Moje narzekanie zamienione w taniec

W owym czasie Jezus przemówił tymi słowami: „Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom. Tak, Ojcze, gdyż takie było Twoje upodobanie. Wszystko przekazał Mi Ojciec mój. Nikt też nie zna Syna, tylko Ojciec, ani Ojca nikt nie zna, tylko Syn, i ten, komu Syn zechce objawić. Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie moje jarzmo na siebie i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie”. (Mt 11,25-30)

Uwielbiam te słowa 🙂 Rozdział Ewangelii Mateusza, w którym mowa jest o świadectwie Jana Chrzciciela (o którym było ostatnio), o mądrości którą usprawiedliwiają jej czyny, słynne „biada” pod adresem kilku miast wypowiedziane – i na zakończenie, tuż właśnie po owym „biada”: właśnie te słowa. 
Po raz kolejny Jezus wskazuje wprost na wartość prostoty jako takiej. No właśnie… To przekład znany z kościołów polskich, według Biblii Tysiąclecia. Jeśli ktoś dysponuje niewielką książeczką Ewangelia 2014 (Edycja św. Pawła), to ma tekst nieco inaczej przełożony – wersja z Pisma Świętego Starego i Nowego Testamentu. Najnowszy przekład z języków oryginalnych z komentarzem (również Edycja, 2011). Jak tam brzmi końcówka pierwszego zdania? „(…) a objawiłeś je tym, którzy są jak małe dzieci”. Zmian jest więcej: zamiast „a Ja was pokrzepię” jest „a Ja dam wam wytchnienie”; zamiast „bo jestem cichy i pokorny sercem” jest „bo jestem łagodny i pokorny sercem”; wreszcie zamiast „albowiem jarzmo moje jest słodkie” jest „bo moje jarzmo jest łatwe do niesienia”. 
Niuanse językowe dotyczące przekładów? Może. Ale jednocześnie – wiele z tego wynika. Prostota na wzór tego, u którego ta prostota jest zawsze świeża i autentyczna, bo inaczej nie potrafi działać – czyli właśnie dziecka. Bóg jako Ten, który pokrzepia – nie tyle daje tą krzepę, co daje chwilę wytchnienia, aby udźwignąć to, co mamy na swoich barkach. Bóg, który nie tyle jest cichy, co przede wszystkim Jego przymiotem jest łagodność, z jaką podchodzi do nas i naszych ciągłych wybryków, porażek, kłamstw, złorzeczenia itp. No i ten Bóg, którego ciężary nakładane na człowieka nie są jakąś poetycką przenośnią, którą można okrasić określeniem „słodkie”, ale konkretnym problemem, z którym człowiek się zmaga, ale który jest do uniesienia z Jego pomocą. W tych słowach, jak dla mnie, jawi się Bóg bardziej konkretny, mniej poetycki a bardziej konkretnie nastawiony do człowieka. 
