. Nie wiem, ile to kosztuje, ale na pewno ok. 100.000 zł. Czy to wypada? Kościół stoi jak cię mogę (tak to jest, jak pierwszy proboszcz ścigał się z kolegą z dekanatu, budując – no i wygrał, ale już za jego życia kościół taniej było by zburzyć i postawić nowy, niż go doprowadzić do porządku), nie wiadomo za co się w nim brać – a tutaj kapłani takimi furami się rozbijają. Ja nie bronię – każdy ma swoje pieniądze i robi z nimi, co ma ochotę – ale czy im akurat wypada? Widać po ludziach, że u wielu się nie przelewa – może nie bieda, ale skromnie. I tacy ludzie idą do kościoła, i słyszą o konieczności dzielenia się i wspierania od księdza, który ma samochód za równowartość pewnie ok. 75 ich wypłat/rent, czyli coś na co oni nigdy sobie pozwolić nie będą mogli. Tak, w mojej ocenie to rozpusta, przepych i po prostu próżność. Ciekawe, czy rusza ich sumienie, gdy w takim dniu czytają powyższe słowa. 
Inna sytuacja – ludzie mają niewiele, a potrafią się dzielić. Kilka lat temu, gdy odchodził poprzedni proboszcz, opisałem tutaj, jak pożegnać się z nim przyszedł (bo człowiekiem lubianym był i dobrym) jeden z żebrzących pod kościołem (wiem, że człowiek faktycznie bez perspektyw, żaden naciągacz). Wręczył mu… paczkę ciasteczek, delicji, tłumacząc się, że on też chce się pożegnać, a na więcej go nie stać. Trudno o lepszy dowód na to, że i dzisiaj na każdym kroku można zaobserwować ten wdowi grosz, poświęcenie, wyrzeczenie, rezygnację z czegoś dla siebie – aby w jakiś sposób okazać serce, włączyć się w coś, wziąć udział – nawet gdy udział taki ma być bardziej niż symboliczny. To nie ma znaczenia – liczy się, że jest, że stanowi wysiłek, i że powstał ze zbożnych intencji. Kwota czy wartość to kwestia dalsza, drugorzędna. Ilu jest takich, którzy prawie nie mają – a dają ten wdowi grosz, a ilu mają więcej niż wiele, nie mają pomysłu na co to spożytkować, a i tak nie dadzą nawet z tego zbytku? Właśnie – zbytku, jak wskazuje Jezus, czyli np. dla uspokojenia sumienia. Tu nie ma ofiary, nie ma wyrzeczenia, więc znowu – liczy się pobudka, czyli złożenie ofiary na miarę swoich możliwości.
Kilka razy o tym czytałem, jakoś ostatnio do wraca i chyba się zdecyduję – ok, ostatnio finansowo jest ciężko, ale spróbować chyba trzeba oddawać Bogu – na ofiarę, na zbożne cele, jakieś inicjatywy – dziesięcinę, czyli 10% swojego zarobku. Ludzie mówią, że postępujący tak wiele łask otrzymują – tak naprawdę więcej biorąc, niż dając. 
Ks. Artur Stopka dzisiaj pyta: na ile procent twojego życia ma szansę Bóg? Dobre pytanie. Bóg nie pyta tylko o pieniądze. Bóg pyta – ile chcesz mi dać, w ogóle, z siebie. Nie chodzi o kasę, przelewy, banknoty, przeliczalne dobra – ale wskazuje jednocześnie, że człowiek naprawdę wierzący i żyjący z Nim nie może przechodzić obojętnie wobec potrzeb Kościoła i konkretnych potrzebujących, na tyle na ile ma możliwość im zaradzić. Tak, to jest wyrzut sumienia, i to dla wielu – wystarczy popatrzeć, kto jakim wozem zajeżdża pod kościół, a jakie kwoty i w jakich monetach (papierowe? rzadko) padają na tacę – rozdźwięk jest oczywisty. Masz rodzinę, żonę, dzieci, chorych rodziców czy starszych dziadków na utrzymaniu? Nikt ci nie każe od ust im czy sobie odejmować – ale na pewno masz możliwość złożenia ofiary, zaangażowania się, wykonania prawdziwego i z serca płynącego gestu złożenia jałmużny. A jeśli nie masz – to możesz na pewno w innej formie pomóc, swoim czasem czy pracą – rozejrzyj się wokół.
