Pozwól Bogu się spotkać

Gdy Jezus przechodził obok Jeziora Galilejskiego, ujrzał dwóch braci: Szymona, zwanego Piotrem, i brata jego, Andrzeja, jak zarzucali sieć w jezioro; byli bowiem rybakami. I rzekł do nich: Pójdźcie za Mną, a uczynię was rybakami ludzi. Oni natychmiast zostawili sieci i poszli za Nim. A gdy poszedł stamtąd dalej, ujrzał innych dwóch braci, Jakuba, syna Zebedeusza, i brata jego, Jana, jak z ojcem swym Zebedeuszem naprawiali w łodzi swe sieci. Ich też powołał. A oni natychmiast zostawili łódź i ojca i poszli za Nim. (Mt 4,18-22)

Wczorajsza scena ewangeliczna – moment powołania pierwszych apostołów, w tym Szymona Piotra (który wtedy nie był jeszcze Piotrem). Czego ona nas uczy? W niczym nie rzuca się w oczy, nie ma tutaj za grosz spektakularności, żadnego cudu, czegoś wyjątkowego, rzucającego się w oczy, zwracającego uwagę.

Czytaj dalej Pozwól Bogu się spotkać

Hejtowanie Terlikowskich

Dzisiaj właściwie przypadkiem rano przeczytałem wywiad o dość głupawym tytule „Terlikowscy: na spacerze z dziećmi również mamy radykalne poglądy„, który dla WP przeprowadził niejaki Grzegorz Wysocki. Bynajmniej nie zamierzam go tutaj reklamować. 
Rozmówcami, czego się można domyśleć, autora są Małgorzata i Tomasz Terlikowscy, czyli dość znany i rozpoznawalny katolicki publicysta i filozof oraz jego małżonka. Znany, niestety, z wygłaszania poglądów tak kontrowersyjnych, co dyskusyjnych – w sensie rygoryzmu i radykalizmu ich brzmienia. Poglądów – gwoli ścisłości – których bynajmniej nie podzielam. 
Pomijając wyjątkowo przydługawy i wybitnie wręcz nudny początek dość długiej rozmowy (słaby warsztat rozmówcy?), chciałem się skupić w sumie na kilku tylko jej fragmentach.
Generalnie sedno wywiadu kręci się wokół hejtu, jaki spotyka Terlikowskich i przyczyn takowego stanu rzeczy (co ciekawe, pytani sami z uporem unikają odpowiedzi na pytanie w tym zakresie, powtarzając mniej więcej „a bo innych mniej radykalnych też hejtują”). 
W pewnym momencie pada coś takiego:
– Wydaje mi się, że aż tak silne negatywne emocje na wasz temat biorą się stąd, że bardzo często przesadnie radykalizujecie swoje opinie – czy to w tytułach, czy to paroma mocniejszymi zdaniami w tekście, które napisane zostały po to, by o tekście było odpowiednio głośniej, by był bardziej „szerowany”, cytowany, komentowany. 
– Małgorzata: Ale przecież sam pan pracuje w portalu internetowym i wie pan doskonale, jak to działa. Jak coś będzie nijakie i niewyraźne, to pies z kulawą nogą się tym nie zainteresuje.

Czy ja dobrze rozumiem – piszą to, co piszą, i jak piszą, żeby się rzucało w oczy? Biorąc pod uwagę ton ich wypowiedzi – obawiam się, że jest to tzw. krecia robota dla Kościoła, bo niestety chyba więcej ludzi od Niego odsuwa niż zachęca. 
– Czy nie kierujecie się z waszymi tekstami, ze swoimi przekazem, do wyłącznie już przekonanych? Czy, gdybyście nieco stępili pazury i język, nie bylibyście uważnie czytani również przez drugą stronę, która teraz tych tekstów nie traktuje poważnie i reaguje na nie, delikatnie mówiąc, dość alergicznie? 
Małgorzata: Raz jeszcze odwołam się do przykładu Hołowni. Szymon cały czas mówi o tym, że nie wolno radykalizować i trzeba trafiać do tych nieprzekonanych, ale przecież na niego również wylewa się wciąż nowe kubły pomyj. Tak działa internet.

Trochę powiązane. Może i trafiają do przekonanych, ale w mojej ocenie i tym może się nie spodobać to, co widzą/czytają. Porównanie z Szymonem Hołownią – którego bardzo cenię, i który wypowiada się czasami w taki sposób, że mam wrażenie że on i Terlikowscy mówią o różnych Kościołach – mocno wg mnie nie na miejscu, kompletnie chybione. Hołownia przede wszystkim nie stara się prowokować dla prowokowania, ale mówi bardzo prosto i dosadnie, a to zasadnicza różnica. 
I też jako odpowiedź na powyższe pytanie:
– Tomasz: Trzy rzeczy. Po pierwsze, każdy ma swój styl. Po drugie, przekaz odgrywa swoją rolę, gdy trafia szeroko, a nie wąsko. I po trzecie, są ludzie, i naprawdę bardzo cenię ich pracę, których rolą jest łagodne przekazywanie pewnych rzeczy. A są tacy, których rolą jest wkładanie kija w mrowisko. I my taką decyzję podjęliśmy

Styl stylem – to jedno. Szerokość przekazu – hmm, idziemy na ilość? Chyba nie o to tu chodzi. A tym bardziej w takiej Terlikowskiej formie. No i tym kijem w mrowisko… Tylko po co? 
Ja mam świadomość, że wywiad jest słaby. Mam świadomość, że mało konkretów – niestety, można ich tu i ówdzie znaleźć (okolice Frondy?) całkiem sporo jeśli chodzi o twórczość przede wszystkim Terlikowskiego mojego imiennika. Ale jak dla mnie z tej rozmowy zalatuje taką pewnością siebie – walą we mnie, hejtują, bo taki jestem fajny, i co mi zrobią. No nic. Fakt. Tylko pytanie – czemu taka postawa służy, co ona i komu daje? Ja odbieram wypowiedzi Terlikowskiego niestety z gruntu negatywnie, uważam że w wielu przypadkach przesadza i przejaskrawia w sposób, który dla średnio zorientowanego czytelnika po prostu wykrzywia i przekłamuje to, jaki jest Kościół i dla kogo jest w nim miejsce. Prościej – zniechęca do Kościoła, podczas gdy tacy Szymon Hołownia i jemu podobni starają się naprawiać to i ludzi do Kościoła zachęcać. Ufam, że sensowniej i z większym rezultatem. 