Po co my do tego Boga przychodzimy? Utrudzenie, zmęczenie, brak sił – to już wiemy, czy z tekstu czy z własnej praktyki. Ale czego szukamy? Zaspokojenia – czasami tylko pytań i rozwiania wątpliwości, a czasami tak bardzo namacalnie właśnie pragnień, marzeń, potrzeb. Dokładnie tak, jak to ujął Piotr Żyłka z redakcji deon.pl, laureat Nagrody Dziennikarskiej „Ślad” im. Biskupa Jana Chrapka, razem z ks. Janem Kaczkowskim. I co jest najważniejsze – zwrócenie się w takiej sytuacji do Boga to właściwie jedyne sensowne rozwiązanie – bo tylko On jest odpowiedzią w sensie wiedzy, ale i materii tego, czego każdy z nas w swojej indywidualności potrzebuje. 
Wczoraj miałem okazję wziąć udział w wydarzeniu niesamowitym w ramach Tygodnia dla Jezusa. Świetna ekumeniczna inicjatywa – chyba pierwszy raz podjęta u nas na Wybrzeżu, w którą włączył się cały wachlarz wspólnot chrześcijańskich. Wczoraj miał miejsce koncert moich ulubieńców – chóru TGD – pierwszy w Trójmieście od dobrych kilku lat. Nie dość, że pogoda beznadziejna (ale Bóg dał znak – nie padało w ogóle w trakcie grania, za to lunęło momentalnie kiedy zeszli ze sceny!), to dzień jakiś taki nie bardzo. 
Kiedy zaczęli grać, wszystko się zmieniło. Przeszło półtoragodzinny… no właśnie. Koncert? Też. Występ? Nie bardzo – bo była modlitwa, uwielbienie, świadectwo, umiejętnie wplecione w śpiew. Kawałki głównie z ostatniej płyty Uratowani (kto zna ich dorobek – wie, że dość innej od wcześniejszej twórczości) – ale znalazły się też Waterwalker oraz Zanim powiem słowo. Niesamowicie utalentowani ludzie – począwszy od kierownika zamieszania i dyrygenta Piotra Nazaruka, poprzez instrumentalistów (nowa twarz – perkusista – okazało się pierwszy raz występował z grupą), na wokalistach i solistach skończywszy – których połączone w uwielbieniu Boga talenty dawały efekt dosłownie piorunujący. 
Mogę pisać dużo, użyć mądrych słów – ale to nie ma sensu. Kto nie zna, a chciałby to poczuć – odsyłam do ich płyt, oraz na koncerty (najwięcej na południu Polski). To trzeba posłuchać, w tym trzeba wziąć udział, aby zrozumieć. I w tym wszystkim taki fajny nacisk położony nie na jakieś górnolotne modlitwy – ale na osobistą relację, moją, z Bogiem, która powinna znajdować odzwierciedlenie w codziennym życiu, w modlitwie, w postawie (uwielbienie a nie współzawodnictwo). Nie zabrakło także słów bardzo prawdziwych – jedno ze świadectw mówiło o tym, że najbliżsi opowiadającego modlili się nad osobą chorą na raka, a jednak ona zmarła. Osoby te wcześniej modliły się nad 3 innych ludzi z podobnym schorzeniem – i dochodziło do zaniku choroby. Tu było inaczej – i mówiący te słowa podkreślił, że choć zupełnie tego nie rozumie, czemu tak się stało, to jednak nadal wierzy, skoro Bóg uratował tam,tych troje i zesłał cud. 
Różni jesteśmy, różne mamy potrzeby. Jeśli nie widzisz dla siebie miejsca w kościele, nie potrafisz przyjść na Mszę – może warto zacząć od spraw drobniejszych, ot, posłuchania takiego TGD? To nie jest lekki powiew Ducha – to jest potężne Jego uderzenie. Warto Mu się poddać. 