Bóg czeka na twój grosz. Może być wdowi – i nawet lepiej niech taki będzie, niż będzie „okrągłą sumką” rzuconą na odczepne. 
Dzisiaj wielkie święto narodowe – szkoda, że większość nie wie nawet, która to jest rocznica. W stolicy przekrzykiwać się będą pewnie ze 3 co najmniej marsze zwołane na tę okoliczność, w prasie od kilku dni przeżywano, która osoba medialna z jakiego komitetu organizacyjnego postanowiła się wypisać, bo nie pasowała tej osobie inna osoba w komitecie, itp. Zadowoleni na pewno są sprzedawcy i firmy szyjące flagi – tych widzę z okna zdecydowanie więcej niż np. dekoracji na Boże Ciało – i wszyscy sprzedający w okolicach jakichkolwiek ewentów rocznicowych pamiątki i gadżety. A co my z tą niepodległością robimy? Jak ją wykorzystujemy? Czy w ogóle? Czy po prostu coraz bardziej dyskretnie, a zarazem skutecznie, dajemy się otumanić, zrobić wodę z mózgu, ogłupić i podejmować w tym stanie błędne decyzje? To dobry dzień, aby zrobić rachunek sumienia z tego, jak wykorzystujemy swoje czynne prawo wyborcze – kogo wspieramy, komu oddajemy władzę w Polsce w ręce, i czy jakkolwiek potrafimy to uzasadnić, czy jest to tylko przejaw bezmyślnej rutyny? Ja z przerażeniem stwierdzam, że ci, którzy o tę wolność dla nas (i nie tylko dla nas) swego czasu walczyli to dzisiaj najpewniej się w grobach przewracają…

Czas obumierania ziarna

Jak człowiek coś mądrego przeczyta, to warto się tym podzielić. Przytaczam rozmowę z poprzedniego GN (43/2012) w całości. Oryginał tutaj
Na śmierć i życie
O umieraniu każdego dnia i wielbieniu Boga przez zaciśnięte zęby z ks. Mirosławem Nowosielskim rozmawia Marcin Jakimowicz.
Marcin Jakimowicz: Chrześcijaństwo ze świętą bezczelnością twierdzi: jesteśmy nieśmiertelni, życie pokonało śmierć. A jednocześnie na każdym kroku słyszymy refren: „Ziarno musi obumrzeć…”.
Ks. Mirosław Nowosielski: – To obumieranie z dnia na dzień przygotowuje nas do życia wiecznego.
Nie ma Ksiądz dość tego obumierania?
– Mam dość (śmiech). Cały buntuję się przeciwko niemu. To naturalne. Jestem pysznym człowiekiem. Ale jednocześnie jest też we mnie ogromne pragnienie bliskości Jezusa. Dlatego desperacko mówię: „Te wszystkie świecidełka to jest nic! Poddaję się”. Ktoś powie: argumentem jest życie wieczne. Nie! Argumentem jest jedność z Jezusem.

Dlaczego Bóg na początku drogi częstuje nas cukierkami i zasypuje słowami o życiu, a potem woła zza ukrycia: obumierajcie!
– Bo inaczej człowiek by za Nim nie poszedł. Gdybym kilkanaście lat temu zobaczył wszystkie moje grzechy, przeraziłbym się. Nie wytrzymałbym napięcia, uciekłbym. Nie uwierzyłbym, że jestem w stanie dopuścić się takich rzeczy. Pan – pisze o tym wyraźnie św. Paweł – przeprowadza przez ogień. Po to, by nie zostało nic poza miłością.
Wielu autorów (m.in. Augustyn Pelanowski w „Umieraniu ożywiającym”) pisze wyraźnie: to trudniejsze od fizycznej śmierci…
– … i mają rację! Jako psycholog pracuję z niedoszłymi samobójcami. Śmierć wydaje im się rozwiązaniem, ucieczką. Mówię pacjentom: „Nie, kochani, to jest zbyt łatwe. O wiele trudniejsze jest umieranie z dnia na dzień”.