Boży tytan

Wydarzenie niby niewiele znaczące, ale mną mocno wstrząsnęło. 

30 czerwca tego roku zmarł w Płocku ks. Piotr Błeński, 25-letni wikariusz tamtejszej parafii katedralnej. Śmiertelnie chory młody człowiek – tak, kilka lat młodszy ode mnie (rocznik 1989) – którego kapłaństwo, jak tak patrzę i czytam o tłumach na jego pogrzebie, dało lepsze owoce od tylu innych trwających latami. 
Pewnie w normalnych warunkach święceń mógłby nie dożyć – normalnie udziela się ich przecież w okolicy czerwca. Wyrozumiały biskup Piotr Libera dyspensował go od wymaganego wieku i wyświęcił w I dzień świąt Narodzenia Pańskiego AD 2013. Już wtedy ten biskup mówił w homilii: „Boże Narodzenie dokonało się w kruchości, w niepewności, w strachu… W kruchości ciała rodzisz się – Piotrze – do kapłaństwa… Zdałeś, wciąż zdajesz swoim cierpieniem, swoim STYLEM PRZEŻYWANIA CIERPIENIA,  wszystkie brakujące Ci jeszcze egzaminy. Nawet najbardziej wymagający profesor postawiłby Ci za ten styl „summa cum laude”. Ba, w ciszy serca przyznałby nawet: „Nie wiem, czy tak bym potrafił! Czy umiałbym tak zdać ten egzamin?”Boże Narodzenie dokonało się w kruchości, w niepewności, w strachu… W kruchości ciała rodzisz się – Piotrze – do kapłaństwa… Zdałeś, wciąż zdajesz swoim cierpieniem, swoim STYLEM PRZEŻYWANIA CIERPIENIA,  wszystkie brakujące Ci jeszcze egzaminy. Nawet najbardziej wymagający profesor postawiłby Ci za ten styl „summa cum laude”. Ba, w ciszy serca przyznałby nawet: „Nie wiem, czy tak bym potrafił! Czy umiałbym tak zdać ten egzamin? (…) Naszą największą radością jest: iść,  głosić zbawienie, służyć zbawieniu! Pragnę, Piotrze, abyś tej radości zaznał, abyś – jeśli taka będzie święta wola Boża – usłużył ludowi Bożemu swoim kapłaństwem przy ołtarzu, w konfesjonale, tam, gdzie będziesz mógł. I dlatego na koniec tej Eucharystii, jak każdy neoprezbiter, otrzymasz misję, zostaniesz posłany do konkretnej wspólnoty. Chcę bowiem, żebyś – jak już mówiłem na Pasterce – PRACOWAŁ SWOIM CIERPIENIEM PO KAPŁAŃSKU. Żebyś pomagał wzrastać swojemu Biskupowi, swoim braciom kapłanom, ludowi Bożemu”. 
Padły tam także jakże mocne słowa – że „Pełnia sił, władza może odstraszać, kruchość, cierpienie – budzi zaufanie. Zdrowie może niekiedy służyć utwierdzaniu własnego „ja”. Cierpienie, kruchość, brak sił może porywać bezinteresownością”. Z przepięknym zakończeniem: „Piotrze,Kościół Syna – udzielając Ci z wielka radością święceń kapłańskich – przytula Cię dzisiaj jak najgoręcej do swego serca…”. 
Niedługie to kapłaństwo było – nieco ponad pół roku. Ten człowiek z pewnością wiedział, że zbliża się do końca – dlatego chciał tak bardzo zdążyć przyjąć święcenia; choć, paradoksalnie, do seminarium wstępował jako człowiek zdrowy. Dlatego, chcąc jak najlepiej przeżyć ten króciutki czas, odmówił nowatorskiej czasochłonnej terapii, której podjęcie musiało by odizolować go od ludzi. 
I znowu piękne słowa bp. Libery nad trumną: „I nie powiedziałeś zbyt wielu tych kazań, a księdzem byłeś zaledwie pół roku. Ale Twoje „kazanie życia” zna dzisiaj cały Płock! (…) Nie musimy być wielcy. Nie musimy być mocni ani wpływowi. Nie musimy nawet być inteligentni. Musimy tylko pozwolić działać Zmartwychwstałemu Panu i Jego Duchowi. Być miłosiernymi. Stawać się małymi i służyć. Byłeś, jesteś, Piotrze, świadkiem, wymownym świadkiem tej prawdy pośród nas… (…) Wielu poznało Cię, Piotrze, po śladach gwoździ Twojego cierpienia, gdy przyszli tu do katedry i – może nawet przypadkowo – natrafili na Twoją z trudem odprawianą Mszę, na świadectwo podczas rekolekcji dla chorych, prowadzonych przez ks. profesora Ireneusza, albo na dziękczynienie za kanonizację Ja­na Pawia II i Jana XXIII. Mówiłeś tu wtedy, że w chorobie uczyłeś się powtarzać: „Bądź wola Twoja, bądź wola Twoja, Panie”! To stało się mottem Twojego kapłaństwa. „Ale przy­szła operacja – opowiadałeś – przyszedł ból. I wtedy cięż­ko było powiedzieć <Bądź wola Twoja>. Kiedy człowiek leżał w szpitalnej sali i nie mógł przewró­cić się z boku na bok, bo wszystko bolało, cięż­ko było powiedzieć <Bądź wola Twoja>”. „Jeśli nie włożę ręki mojej do boku Jego, nie uwierzę”… Straszny realizm krzyża… Jego, Jezusa, Twój, Piotrze, i tylu milionów wędrowców przez ziemię. My, chrześcijanie, nie szukamy cierpienia… Ty też go nie szukałeś… Ale uczyłeś się i nauczyłeś się mówić z prostotą: „Bądź wola Twoja, Panie!”
„Ilu ludzi doznało łaski Bożego Miłosierdzia, klękając przy Twoim konfesjonale? Wdrapując się po stromych seminaryjnych schodach na Golgotę Jego cierpienia? Spotykając Cię na korytarzu „Caritasu” czy na Winiarach, żegnając się z Tobą w Szpitalu Świętej Trójcy? Ilu potrafi dzięki temu na nowo wyznać: „Pan Bóg i mój”? (…) Piotrze, wierzę, że jesteś w gronie błogosławionych w niebie. Mówiłeś mi: ofiaruję moje cierpienia za to, żeby z naszego seminarium wychodzili święci kapłani. Ofiaruję za jedność kapłanów. Pamiętaj o nas, Piotrze”. Piękna intencja i jakże potrzebna w naszych czasach. 
To był wielki człowiek. To jest piękne, że trafił do diecezji i na biskupa, który tę wielkość zrozumiał i pozwolił mu choć te pół roku z jednej strony cieszyć się, z drugiej zaś służyć swoim kapłaństwem w cierpieniu. Szkoda, że są takie miejsca w Polsce, gdzie dzisiaj to właśnie sposób bycia księży i biskupów odstrasza tych, którzy zastanawiają się nad wyborem takiej drogi…
Tak, są wśród duchowieństwa tacy właśnie arcybiskupi Wesołowscy – ale są przede wszystkim księża tacy, jak Piotr Błeński, dzisiaj mały święty. Dlatego właśnie jest nadzieja. Dlatego nikt mi nie wmówi, że wszystkich księży – jako z założenia pedofili, złodzieji, materialistów i leniuchów – należy wrzucać do jednego wora i za jednym zamachem potępić. 
Taki człowiek przywraca wiarę w ludzi. 