Uwielbiamy Cię

Z głębi naszych serc

Póki serca biją w nas

Niech rozbrzmiewa pieśń 

Ty pochylasz się nad nami

I przywracasz ślepym wzrok

Ty podnosisz załamanych

Oddajemy Tobie hołd

Ty więźniowi dajesz wolność

A głodnemu dajesz chleb

Podziwiamy Twoją dobroć

Panie uwielbiamy Cię

Jahwe

My ufamy Tobie

Ty jesteś wielkim Bogiem

Który stworzył świat 

Jahwe

My ufamy Tobie

Jesteś naszym Bogiem

Nie zawiedziesz nas 

Jan jak każdy z nas

Dzisiejszy dzień w liturgii jest mocno nietypowy, wyjątkowy. Nie dość, że uroczystość – więc najwyższy stopień w hierarchii (uroczystość – święto – wspomnienie obowiązkowe – wspomnienie dowolne) – to jeszcze uroczystość związana z narodzeniem świętego; jedyny taki przypadek, kiedy świętuje się narodziny ziemskie, a nie te niebieskie (zresztą w przypadku Jana Kościół wspomina obydwa). Nie byle jakiego, bo takiego świętego przełomów. Jana Chrzciciela mianowicie. Tego, który swoją osobą połączył Stary Testament z Nowym Testamentem, bo będąc ostatnim prorokiem Testamentu Starego wskazał równocześnie jako jedyny wprost na Jezusa jako obiecanego Mesjasza. 
Cudownie wymodlone w starości Anny i Zachariasza dziecko, o pół roku od Jezusa starszy daleki Jego kuzyn, po którego poczęciu (samo w sobie cudowne, mając na uwadze wiek matki) działy się cuda jeszcze przed narodzeniem, kiedy ojcu Zachariaszowi Bóg odebrał mowę (dzisiejszy obrazek ewangeliczny – tak to jest, jak człowiek Bogu nie wierzy). Człowiek, który – można chyba powiedzieć – gromadził wokół siebie ludzi na pustyni tylko po to, żeby w końcu pokazać im palcem to, co dzisiaj powtarzamy w każdej Mszy Świętej: oto Baranek Boży, żaden inny. 
Rola na pewno niewdzięczna, którą Jan podjął z dużym wdziękiem. Nie raz i nie dwa razy musiał się pewnie tłumaczyć, jak to przytoczone w II czytaniu: „Ja nie jestem tym, za kogo mnie uważacie. Po mnie przyjdzie Ten, któremu nie jestem godny rozwiązać sandałów na nogach”. Urzekająca pokora, takie mocne porównanie – mógł skończyć tylko na tym pierwszym zdaniu, a jednak, podkreśla, że nie jest godny wykonać Jezusowi najprostszej posługi ostatniego ze służących. To, że był konsekwentny, przypłacił głową – krytykowany za niemoralny związek z żoną własnego brata Herdodiadą Herod Antypas, niby nie chcąc ale bojąc się złożonej bezmyślnie obietnicy, skrócił Jana o głowę (stąd często przedstawiany jest z głową na misie). 
Znamienne są ostatnie słowa dzisiejszej Ewangelii: „Kimże będzie to dziecię? Bo istotnie ręka Pańska była z nim. Chłopiec zaś rósł i wzmacniał się duchem (…)”. To o Janie oczywiście, ale wydaje mi się, że można je odnieść do każdego z nas, jaki by nie był. Kiedyś my sami, także pewnie rodzice, zastanawiali się – kim on/ona będzie, na kogo wyrośnie? Tak czy siak, Bóg pozostaje z nami całe życie, towarzyszy, jest obok, gotowy pomóc i wspierać. Ale tę Jego obecność można przyjąć z wdzięcznością, albo ją negować i zaprzeczać. Wszyscy rośniemy – a potem się starzejemy – i plan Boży zawsze sprowadza się do tego, abyśmy dojrzeli nie tylko fizycznie po ludzku, ale wzrastali w środku, tym, co mimo zniszczenia ciała pozostanie i będzie trwało dalej: duchem, duszą. Żebyśmy – tak się rozwijając i dojrzewając – każdego dnia odkrywali swoje powołanie, przyjmowali je i realizowali, na miarę swoich możliwości i talentów.  

Dalekowzroczność

Jezus powiedział do swoich uczniów: Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Bo takim sądem, jakim sądzicie, i was osądzą; i taką miarą, jaką wy mierzycie, wam odmierzą. Czemu to widzisz drzazgę w oku swego brata, a belki we własnym oku nie dostrzegasz? Albo jak możesz mówić swemu bratu: Pozwól, że usunę drzazgę z twego oka, gdy belka tkwi w twoim oku? Obłudniku, wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, a wtedy przejrzysz, ażeby usunąć drzazgę z oka twego brata. (Mt 7,1-5)