Dla przełożonych, rodziny, wspólnoty?
– Małżeństwo jest sztuką umierania dla siebie. To jest dokładnie to, co Karol Wojtyła powiedział, prowadząc rekolekcje dla Pawła VI: są dwie drogi: miłość siebie prowadzi do wyniszczenia Boga, miłość Boga prowadzi do wyniszczenia siebie. Chodzi o zatracenie siebie dla Jezusa. A czym jest tak naprawdę życie duchowe, jeśli nie traceniem się dla Jezusa?
Niezbyt sielankowa perspektywa dla zakochanych, którzy zamawiają właśnie salę balową.
– Narzeczeni często niewiele wiedzą o prawdziwej miłości. Bo ona, paradoksalnie, rodzi się właśnie w procesie umierania dla siebie. Po dwudziestu latach małżeństwa można powiedzieć już coś konkretnego (śmiech)…
Pamięta Ksiądz jeszcze klimat modlitewnych spotkań u paulinów na Długiej, gdzie Bóg ponad 15 lat temu dotykał setek osób, w tym czołowych muzyków polskiego undergroundu?
– Jasne! Nie zapomnę tego nigdy. To, co tam się działo, było dla nas szokiem. Najciekawsze było to, że kompletnie nie wiedzieliśmy, że w kościele modlą się jacyś pierwszoligowi muzycy. Pamiętam, jak wpadł do zakrystii znajomy i powiedział: „W kościele jest Armia”. „Armia zbawienia?” – pomyślałem (śmiech). Ludzie pytali: „Co zrobiłeś, że przyciągnąłeś ich do kościoła?”. Odpowiadałem: „Ależ ja ich kompletnie nie znałem!”. Nic nie zrobiłem. Nie planowałem tych sytuacji. Powiem szczerze: największych dzieł Pan Bóg dokonywał wówczas, gdy niczego nie planowałem, w sytuacjach, które rozgrywały się poza mną. Tam, gdzie popróbowałem bardzo szlachetnie kombinować, zazwyczaj odchodziłem z niczym. Nie zapomnę nigdy, w jaki sposób Bóg przemieniał serca tych muzyków. Jednego po drugim. Po kolei.
Tyle że po pierwszym etapie z cyklu „Alleluja i do przodu” Tomek Budzyński zaczął opowiadać: „Jestem jak Izrael po wyjściu z Egiptu: przede mną Morze Czerwone, czyli śmierć, za mną wojsko faraona, czyli też pewna śmierć”.
– Całkiem normalna sytuacja. Pan Bóg zaczyna zabierać podpórki. Widzę to każdego dnia. Gdy tylko przywiążę się do czegoś emocjonalnie, On to zabiera. Boli tym bardziej, że ja nie zamierzałem wycofywać się z tego wygodnego układu. To jednak jest konieczne, bo sam bym nigdy z wielu rzeczy nie zrezygnował.
Budzyński śpiewa: „Umieraj! Umieraj po to, aby żyć”. Jego koledzy śpiewają sporo o śmierci. Trzeba wywoływać wilka z lasu?
– Nie ma się czego bać. Bardzo dobrze robią, że śpiewają o śmierci, bo przypominają wszystkim wokół, że życie jest kruche. Kiedyś zżymałem się: dlaczego w Łowiczu pogrzeby z katedry maszerują przez całe miasto? Nie ma już autobusów? A proboszcz odparował: „Dobrze, że tak się dzieje. Niech mieszkańcy mają przed oczami ten niezwykle czytelny znak”.
Pisze Ksiądz: „Uwielbiaj Pana Boga drewnianymi wargami. Mimo udręki wejdź w modlitwę wielbiącą i zobacz, że wtedy łatwiej jest żyć”. Wiśta wio, łatwo powiedzieć.
– To nie jest teoretyczne pobożne rozważanko. Na własnej skórze doświadczyłem wielokrotnie, że ratowała mnie modlitwa uwielbienia. Gdy jestem zrezygnowany i niczego mi się nie chce, mówię: „Bądź uwielbiony Panie. Bądź uwielbiony”.