Czas obumierania ziarna

Jak człowiek coś mądrego przeczyta, to warto się tym podzielić. Przytaczam rozmowę z poprzedniego GN (43/2012) w całości. Oryginał tutaj
Na śmierć i życie
O umieraniu każdego dnia i wielbieniu Boga przez zaciśnięte zęby z ks. Mirosławem Nowosielskim rozmawia Marcin Jakimowicz.
Marcin Jakimowicz: Chrześcijaństwo ze świętą bezczelnością twierdzi: jesteśmy nieśmiertelni, życie pokonało śmierć. A jednocześnie na każdym kroku słyszymy refren: „Ziarno musi obumrzeć…”.
Ks. Mirosław Nowosielski: – To obumieranie z dnia na dzień przygotowuje nas do życia wiecznego.
Nie ma Ksiądz dość tego obumierania?
– Mam dość (śmiech). Cały buntuję się przeciwko niemu. To naturalne. Jestem pysznym człowiekiem. Ale jednocześnie jest też we mnie ogromne pragnienie bliskości Jezusa. Dlatego desperacko mówię: „Te wszystkie świecidełka to jest nic! Poddaję się”. Ktoś powie: argumentem jest życie wieczne. Nie! Argumentem jest jedność z Jezusem.

Dlaczego Bóg na początku drogi częstuje nas cukierkami i zasypuje słowami o życiu, a potem woła zza ukrycia: obumierajcie!
– Bo inaczej człowiek by za Nim nie poszedł. Gdybym kilkanaście lat temu zobaczył wszystkie moje grzechy, przeraziłbym się. Nie wytrzymałbym napięcia, uciekłbym. Nie uwierzyłbym, że jestem w stanie dopuścić się takich rzeczy. Pan – pisze o tym wyraźnie św. Paweł – przeprowadza przez ogień. Po to, by nie zostało nic poza miłością.
Wielu autorów (m.in. Augustyn Pelanowski w „Umieraniu ożywiającym”) pisze wyraźnie: to trudniejsze od fizycznej śmierci…
– … i mają rację! Jako psycholog pracuję z niedoszłymi samobójcami. Śmierć wydaje im się rozwiązaniem, ucieczką. Mówię pacjentom: „Nie, kochani, to jest zbyt łatwe. O wiele trudniejsze jest umieranie z dnia na dzień”.
Dla przełożonych, rodziny, wspólnoty?
– Małżeństwo jest sztuką umierania dla siebie. To jest dokładnie to, co Karol Wojtyła powiedział, prowadząc rekolekcje dla Pawła VI: są dwie drogi: miłość siebie prowadzi do wyniszczenia Boga, miłość Boga prowadzi do wyniszczenia siebie. Chodzi o zatracenie siebie dla Jezusa. A czym jest tak naprawdę życie duchowe, jeśli nie traceniem się dla Jezusa?
Niezbyt sielankowa perspektywa dla zakochanych, którzy zamawiają właśnie salę balową.
– Narzeczeni często niewiele wiedzą o prawdziwej miłości. Bo ona, paradoksalnie, rodzi się właśnie w procesie umierania dla siebie. Po dwudziestu latach małżeństwa można powiedzieć już coś konkretnego (śmiech)…
Pamięta Ksiądz jeszcze klimat modlitewnych spotkań u paulinów na Długiej, gdzie Bóg ponad 15 lat temu dotykał setek osób, w tym czołowych muzyków polskiego undergroundu?
– Jasne! Nie zapomnę tego nigdy. To, co tam się działo, było dla nas szokiem. Najciekawsze było to, że kompletnie nie wiedzieliśmy, że w kościele modlą się jacyś pierwszoligowi muzycy. Pamiętam, jak wpadł do zakrystii znajomy i powiedział: „W kościele jest Armia”. „Armia zbawienia?” – pomyślałem (śmiech). Ludzie pytali: „Co zrobiłeś, że przyciągnąłeś ich do kościoła?”. Odpowiadałem: „Ależ ja ich kompletnie nie znałem!”. Nic nie zrobiłem. Nie planowałem tych sytuacji. Powiem szczerze: największych dzieł Pan Bóg dokonywał wówczas, gdy niczego nie planowałem, w sytuacjach, które rozgrywały się poza mną. Tam, gdzie popróbowałem bardzo szlachetnie kombinować, zazwyczaj odchodziłem z niczym. Nie zapomnę nigdy, w jaki sposób Bóg przemieniał serca tych muzyków. Jednego po drugim. Po kolei.
Tyle że po pierwszym etapie z cyklu „Alleluja i do przodu” Tomek Budzyński zaczął opowiadać: „Jestem jak Izrael po wyjściu z Egiptu: przede mną Morze Czerwone, czyli śmierć, za mną wojsko faraona, czyli też pewna śmierć”.
– Całkiem normalna sytuacja. Pan Bóg zaczyna zabierać podpórki. Widzę to każdego dnia. Gdy tylko przywiążę się do czegoś emocjonalnie, On to zabiera. Boli tym bardziej, że ja nie zamierzałem wycofywać się z tego wygodnego układu. To jednak jest konieczne, bo sam bym nigdy z wielu rzeczy nie zrezygnował.
Budzyński śpiewa: „Umieraj! Umieraj po to, aby żyć”. Jego koledzy śpiewają sporo o śmierci. Trzeba wywoływać wilka z lasu?
– Nie ma się czego bać. Bardzo dobrze robią, że śpiewają o śmierci, bo przypominają wszystkim wokół, że życie jest kruche. Kiedyś zżymałem się: dlaczego w Łowiczu pogrzeby z katedry maszerują przez całe miasto? Nie ma już autobusów? A proboszcz odparował: „Dobrze, że tak się dzieje. Niech mieszkańcy mają przed oczami ten niezwykle czytelny znak”.
Pisze Ksiądz: „Uwielbiaj Pana Boga drewnianymi wargami. Mimo udręki wejdź w modlitwę wielbiącą i zobacz, że wtedy łatwiej jest żyć”. Wiśta wio, łatwo powiedzieć.