Ten fragment na pewno jest dla wielu bardzo trudny – bo pewnie i trudno o kogoś, kto nie miał by z tym kłopotu. Jesteśmy specjalistami, fachowcami i ekspertami od tego, jak tu drugiemu „zrobić dobrze” (cudzysłów jak najbardziej zamierzony), a przede wszystkim jak ocenić jego postawę, zachowanie, nade wszystko zaś właśnie problemy, wady, grzechy i słabości. 
Nie swoje – jego, jej. Taka dalekowzroczność – syfu u siebie, tej belki, nie tyle nie widzę, co nie chcę go widzieć. Za to doskonale widzę i potrafię na x sposobów opisać problemy, te przysłowiowe drzazgi w oku drugiego, choćby stał całkiem daleko. Już nie mówiąc o tej dysproporcji – moja bela wystaje, jak się patrzy, a u tego tam drugiego jakaś drzazga. Nieważne – ja wiem lepiej, moja perspektywa jest jedyna słuszna. To tamten ma problem, nie ja. Ja kogoś osądzam? Niee, skądże – tylko uczciwie przecież nazywam po imieniu. A, że przy okazji swojego problemu nie widzę? No, co zrobić, tak to już jest. Ale przecież tamtego trafnie oceniłem, prawda? Czyli dobrze. Że co? Że miłosierdzia i troski to w tym podejściu za grosz nie ma? Hmm… 
Lekarzu, ulecz się sam. Dopóki nie zrobisz ze sobą porządku – ani sam nie ocenisz uczciwie siebie, ani tym bardziej nie bierz się za ocenianie innych. Zacznij w tym wypadku od siebie – to żaden egoizm, a po prostu jedyna droga, aby to „leczenie” miało jakikolwiek sens i do czegokolwiek dobrego prowadziło. 

Strach (na) i wróble

Jezus powiedział do swoich apostołów: Nie bójcie się ludzi. Nie ma bowiem nic zakrytego, co by nie miało być wyjawione, ani nic tajemnego, o czym by się nie miano dowiedzieć. Co mówię wam w ciemności, powtarzajcie na świetle, a co słyszycie na ucho, rozgłaszajcie na dachach! Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą. Bójcie się raczej Tego, który duszę i ciało może zatracić w piekle. Czyż nie sprzedają dwóch wróbli za asa? A przecież żaden z nich bez woli Ojca waszego nie spadnie na ziemię. U was zaś nawet włosy na głowie wszystkie są policzone. Dlatego nie bójcie się: jesteście ważniejsi niż wiele wróbli. Do każdego więc, który się przyzna do Mnie przed ludźmi, przyznam się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie. Lecz kto się Mnie zaprze przed ludźmi, tego zaprę się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie. (Mt 10,26-33)