I przychodzi pokój serca?
– Często przychodzi. Bo zły duch nie wkracza w wypełnione uwielbieniem tereny. Ta modlitwa mnie wyciąga. Jezus mówi: „Błogosławcie jałowe, trudne, martwe sytuacje. Nie przeklinajcie ich!”. Gdy niedawno mocno wkurzyłem się na współpracownika, pobiegłem do kaplicy i powiedziałem: „Chwała Tobie, Panie”. Uspokoiłem się. Mam już nawyk: gdy ktoś mnie zdenerwuje, od razu wpuszczam Jezusa w ten konflikt.
Kilkudziesięcioosobowe wspólnoty po latach zamieniają się w grupki kilkunastu osób. To też klasyka gatunku?
– Oczywiście! To prawidłowy proces… Czas obumierania ziarna.
Gdy żaliłem się kiedyś jednemu z kapłanów, on powiedział: „Zostało was niewielu? Jezus nie miał więcej przyjaciół”.
– I miał w stu procentach rację. Pan Bóg nie patrzy na ilość. On niezwykle ceni sobie wierność. Zakładałem z bratem wspólnoty: „Zwiastowanie” w Wesołej i „Apostoł” w Skierniewicach. Gdy startowaliśmy, była ponad setka młodych ludzi. Po czasie w jednej ze wspólnot pozostało dwanaście osób, w drugiej… pięć. Przerobiły na własnej skórze etap umierania. Powiedziałem tej garstce: nawet jeśli zostaną trzy osoby, będziemy uwielbiać Pana. W tej chwili znowu przychodzi na spotkania dużo więcej osób.
Nasza wspólnota przeżywa podobne etapy. Powiedzmy sobie szczerze: jak długo można dostawać słowa o umieraniu? Odbijało się nam już tym umieraniem…
– Nawrócenia nigdy dość! (śmiech). Jeszcze podziękujemy Bogu za to umieranie z dnia na dzień. Istotna uwaga: nie wolno zatrzymywać się na umieraniu. W tym procesie obumierania ziarna trzeba mówić: „Chwała Panu!”.
Przez zaciśnięte zęby?
– Tak. Wie pan, co mnie wielokrotnie ratowało? Różaniec. Odmawiam wszystkie części dziennie. Nie chce mi się modlić, mam ochotę zwiać w jakąś lekturę, a jednak szepczę: „Zdrowaś, Maryjo…”. Sporo nauczyłem się od ks. Jana Twardowskiego. Mówił mi: słuchaj, gdy ci się już nic nie chce, nie rozstawaj się z różańcem. Bo wtedy mimo tego, że pozornie trwasz w rozproszeniu, a myśli uciekają ci we wszystkie strony, trzymasz przez cały czas Pana Boga za rękę. Dajesz Mu się prowadzić jak dziecko. Nie wolno koncentrować się na umieraniu, na użalaniu się typu: i co teraz ze mną będzie? Celem jest Bóg, odrodzenie w Nim i jedno z Nim.
Odrodzenie??? Kiedy to nastąpi? Ani widu, ani słychu…
– Szybka potrzeba gratyfikacji – cierpią na nią dziś miliony – to wyraz niedostosowania społecznego, niedojrzałości. Człowiek chce, by od razu się udało. Momentalnie. Tuż po naciśnięciu guzika.
I nie może pojąć, dlaczego Izrael drałował przez pustynię aż 40 lat?
– A skąd ja mam wiedzieć, ile to u mnie potrwa? Prowadzę wiele ewangelizacji i chciałbym, by wszyscy przyjęli do serca Jezusa. Ale nie ja rozdaję tu karty. Może niektórzy mają się nawrócić dopiero przed śmiercią? Uwielbienie Boga uwalnia od oceniania. Z rekolekcji, które organizujemy w Mikaszówce na Suwalszczyźnie, niektórzy wyjeżdżają niezadowoleni. Życzliwi „faryzeusze” kręcą głowami: „I co im dały te rekolekcje?”. Mamusia wypala do córki: „Wróciłaś z oazy i nie jesteś wcale lepsza!”. Przepraszam bardzo, a gdzie jest napisane, że ma być lepsza? Spokojnie – mówię – wszystko ma swój czas. A może Pan Bóg dotknął na rekolekcjach jakiejś bolesnej rany i córka będzie dwa razy gorsza? Uzdrowienie to proces. Słyszałem świetną interpretację na temat promieni, które wypływają z serca Maryi na cudownym medaliku. Są różnej długości. Dlaczego? Bo to łaski, którymi obdarza Maryja, ale ludzie nie są jeszcze gotowi, by je przyjąć.