– To nie jest teoretyczne pobożne rozważanko. Na własnej skórze doświadczyłem wielokrotnie, że ratowała mnie modlitwa uwielbienia. Gdy jestem zrezygnowany i niczego mi się nie chce, mówię: „Bądź uwielbiony Panie. Bądź uwielbiony”.
I przychodzi pokój serca?
– Często przychodzi. Bo zły duch nie wkracza w wypełnione uwielbieniem tereny. Ta modlitwa mnie wyciąga. Jezus mówi: „Błogosławcie jałowe, trudne, martwe sytuacje. Nie przeklinajcie ich!”. Gdy niedawno mocno wkurzyłem się na współpracownika, pobiegłem do kaplicy i powiedziałem: „Chwała Tobie, Panie”. Uspokoiłem się. Mam już nawyk: gdy ktoś mnie zdenerwuje, od razu wpuszczam Jezusa w ten konflikt.
Kilkudziesięcioosobowe wspólnoty po latach zamieniają się w grupki kilkunastu osób. To też klasyka gatunku?
– Oczywiście! To prawidłowy proces… Czas obumierania ziarna.
Gdy żaliłem się kiedyś jednemu z kapłanów, on powiedział: „Zostało was niewielu? Jezus nie miał więcej przyjaciół”.
– I miał w stu procentach rację. Pan Bóg nie patrzy na ilość. On niezwykle ceni sobie wierność. Zakładałem z bratem wspólnoty: „Zwiastowanie” w Wesołej i „Apostoł” w Skierniewicach. Gdy startowaliśmy, była ponad setka młodych ludzi. Po czasie w jednej ze wspólnot pozostało dwanaście osób, w drugiej… pięć. Przerobiły na własnej skórze etap umierania. Powiedziałem tej garstce: nawet jeśli zostaną trzy osoby, będziemy uwielbiać Pana. W tej chwili znowu przychodzi na spotkania dużo więcej osób.
Nasza wspólnota przeżywa podobne etapy. Powiedzmy sobie szczerze: jak długo można dostawać słowa o umieraniu? Odbijało się nam już tym umieraniem…
– Nawrócenia nigdy dość! (śmiech). Jeszcze podziękujemy Bogu za to umieranie z dnia na dzień. Istotna uwaga: nie wolno zatrzymywać się na umieraniu. W tym procesie obumierania ziarna trzeba mówić: „Chwała Panu!”.
Przez zaciśnięte zęby?
– Tak. Wie pan, co mnie wielokrotnie ratowało? Różaniec. Odmawiam wszystkie części dziennie. Nie chce mi się modlić, mam ochotę zwiać w jakąś lekturę, a jednak szepczę: „Zdrowaś, Maryjo…”. Sporo nauczyłem się od ks. Jana Twardowskiego. Mówił mi: słuchaj, gdy ci się już nic nie chce, nie rozstawaj się z różańcem. Bo wtedy mimo tego, że pozornie trwasz w rozproszeniu, a myśli uciekają ci we wszystkie strony, trzymasz przez cały czas Pana Boga za rękę. Dajesz Mu się prowadzić jak dziecko. Nie wolno koncentrować się na umieraniu, na użalaniu się typu: i co teraz ze mną będzie? Celem jest Bóg, odrodzenie w Nim i jedno z Nim.
Odrodzenie??? Kiedy to nastąpi? Ani widu, ani słychu…
– Szybka potrzeba gratyfikacji – cierpią na nią dziś miliony – to wyraz niedostosowania społecznego, niedojrzałości. Człowiek chce, by od razu się udało. Momentalnie. Tuż po naciśnięciu guzika.
I nie może pojąć, dlaczego Izrael drałował przez pustynię aż 40 lat?
– A skąd ja mam wiedzieć, ile to u mnie potrwa? Prowadzę wiele ewangelizacji i chciałbym, by wszyscy przyjęli do serca Jezusa. Ale nie ja rozdaję tu karty. Może niektórzy mają się nawrócić dopiero przed śmiercią? Uwielbienie Boga uwalnia od oceniania. Z rekolekcji, które organizujemy w Mikaszówce na Suwalszczyźnie, niektórzy wyjeżdżają niezadowoleni. Życzliwi „faryzeusze” kręcą głowami: „I co im dały te rekolekcje?”. Mamusia wypala do córki: „Wróciłaś z oazy i nie jesteś wcale lepsza!”. Przepraszam bardzo, a gdzie jest napisane, że ma być lepsza? Spokojnie – mówię – wszystko ma swój czas. A może Pan Bóg dotknął na rekolekcjach jakiejś bolesnej rany i córka będzie dwa razy gorsza? Uzdrowienie to proces. Słyszałem świetną interpretację na temat promieni, które wypływają z serca Maryi na cudownym medaliku. Są różnej długości. Dlaczego? Bo to łaski, którymi obdarza Maryja, ale ludzie nie są jeszcze gotowi, by je przyjąć.
To wytrych bezpieczeństwa. Zawsze mogę powiedzieć, że nie byłem gotowy.
– To prawda. To często łatwe usprawiedliwienie. Pan Bóg nie zmusi człowieka do niczego. Nie wejdzie w nasze życie z butami. Pan Bóg jest bardzo delikatny. To zły duch pakuje się bez zaproszenia. Gdy wyjeżdżałem z parafii, powiedziałem wiernym wyraźnie: „Gdy ktoś mi powie, że nie miał możliwości nawrócenia, będzie zwyczajnie kłamał. Było mnóstwo możliwości. Wszystko było kwestią naszej wewnętrznej decyzji”.
Ojciec Stanisław Jarosz powiedział kiedyś: „Leżysz na łopatkach i mówisz: »Panie, niech się stanie wola Twoja«. Umierasz, a wtedy łaska płynie rzeką. Ogromną rzeką”.
– Podobnie jest z posłuszeństwem w Kościele. Gdy człowiek jest do bólu posłuszny (nawet wbrew własnej woli!), Pan Bóg zaczyna niesamowicie błogosławić i Jego łaska rzeczywiście płynie strumieniem.