Żeby zrozumieć te pierwsze słowa – jakby wezwanie do odwagi – trzeba uświadomić sobie, że chrześcijanin z definicji jakby musi być człowiekiem sprzeciwu. Nie dla zasady i wobec wszystkiego – ale w sposób sensowny i uzasadniony, wobec pewnych trendów, mód, kierunków. Szkoda czasu i miejsca na strach – dla Boga to pikuś, mały pikuś. Dzisiaj w sposób najmniej szkodliwy przejawia się to w prześmiewaniu, próbach marginalizowania wartości chrześcijańskich i przedstawiania ludzi wierzących jako kato-talibów, oszołomów i idiotów. Dalej następuje eskalacja, gdzie dochodzi do walki – bardzo często nierównej z wykorzystaniem brudnych i nieuczciwych metod, najczęściej z użyciem manipulacji i kłamstw – z ludźmi i konkretnymi działaniami, mimo że najczęściej są one po prostu dobre, a zarzuty wyssane z palca. Jakie to nasze… Nie mam argumentów, więc swój bunt uzewnętrznię w formie agresji. Bez sensu, ale widowiskowo. 
Z jednej strony jesteśmy tylko jednym z wielu Bożych stworzeń, które chodzą po tym świecie – z drugiej zaś jesteśmy wyjątkowi, bo jesteśmy Jego ukochanymi dziećmi. Dlatego się o nas troszczy – nie o dobrobyt doczesny, ale także o to, żebyśmy wiedzieli i umieli rozróżnić, czego się bać nie warto, a co faktycznie może zagrozić. Jak można takiemu Bogu zarzucić, że się o nas nie troszczy – skoro tu mówi wprost o tym, że dosłownie policzył włosy na naszej głowie? (podchwytliwe – ok, a co z łysymi?). Każdy z nas w swój jedyny i indywidualny sposób jest dla Boga wyjątkowy, najważniejszy. Tu jest nasza prawdziwa wartość i nie ma co tracić czasu i energii na potwierdzenie jej na świecie, uznając działania po prostu bez sensu za przejaw dziwnie rozumianej odwagi. Pewnie, mogę i zdarzy się, że się boję – ale im bardziej, tym bardziej powinienem zrozumieć, że On niczego się nie boi i stoi przy mnie. Więc co mi może zagrozić? 
No właśnie. On się przyznał do Jezusa (obrazek mocno na czasie w kontekście mundialu) – a jak to jest ze mną? Przede wszystkim trzeba zrozumieć – dla każdego to będzie coś innego. Tu nie ma co przykładać jakiejś jednej uniwersalnej miarki. To tak nie działa. Każdy z nas żyje i funkcjonuje w konkretnych swoich warunkach, z własnymi problemami i grzechami, i trudno tutaj wszystkich oceniać w ten sam sposób. Dalej, to zależy – przed kim mam się przyznać. Mama i tata, rodzeństwo? Ludzie ze szkoły czy uczelni? Współpracownicy, kontrahenci? Wreszcie mąż, żona, dzieci? A duchowny – ksiądz, siostra, zakonnik? Ilu nas jest – tyle pewnie jest wariantów. 
Jedno jest pewne – jeśli to nasze „przyznawanie się” ma wymiar stricte i wyłącznie niedzielno-świąteczny (niech stracę, Boże, masz tę godzinkę, jakoś wytrzymam…), odpalam Bogu „Jego” żeby mieć spokój i sumienie nie gryzło, czasami wpadnę do kościoła z okazji ślubu, chrzcin, no i obowiązkowa święconka (bo co by sąsiedzi powiedzieli…) – to nie tędy droga, szkoda zachodu mojego i własnej głupoty, żeby myśleć, że Bogu to jest na cokolwiek potrzebne. Nie jest, nigdy nie było ani nie będzie. 
Nie ma gotowej uniwersalnej formuły – jak dobrze dać świadectwo, jak zaświadczyć o Bogu. Im dłużej chodzę po tym świecie (ok, długo to to może nie jest…), tym bardziej jestem pewien, że takie rzeczy się czuje, że to jest kwestia jakiejś tam wewnętrznej wrażliwości. Po prostu w danej sytuacji wiesz, że powinieneś się zachować – co zaczynasz rozumieć najczęściej tym mocniej i bardziej, jeśli jednak tego nie zrobiłeś, okazałeś się za miękki. Trudno, zdarza się – i zdarzy jeszcze nie raz. Walcz z tym i staraj się, aby następnym razem było lepiej. Wysil się i spróbuj o Nim zaświadczyć. Nie gadaniem – żadna sztuka. Robieniem. Tym, co przemawia najmocniej – przykładem. 