To wytrych bezpieczeństwa. Zawsze mogę powiedzieć, że nie byłem gotowy.
– To prawda. To często łatwe usprawiedliwienie. Pan Bóg nie zmusi człowieka do niczego. Nie wejdzie w nasze życie z butami. Pan Bóg jest bardzo delikatny. To zły duch pakuje się bez zaproszenia. Gdy wyjeżdżałem z parafii, powiedziałem wiernym wyraźnie: „Gdy ktoś mi powie, że nie miał możliwości nawrócenia, będzie zwyczajnie kłamał. Było mnóstwo możliwości. Wszystko było kwestią naszej wewnętrznej decyzji”.
Ojciec Stanisław Jarosz powiedział kiedyś: „Leżysz na łopatkach i mówisz: »Panie, niech się stanie wola Twoja«. Umierasz, a wtedy łaska płynie rzeką. Ogromną rzeką”.
– Podobnie jest z posłuszeństwem w Kościele. Gdy człowiek jest do bólu posłuszny (nawet wbrew własnej woli!), Pan Bóg zaczyna niesamowicie błogosławić i Jego łaska rzeczywiście płynie strumieniem.

Czy koniecznie trzeba doświadczyć jakiejś formy umierania, by wiarygodnie opowiadać o zmartwychwstaniu?
– Oczywiście! Inaczej nie będziemy głosili żywego słowa, ale jedynie sypali z rękawa złotymi myślami. Słowem, które się głosi, trzeba żyć. Kapłan nie może prowadzić podwójnego życia (i nie mówię tu wcale o aspekcie moralnym: można wieść życie poukładane, posprzątane, ale z Jezusem pozostawionym za drzwiami). Wiarygodnym świadkiem jest jedynie ten, kto żyje w dynamice Paschy.
Zrobił nam się wywiad na śmierć i życie…
– To świetne określenie. Kocham Kościół za Jego kerygmat głoszony „na śmierć i życie”. Bo wbrew pozorom to dwie strony tej samej rzeczywistości.
Ks. dr Mirosław Nowosielski – psycholog, wykładowca na UKSW w Warszawie, moderator wspólnot Odnowy w Duchu Świętym
>>>

W tym tygodniu raczej nic więcej nie napiszę – najtrudniejsze kolokwium już w piątek, do tego ustne. Więc będę bardzo wdzięczny za modlitwę.

>>>

I taka przykra refleksja nad uroczystościami pogrzebowymi ostatniego Prezydenta RP na Uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego. Dobry humor obecnych tam polityków (z małymi wyjątkami) połączony z brakiem obecności w tak ważnym momencie obecnego Prezydenta RP (relaks w górach…), Prezesa Rady Ministrów czy choćby Ministra Spraw Zagranicznych (zajętego mocno dyskutowaniem na Twitterze) jest najlepszym dowodem na to, że nawet w tak przenikniętych świadomością odchodzenia i umierania dniach, gdzie myślą przewodnią jest pamięć o tych, którzy odeszli, nie potrafimy okazać zwykłego szacunku zmarłym – nawet gdy są to osoby o tak niewątpliwych zasługach dla kraju. 

Jezus jaśniejący w świętych

Zamiast tekstu ewangelii – piękna muzyka, która 12 lat temu zjednoczyła bardzo różnych artystów (m. in. Czesława Niemena, którego nie ma już z nami) w modlitwie dla Jana Pawła II, dzisiaj już błogosławionego. 