Czy koniecznie trzeba doświadczyć jakiejś formy umierania, by wiarygodnie opowiadać o zmartwychwstaniu?
– Oczywiście! Inaczej nie będziemy głosili żywego słowa, ale jedynie sypali z rękawa złotymi myślami. Słowem, które się głosi, trzeba żyć. Kapłan nie może prowadzić podwójnego życia (i nie mówię tu wcale o aspekcie moralnym: można wieść życie poukładane, posprzątane, ale z Jezusem pozostawionym za drzwiami). Wiarygodnym świadkiem jest jedynie ten, kto żyje w dynamice Paschy.
Zrobił nam się wywiad na śmierć i życie…
– To świetne określenie. Kocham Kościół za Jego kerygmat głoszony „na śmierć i życie”. Bo wbrew pozorom to dwie strony tej samej rzeczywistości.
Ks. dr Mirosław Nowosielski – psycholog, wykładowca na UKSW w Warszawie, moderator wspólnot Odnowy w Duchu Świętym
>>>

W tym tygodniu raczej nic więcej nie napiszę – najtrudniejsze kolokwium już w piątek, do tego ustne. Więc będę bardzo wdzięczny za modlitwę.

>>>

I taka przykra refleksja nad uroczystościami pogrzebowymi ostatniego Prezydenta RP na Uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego. Dobry humor obecnych tam polityków (z małymi wyjątkami) połączony z brakiem obecności w tak ważnym momencie obecnego Prezydenta RP (relaks w górach…), Prezesa Rady Ministrów czy choćby Ministra Spraw Zagranicznych (zajętego mocno dyskutowaniem na Twitterze) jest najlepszym dowodem na to, że nawet w tak przenikniętych świadomością odchodzenia i umierania dniach, gdzie myślą przewodnią jest pamięć o tych, którzy odeszli, nie potrafimy okazać zwykłego szacunku zmarłym – nawet gdy są to osoby o tak niewątpliwych zasługach dla kraju. 

Nie umiemy odpoczywać

Wtedy Apostołowie zebrali się u Jezusa i opowiedzieli Mu wszystko, co zdziałali i czego nauczali. A On rzekł do nich: Pójdźcie wy sami osobno na miejsce pustynne i wypocznijcie nieco. Tak wielu bowiem przychodziło i odchodziło, że nawet na posiłek nie mieli czasu. Odpłynęli więc łodzią na miejsce pustynne, osobno. Lecz widziano ich odpływających. Wielu zauważyło to i zbiegli się tam pieszo ze wszystkich miast, a nawet ich uprzedzili. Gdy Jezus wysiadł, ujrzał wielki tłum. Zlitował się nad nimi, byli bowiem jak owce nie mające pasterza. I zaczął ich nauczać. (Mk 6,30-34)