Dyskretnie kochająca obecność

W piątek minął rok czasu od odejścia Mamy. 
Dla mnie bardzo smutnym było to… że chyba się już pogodziłem z tym faktem i nauczyłem się z nm żyć. Na własnej skórze przećwiczyłem i to jest jakby jedno, natomiast nie wierzę w twierdzenie pt. „czas leczy rany” (coś jak to tischnerowskie „nie uszlachetnia” w odpowiedzi na porzekadło, jako by cierpienie miało uszlachetniać). No bo nie leczy. Działamy tylko tak, że o pewnych sprawach ciągle jakby nie pamiętamy – i jest ok; aż do momentu, kiedy ta kwestia powraca, i wtedy wszystko – przynajmniej u mnie – wraca ze zdwojoną siłą. 
Wierzę, że Mama jest święta – bo jest już tam, gdzie i ja, i większość z nas zmierza, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Dlatego bardzo często – szczególnie ostatnio – zadaję sobie w różnych sprawach pytanie: a co by Mam zrobiła? Pomijając jej – bardzo szczególne – podejście do wiary i niezwykłą uczciwość, z jaką stawiała sprawy z nią związane – chyba jestem do niej bardzo w tym podobny. I cieszę się z tego – bo na pewno dobrą jest wiara prosta, ale już co innego z wiarą bezmyślną, albo z przyzwyczajeniem maskowanym jako wiara. 
Pisałem niedawno, niecały miesiąc temu skończyła się wreszcie sprawa sądowa z pracodawcą Mamy. To było bardzo dużo emocji. I duża frajda – że co prawda nie tutaj, ale będąc tam także ona może się cieszyć z tzw. sprawiedliwości, której finalnie stało się zadość. Jak to powtórzyła w tych dniach jedna z Mamie bardzo życzliwych osób – ona by sama pewnie powiedziała: „i znowu sukces”. Dokładnie. Tak właśnie by powiedziała.
To jest dla mnie mocno dziwne i niezrozumiałe – ale jakby odeszła wczoraj. Bardzo dokładnie ją pamiętam. Mam takie przebłyski wspomnień, pewnie z okresu, kiedy byłem może ciut starszy od Domika dzisiaj (czyli dosłownie te 4-5 lat?) – pojedyncze obrazy. I potem tyle bardziej coraz świadomych, wspomnień z tych 24 lat wspólnego życia, a potem kolejnych 4 już osobno, ale przecież często razem. Nigdy się ze swoją obecnością nie narzucała. Zawsze wiedziała, że pewne rzeczy człowiek musi sam przetrawić – lepiej poczekać, być i wspierać na odległość. Że do ostatecznych wniosków zawsze trzeba dojść samemu – rodzic może pomóc, opowiedzieć o swoich doświadczeniach, coś zasugerować, ale nigdy nie narzucać czy wmuszać, bo to tylko zniechęca i niczego nie uczy. Taka dyskretna, ale bardzo kochająca obecność. I w przeciwieństwie do ojca – zawsze potrafiła okazać radość, dumę z jakiegoś nawet drobnego sukcesu – aż momentami nie mogłem uwierzyć, że takie byle co mogło sprawić tyle radochy. Jak bardzo cieszyła się, kiedy urodził się Domik – dzisiaj zaczynam dostrzegać, jak bardzo on jest do niej podobny… A w tym wszystkim zupełnie oderwana od kwestii materialnych, samowystarczalna, minimalistka. 
Pewnie już o tym pisałem, ale kiedy odeszła, to posypały się maile od ludzi bardzo jej życzliwych, wielu przyjaciół. I motywem przewodnim w nich było to, że była Mama po pierwsze zawsze autentyczna i lubiana za to, że – bez względu na cenę – „waliła między oczy” czyli nigdy nie owijała w bawełnę, a mówiła dokładnie to, co myśli. Po drugie, zawsze można było na nią liczyć – trzymała się swoich przekonań i dla ludzi bliskich potrafiła zrobić naprawdę bardzo dużo. 
 