Żadne święto zmarłych – dzisiaj po prostu większość z nas udaje się na groby bliskich na cmentarze, bo jest wolny dzień, a jutro każdy biega do swoich zajęć. Świętowanie zwycięstwa Jezusa, jaśniejącego we wszystkich, którzy odpowiedzieli na Jego zaproszenie, i poprzedzili nas w drodze do świętości, którą przeszli do samego końca – do Niego samego. To się pięknie zazębia, bo w większości wierzymy, że nasi bliscy, którzy odeszli, do tego grona wszystkich świętych należą, i czekają na nas – więc to cmentarne wędrowanie nabiera zupełnie innego wymiaru. 
Z jednej strony szukamy dzisiaj wspomnień, wracamy pamięcią do tych bliskich nam osób, wspominamy wspólne chwile – z drugiej zaś strony z całego serca prosimy Pana, aby dane nam było spotkać się z nimi, dotrzeć do tego samego miejsca, do celu naszej wędrówki – byśmy wszyscy razem odnaleźli się w Bogu. Jak, kiedy, w jaki sposób się to odbędzie – nie wiemy, co wyjaśnia nam św. Jan (1 J 3,1-3), ale nie mamy wątpliwości, że to nastąpi. Póki co, jesteśmy przekonani o pięknej rzeczywistości nazwanej przez Kościół obcowaniem świętych – jedną z prawd naszej wiary, która pozwala odczuwać namacalnie obecność wszystkich, którzy w Bogu już zwyciężyli, i teraz patrzą na nas, wspierają nas. Jak to pięknie dzisiaj tłumaczył w czasie audiencji papież Benedykt XVI – jak te ziarna, które po ludzku co prawda obumarły, ale po to, aby zaowocować w sposób najlepszy i w najlepszym możliwym kierunku: ku niebu. Oni bez wątpienia są błogosławieni – bo święci, zanurzeni w Bogu najbardziej jak to możliwe. Tak, otwarcie się na Jego błogosławieństwo = świętość. 
Jak co roku, serwisy internetowe serwują wyliczanki zmarłych celebrytów. Hanuszkiewicz, Villas, Havel, Jarocka, Szymroska, Houston, Smolarek, Mec, Suzin, Chrzanowski, Summer, Stuligrosz, Gibb, Kulej, Łapicki, Armstrong czy Gintrowski wymieniani są dzisiaj jednym tchem – tak to jest, ostatecznie po śmierci wspomina się ich głównie właśnie w tym dniu. Ale może to i dobrze – Bóg jeden wie, czy i jak bardzo potrzebują naszej modlitwy. Nie warto im jej żałować. Sami też być może będziemy jej kiedyś potrzebowali. 
Na marginesie – nie wiem, po co niektórzy na te cmentarze się wybrali. Naprawdę. Rewię mody to można zrobić gdziekolwiek (rozumiem, dzisiaj galerie handlowe zamknięte, więc jest problem), pokrzyczeć przez telefon także, poprzepychać się również. No chyba że komuś frajdę sprawia stanie w korku, wyzywanie innych stojących w tym samym korku, albo złorzeczenie służbom odpowiedzialnym za logistykę dojazdów do naszych nekropolii. Tylko jak po czymś takim iść na czyjkolwiek grób, a jeśli już tam stanąć – to po co?
Nie jest sztuką zakończyć dzisiejszy dzień na kilku ckliwych wspomnieniach nad mogiłami rodziny czy przyjaciół. Wspomnienia to ta część sentymentalna, dla nas – żywych – dzisiejszy dzień to wołanie o odwagę świętości, odwagę bycia świętymi w naszej codzienności, już tutaj i teraz, nie czekając na lepszy, bardziej dogodny moment. Wspierają nas w tym także nasi zmarli – święci – o których jedna z prefacji mówi, że „przykład świętych nas pobudza, a ich bratnia modlitwa nas wspomaga”. Piękny łańcuch modlitwy – my za nich, oni za nas. Nawet najbardziej wytrwała modlitwa tu nie wystarczy – poza tym trzeba umieć świętość w sposób praktyczny zastosować w swoim życiu, w stosunku do siebie i do innych. Ja to sobie w bardzo prosty sposób przekładam, może w pewnym sensie upraszczając – kiedy modlę się przy grobach dziadków, zawsze mówię sobie: babciu, dziadku, żebyście wy się za nas tutaj nie musieli wstydzić…