Tym razem to sobotni tekst. Bardzo na czasie, ponieważ odpoczynek to bardzo ważny problem – w obie strony.   Albo nie umiemy odpoczywać w ogóle, albo nic innego poza odpoczywaniem nie robimy. 
W czasach Jezusa było nieco inaczej. Ludzie, szczególnie prości i biedni, mieli mało czasu tak naprawdę na cokolwiek. Większość ich życia kręciła się wokół tego, jak przetrwać – zarobić na siebie, na pożywienie, jakiś strój, dach nad głową, zapewnić minimum bytowe dla rodziny: żony i dzieci, czasem także rodziców/teściów. Może nie wszyscy żyli z dnia na dzień – ale z pewnością, troska o zapewnienie bytu najbliższym była kluczowym problemem. Odpoczynek? W szabacie. Nie tyle nawet dlatego, żeby poodpoczywać, ale dlatego, że Bóg zakazał w tym dniu wykonywania jakiejkolwiek pracy. Owszem, wielu ten zakaz łamało – Jezus w innym miejscu wypomniał im to wprost, pytając o to, co by zrobili, gdyby dowiedzieli się o tym, że jakaś krzywda stała się w dniu szabatu ich zwierzętom (wiadomo, że zostawili by wszystko i wbrew zakazowi pobiegli ratować swój inwentarz). 
A dzisiaj? Pracoholizm urasta do rangi zalety, nic tylko czekać, aż ludzie zaczną wpisywać go sobie do CV, będąc zeń dumnym. Owszem, praca powinna być wykonywana dokładnie, prawidłowo, porządnie, a nawet z pasją – ale to jedno, a koncentrowanie się w życiu jedynie i tylko na pracy – co innego. Pracę najlepiej lubić, ale nie można skupiać się tylko na niej. Wystarczy przyjrzeć się spotkaniom, nawet towarzyskim, i niekoniecznie w gronie np. pracowników jednej firmy – o czym jest dyskusja? O pracy – jego, jej, znajomego, kolegi, konkurenta. Sprawy osobiste, dyskusje światopoglądowe schodzą na margines. Ludzie pod pretekstem pracy potrafią zaniedbywać rodzinę, dzieci, małżonka, bliskich, przyjaciół – dochodzi do dramatów, kiedy człowiek rozwala sobie w życiu wszystko przez przesadę w pracy, a jednocześnie ma żal do tych, których stracił, bo „przecież ta praca, to wszystko, to dla nich było”. Przerost formy nad treścią.   
Albo w drugą stronę. Są ludzie, którzy ze względu na swoją sytuację życiową albo swój status materialny mogą pozwolić sobie na nic nie robienie. Lenistwo. Bylejakość. Leżenie do góry brzuchem. Mogą, więc tak właśnie postępują. A nie bez powodu już pierwsi chrześcijanie, apostołowie, dyskutowali na ten temat i doszli do wniosku dość prostego: „kto nie pracuje, niech też nie je” (2 Tes 3, 10). Każdy z nas ma dane od Boga dwie ręce i dwie nogi. Jeśli nie musi pracować na swoje utrzymanie – świetnie, ale nie stoi to na przeszkodzie, aby ze swoim życiem zrobił coś pożytecznego, zaangażował się w jakieś działania na rzecz tych, którzy są w gorszej sytuacji. 
To nie ma znaczenia – czy pracujesz te 40 h w tygodniu, czy się uczysz, czy jesteś zadowolonym z życia rentierem – Bóg pragnie, abyś swoje życie przeżył celowo, z sensem, coś robiąc i pozostawiając po sobie innym. Dopiero wtedy będziesz umiał naprawdę dobrze i w Boży sposób odpocząć. Odpocząć w Bogu i z Nim. Ani za dużo, ani za mało – tyle, ile trzeba. 

Uzdrowienie, ale we właściwej kolejności

W tym czasie Jezus wyszedł na górę, aby się modlić, i całą noc spędził na modlitwie do Boga. Z nastaniem dnia przywołał swoich uczniów i wybrał spośród nich dwunastu, których też nazwał apostołami: Szymona, którego nazwał Piotrem; i brata jego, Andrzeja; Jakuba i Jana; Filipa i Bartłomieja; Mateusza i Tomasza; Jakuba, syna Alfeusza, i Szymona z przydomkiem Gorliwy; Judę, syna Jakuba, i Judasza Iskariotę, który stał się zdrajcą. Zeszedł z nimi na dół i zatrzymał się na równinie. Był tam duży poczet Jego uczniów i wielkie mnóstwo ludu z całej Judei i Jerozolimy oraz z wybrzeża Tyru i Sydonu; przyszli oni, aby Go słuchać i znaleźć uzdrowienie ze swych chorób. Także i ci, których dręczyły duchy nieczyste, doznawali uzdrowienia. A cały tłum starał się Go dotknąć, ponieważ moc wychodziła od Niego i uzdrawiała wszystkich. (Łk 6,12-19)
Już sam kontekst sytuacyjny, niby dyskretny, tylko tło, jest bardzo ważny. Bóg-Człowiek pokazuje, co jest najlepszym wstępem, preludium i przygotowaniem do podejmowania w życiu ważnych, kluczowych decyzji. On sam za chwilę miał wskazać tych, którzy w Jego imieniu będą kontynuowali misję, jaką rozpoczął, i poprowadzą ten raczkujący, nieporadny i jak bardzo jeszcze zagubiony malutki Kościół, który w przyszłości rozrośnie się i zjednoczy ludzi wszystkich ras, narodowości i języków. 

Modlitwa. Może dlatego tak wiele rzeczy mi nie wychodzi? Pewnie, trzeba się wysilić, dać coś z siebie, żeby były rezultaty. Ale ludzki wysiłek to nic, bez Bożego błogosławieństwa. A w każdym razie – to za mało. To może być zwykła ludzka pycha – taki jestem, udało mi się, zrobiłem to sam, bez niczyjej pomocy, to tylko moja zasługa. Zgoda, to mój wysiłek i sukces – ale także łaska Boga, który moje działania wspiera. Ważne jest, żeby nie wpaść też w odwrotną skrajność – co ja się będę, przecież Bóg może wszystko, niech za mnie zrobi. Bo to grzech, i to niejeden – rozpoczynając od lenistwa. Pewnie, w swoim człowieczeństwie jestem ograniczony, sam siebie nie przeskoczę, ale Bóg wie o tym lepiej ode mnie i nie stawia przede mną zadań nie do wykonania. To tylko ja sam często gęsto staram się sam przed sobą wytłumaczyć własną niechęć, lenistwo i bylejakość. A tu potrzebna jest współpraca, współgranie – On i ja. Ja działam, On wspiera łaską. 
Może ktoś się zdziwi – ale chyba powołaniu uczniów nie poświęcę w ogóle uwagi, co wydaje się zdarzeniem centralnym tego fragmentu. Zwrócę za to uwagę na inny szczegół. Po co szli za Nim ludzie – przyszli apostołowie, ale i ten cały tłum? To nie był przypadek, czary, hipnoza. O ile można założyć, że nie każdy z nich widział i rozpoznał w tym momencie w Jezusie obiecanego Zbawiciela, to każdy z nich wiedział, czemu za Nim podąża. Aby Go słuchać i znaleźć uzdrowienie ze swych chorób. Aby uwolnić się od dręczących demonów. 
Dla niektórych to uzdrowienie oznaczało koniec fizycznych dolegliwości czy wręcz kalectwa uniemożliwiającego normalne funkcjonowanie. Dla innych uzdrowienie miało dotknąć ich wnętrza. I pewnie tych drugich było więcej – nie każdy musiał być kaleką, ale każdy był świadomy swojej grzeszności i słabości, wiedział, że potrzebuje uzdrowienia niekoniecznie ciała, ale ducha. Co zresztą Jezus podkreślił w innym miejscu (Łk 5,17-26), gdy przynieśli do Niego paralityka – oczekując uzdrowienia ciała. I co zrobił Jezus? Najpierw odpuścił grzechy – oczyścił duszę, to, co najważniejsze. Dopiero wtedy uzdrowił ciało. 
Nie bój się przyjść do Jezusa. To nie przypadek, że od wieków ludzie, mniej lub bardziej świadomie, czasami po całym życiu tułania się w poszukiwaniu celu, pozornego szczęścia i sukcesów, docierają właśnie do Niego. Czasami ktoś podpowie, wskaże drogę – czasami sami to zrozumieją. Jeśli nie możesz się odnaleźć, czegoś ci brakuje, czujesz pustkę czy niedosyt – nie bój się, stań przed Nim, otwórz swoje serce. Zasłuchaj się w Niego. Może nie usłyszysz tego, na co liczyłeś czy czego oczekiwałeś. Ale usłyszysz prawdę. Odnajdziesz uzdrowienie i pokój. Ten prawdziwy.