Nikt nie spodziewał się, że odejdzie akurat wtedy – po chemioterapii w 2012 r. było dobrze, czuła się dużo lepiej; ja się podłamałem trochę, kiedy zaczęły się bóle głowy, a badania potwierdziły przerzuty do mózgu. Może nie świadomie, ale gdzieś tam z tyłu głowy bałem się – co będzie dalej? wiadomo, jak przebiega taka choroba. Były dni, kiedy Mama nie nadawała się do życia, leżała sobie, z powodu bólów głowy. Była trochę nieswoja, nie pamiętała pewnych rzeczy, widać było kłopoty ze skupieniem – ale nikt na to nie patrzył, bo liczyło się, że była z nami. I nagle wszystko się skończyło – mimo, że tego dnia była u lekarza, widziała się ze swoją dobrą przyjaciółką (a matką chrzestną mojego brata, walczącą od wielu lat z rakiem…), że poprosiła brata, żeby ją wysadził wcześniej, bo chciała się przejść do domu i spacer sobie zrobić. Po prostu umarła. Jak tata zadzwonił – siedziałem w pracy – jak tylko zobaczyłem numer, to wiedziałem, że coś jest nie tak… 
Zupełnie przypadkiem ten piątek mieliśmy teraz wolny. Można było spokojnie pojechać na cmentarz. Bardzo lubię to miejsce. I jak tam sobie siedzę, i rozmawiam z nią – tak samo, jak Mama, przychodząc z nami od małego na groby swojej mamy i babci, z nimi rozmawiała. Opowiadam o tym, co się dzieje, jak młody rośnie, co się udało, co się nie udało, na co brakuje cierpliwości, jakieś małe sukcesy czy porażki. Za każdym razem mam wrażenie – właściwie to jestem pewien – jakby ona była obok, usiadał, przytuliła się, i dawała znak: jestem z wami, nawet bardziej i mocniej niż wtedy, za życia, i kibicuję wam mocno.
Dzięki, Matuś, za wszystko. Tak, jak Ty mówiłaś babciom, tak ja dzisiaj mówię Tobie: żebyś tylko się nie musiała za nas tam z góry wstydzić. Damy sobie jakoś radę, chociaż bez Ciebie.

Spacer z Żywym Bogiem

Przedwczoraj było Boże Ciało – uroczystość, której pełnej nazwy pewnie większość katolików nie potrafi podać (uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Pańskiej), i z którą pewnie prawie tyle samo osób ma jakiś dziwny problem. 
 