Zagadywanie przez Boga

Jezus przybył do miasteczka samarytańskiego, zwanego Sychar, w pobliżu pola, które /niegdyś/ dał Jakub synowi swemu, Józefowi. Było tam źródło Jakuba. Jezus zmęczony drogą siedział sobie przy studni. Było to około szóstej godziny. Nadeszła /tam/ kobieta z Samarii, aby zaczerpnąć wody. Jezus rzekł do niej: Daj Mi pić! Jego uczniowie bowiem udali się przedtem do miasta dla zakupienia żywności. Na to rzekła do Niego Samarytanka: Jakżeż Ty będąc Żydem, prosisz mnie, Samarytankę, bym Ci dała się napić? Żydzi bowiem z Samarytanami unikają się nawzajem. Jezus odpowiedział jej na to: O, gdybyś znała dar Boży i wiedziała, kim jest Ten, kto ci mówi: Daj Mi się napić – prosiłabyś Go wówczas, a dałby ci wody żywej. Powiedziała do Niego kobieta: Panie, nie masz czerpaka, a studnia jest głęboka. Skądże więc weźmiesz wody żywej? Czy Ty jesteś większy od ojca naszego Jakuba, który dał nam tę studnię, z której pił i on sam, i jego synowie i jego bydło? W odpowiedzi na to rzekł do niej Jezus: Każdy, kto pije tę wodę, znów będzie pragnął. Kto zaś będzie pił wodę, którą Ja mu dam, nie będzie pragnął na wieki, lecz woda, którą Ja mu dam, stanie się w nim źródłem wody wytryskającej ku życiu wiecznemu. Rzekła do Niego kobieta: Daj mi tej wody, abym już nie pragnęła i nie przychodziła tu czerpać. A On jej odpowiedział: Idź, zawołaj swego męża i wróć tutaj. A kobieta odrzekła Mu na to: Nie mam męża. Rzekł do niej Jezus: Dobrze powiedziałaś: Nie mam męża. Miałaś bowiem pięciu mężów, a ten, którego masz teraz, nie jest twoim mężem. To powiedziałaś zgodnie z prawdą. Rzekła do Niego kobieta: Panie, widzę, że jesteś prorokiem. Ojcowie nasi oddawali cześć Bogu na tej górze, a wy mówicie, że w Jerozolimie jest miejsce, gdzie należy czcić Boga. Odpowiedział jej Jezus: Wierz Mi, kobieto, że nadchodzi godzina, kiedy ani na tej górze, ani w Jerozolimie nie będziecie czcili Ojca. Wy czcicie to, czego nie znacie, my czcimy to, co znamy, ponieważ zbawienie bierze początek od Żydów. Nadchodzi jednak godzina, owszem już jest, kiedy to prawdziwi czciciele będą oddawać cześć Ojcu w Duchu i prawdzie, a takich to czcicieli chce mieć Ojciec. Bóg jest duchem; potrzeba więc, by czciciele Jego oddawali Mu cześć w Duchu i prawdzie. Rzekła do Niego kobieta: Wiem, że przyjdzie Mesjasz, zwany Chrystusem. A kiedy On przyjdzie, objawi nam wszystko. Powiedział do niej Jezus: Jestem Nim Ja, który z tobą mówię. Na to przyszli Jego uczniowie i dziwili się, że rozmawiał z kobietą. Jednakże żaden nie powiedział: Czego od niej chcesz? – lub: – Czemu z nią rozmawiasz? Kobieta zaś zostawiła swój dzban i odeszła do miasta. I mówiła tam ludziom: Pójdźcie, zobaczcie człowieka, który mi powiedział wszystko, co uczyniłam: Czyż On nie jest Mesjaszem? Wyszli z miasta i szli do Niego. Tymczasem prosili Go uczniowie, mówiąc: Rabbi, jedz! On im rzekł: Ja mam do jedzenia pokarm, o którym wy nie wiecie. Mówili więc uczniowie jeden do drugiego: Czyż Mu kto przyniósł coś do zjedzenia? Powiedział im Jezus: Moim pokarmem jest wypełnić wolę Tego, który Mnie posłał, i wykonać Jego dzieło. Czyż nie mówicie: Jeszcze cztery miesiące, a nadejdą żniwa? Oto powiadam wam: Podnieście oczy i popatrzcie na pola, jak bieleją na żniwo. Żniwiarz otrzymuje już zapłatę i zbiera plon na życie wieczne, tak iż siewca cieszy się razem ze żniwiarzem. Tu bowiem okazuje się prawdziwym powiedzenie: Jeden sieje, a drugi zbiera. Ja was wysłałem żąć to, nad czym wyście się nie natrudzili. Inni się natrudzili, a w ich trud wyście weszli. Wielu Samarytan z owego miasta zaczęło w Niego wierzyć dzięki słowu kobiety świadczącej: Powiedział mi wszystko, co uczyniłam. Kiedy więc Samarytanie przybyli do Niego, prosili Go, aby u nich pozostał. Pozostał tam zatem dwa dni. I o wiele więcej ich uwierzyło na Jego słowo, a do tej kobiety mówili: Wierzymy już nie dzięki twemu opowiadaniu, na własne bowiem uszy usłyszeliśmy i jesteśmy przekonani, że On prawdziwie jest Zbawicielem świata. (J 4,5-42)
Do człowieka przychodzi Zbawiciel – jak w tym niedzielnym ewangelicznym obrazku. I co robi człowiek? Chowa się za konwenansami, stereotypami. Żyd rozmawia, prosi o coś Samarytankę? Nawet gdy mówi jakby wprost – nie wiesz, z kim rozmawiasz, kim jest rozmówca – ona dalej nie rozumie, a raczej rozumuje stricte po ludzku. Woda żywa? Jaka? Studnia – ok. Ale On nie ma czerpaka, wiadra – więc nawet, jakby chciał, nic nie zrobi, nawet nie jest w stanie nabrać dla siebie tej zwykłej wody, ze studni. A w ogóle – co to, ta woda żywa?
Coś jednak odzywa się w sercu kobiety. Pada pytanie, od razu w kontekście tego, którego Samarytanie uznają za swojego ojca, więc Jakuba – czyżby ten dziwny człowiek był większy, potężniejszy od Izraela, człowieka, który walczył z Bogiem i ludźmi, i zwyciężył (Rdz 32, 29). Jezus czyta w człowieku jak w otwartej książce – tak i w owej kobiecie. Zna pragnienia i potrzeby jej serca. Obiecuje wodę żywą, jakiej nikt inny dać nie może. Nic dziwnego, że kobieta od razu wyraża pragnienie, docieka jak ją zdobyć. Tu czeka ją próba – Jezus bada, czy potrafi ona stanąć w prawdzie o sobie samej. Potrafi – przyznaje, iż żyje w konkubinacie, a Jezus uzupełnia jej wypowiedź o szczegóły, których obcy, wędrowiec, nijak nie mógł znać – wie przecież, ilu dokładnie miała mężów, i że żyje w wolnym związku. 

Kobieta jest przekonana, że ma do czynienia z prorokiem. Dlatego pyta o szczegóły wierzeń żydowskich, docieka odnośnie formy i sposobu oddawania czci Bogu. Niby detal – dla nas, dzisiaj żyjących chrześcijan – jednak ówcześnie była to kwestia sporna także pomiędzy Żydami, do który Samarytanom nie było przecież znowu tak daleko, i z których to Żydów Samarytanie w pewnym sensie się wywodzili (wyodrębnili się przecież na skutek małżeństw mieszanych pomiędzy Żydami a tzw. ludem Kuteim, które zaistniały w sytuacji podbicia królestwa Izraela/Samarii przez króla Asyrii Sargona II i dokonanych przez niego przesiedleń Żydów w głąb Asyrii w VII w.p.n.e.). Samarytanka nawiązuje, jakby pyta niezwykłego wędrowca, jak to jest z tym oddawaniem czci Bogu – Samarytanie robią to na świętej górze Gerazim, Żydzi mają świątynię w Jerozolimie? Odpowiedź Jezusa jest zarazem wyjaśnieniem, że Żydzi to nadal Naród Wybrany, jednak ciągle błądzący, skoro skupiony na kulcie świątyni. Bóg jest bowiem wszędzie, i nie tyle znaczenie ma miejsce modlitwy, oddawania mu chwały – co stan człowieka. W duchu i prawdzie – nie w bogato zdobionych ścianach, w pięknych szatach, wzniosłych słowa, a pustym, zatwardziałym czy po prostu unuranym w grzechu sercu.
Moment kulminacyjny – kobieta wspomina na starożytne proroctwa, odnoszące się do Mesjasza. Okazuje się, że od jakiegoś czasu ona sama, grzeszna i na pewno jakoś tam pogubiona (o czym świadczy jej sytuacja, jej pytania), rozmawia z Nim twarzą w twarz. Ewangelista nie mówi o emocjach – można sobie wyobrazić jednak, jak podziałały na nią słowa Pana. Wraca do miasta i rozpowiada o tym niezwykłym spotkaniu. Staje się, de facto, sama apostołem. 
Jaka wielka zmiana! Nieświadomie jeszcze, otrzymawszy dar poznania tożsamości Boga-Człowieka, głosi prawdę o Nim w swoim mieście. Nadzieja, jaką Jezus wlał w jej serce to jedno – a powołanie do świadczenia o Nim, na podstawie tej krótkiej rozmowy przy studni, to co innego. Ta prosta, przypadkowa niby rozmowa, a odmienia wszystko. Daje nową nadzieję – bo jak inaczej można odejść z rozmowy z Bogiem, który jest niewyczerpanym źródłem wody żywej?
Wędrujemy przez życie różnymi drogami, przystając w różnych momentach przy różnych studniach. Właściwie, taką studnią okazuje się być każde spotkanie z drugim człowiekiem. W nim tak samo jest Bóg. Raz bardziej wprost, dobitnie, między oczy – a kiedy indziej bardziej dyskretnie, na zasadzie nawet wyrzutu sumienia, Bóg „zagaduje” do mnie, tak jak zagadał Samarytankę. Grunt to zauważyć to, nie minąć Go obojętnie. Czasami może zacząć bardzo prowokacyjnie – dziwną, niezrozumiałą albo wręcz nie na miejscu prośbą. Potem – podrążyć, uderzyć w jakieś czułe miejsce, dotknąć do żywego bo zapytać o coś, co ciąży, leży na sercu od dawna, wymaga uporządkowania. Inaczej się nie da. Źródło tryska dla każdego – ale nie każdy sam jest w stanie do niego dotrzeć. Żeby być w stanie – trzeba stanąć w prawdzie, nawet najtrudniejszej, o sobie samym. Wielki Post to dobry moment.