 
Najpierw oczywiście problem mają ci, którzy z Kościołem nic wspólnego nie mają. Bo jak, zawłaszczanie przestrzeni publicznej, narzucanie się, wchodzenie ludziom z butami (no właśnie, gdzie?), tamowanie ruchu na ulicach itp. Bełkot, innymi słowy. Potem problem mają wszyscy ci, dla których każdy pretekst jest dobry, aby do kościoła nie iść – a odwrotnie, każdy powód, żeby do niego iść, stanowi właśnie problem: znowu? przecież dzisiaj nie niedziela; co? nie dość, że msza, to jeszcze takie ok. dwugodzinne łażenie, na dodatek ze śpiewem i klękaniem byle gdzie po drodze? 
W tym dniu ucieka bardzo ważna perspektywa – podobieństwo tej procesji do naszej własnej drogi. Bo czym innym jest nasze życie? Droga – ku Niemu dokładnie. Nawet tak samo. Z tym wszystkim, co On pozostawił – a de facto za Nim – i jednocześnie ku Niemu jako Temu, który u końca mojej wędrówki oczekuje mnie z otwartymi ramionami. A przy tym nie jestem pępkiem świata – dla Boga jest bardzo ważne, że w tej drodze nie jesteśmy sami, jesteśmy nawzajem sobie dani i zadani, stąd taka mieszanina ludzi bardzo pięknie oddaje złożoność i różnorodność tych, których Bóg umiłował (szkoda, że On kocha wszystkich, a nie każdy potrafi iść za Nim). Bogaci i biedni, zdrowi i chorzy, młodzi i starzy, obdarzeni przeróżnymi darami i talentami. Razem z Tym, który nas zbawił.
To nie jest tak, że realna obecność Jezusa w Eucharystii jest dla każdego czymś oczywistym. Ja akurat mogę powiedzieć – w tym zakresie nie miałem wątpliwości; żadna przechwałka, tak po prostu się złożyła (mam ich dużo w innych sprawach…). Stąd też historia Kościoła mówi o wielu cudach, które Bóg czynił właśnie, kiedy brakowało wiary. I być może dla wielu ludzi taka czwartkowa procesja to okazja, aby szli za Nim i prosili: pozwól, pomóż uwierzyć. A teraz oktawa – okazja, aby w mniejszym wymiarze iść dalej za Nim. Chcę uwierzyć, chcę Ci zaufać – pomóż mi w tym, wskaż drogę, daj znak. Ja mam te swoje wątpliwości, ale idę za Tobą. Takie moje własne niedowiarstwo, ale któremu nie chcę się poddać.
Bóg nie jest jakimś oderwanym od rzeczywistości bożkiem, który wymaga absurdalnych ofiar czy dziwnych gestów. On w tej naszej pielgrzymce wychodzi – namacalnie jakby potwierdzając słowa papieża Franciszka: Kościół musi wyjść z prezbiterium do człowieka, i szukać Go. Bóg w Chlebie Żywym wychodzi więc w monstrancji i idzie tam, gdzie człowieka znaleźć najłatwiej – do jego, mojej i twojej, codzienności, na nasze osiedla, ulice, pod nasze okna i domy.
Wiem to po sobie – nawet jakby trochę nieświadomy udział w takiej procesji potrafi stać się naprawdę głębokim doświadczeniem duchowym. Jeżeli tylko uwierzysz i oddasz się Temu, który idzie na jej czele. Tak naprawdę z niewielkimi wyjątkami (Msze dla mężczyzn – kolejna świetna inicjatywa krakowska o. Grzegorza Kramera SI – zazdraszczam…) to jest jedyna okazja w roku, aby z Panem Jezusem wyjść na ulicę i po prostu dać świadectwo: Temu ufam, za Tym idę, tylko On zna i jest tą właściwą drogą. Warto to wykorzystać. 

Dywagowanie

To może zabrzmi trochę jak herezja, ale jednak…
Wydaje mi się, a może nawet jestem pewien – nie da się zgłębić prawdy o Trójcy Świętej. Próba ogarnięcia Boga – a Trójca to przecież Jego natura, ta sama rzeczywistość – to, jak powiedział bodajże Augustyn, mniej więcej tak nierealne założenie, jak próba przelania wody z morza do dołka wykopanego przez dziecko. I to się nie uda, i tamto. Co nie zmienia faktu, iż pewnie jest sporo mądrych głów – teologów – którzy tę materię zgłębiają przez całe życie, piszą mądre traktaty, wykładają, dyskutują, spierają się. 
A Bogu to chyba nijak nie jest potrzebne. 
Jemu nie zależy na rozkładaniu Jego samego na części pierwsze, dywagowaniu. On po prostu jest i wyciąga rękę, zawsze ten sam i tak samo kochający. Trójca Święta to taka rzeczywistość, która z każdej strony człowieka przerasta – a jednocześnie pozwala człowiekowi urosnąć nie wtedy, kiedy ją zrozumie (bo nie ma jak), ale wtedy, kiedy w tę Trójcę uwierzy i Jej właśnie zawierzy. Dlatego, zamiast się zastanawiać nad tym, co niezgłębialne, może lepiej i sensowniej po prostu pomodlić się – czy to do Boga Ojca, Syna Bożego czy Ducha Świętego. Za siebie (żaden to egoizm), za najbliższych, za tego który doprowadza do przysłowiowej szewskiej pasji w szkole, na uczelni, w pracy, a nawet za jakąś przypadkową osobę; poprosić czy podziękować. Ale chcieć Bogu podarować to swoje życie, tę codzienność – i powiedzieć Mu, że On jest tak ważny, bez względu na to jak by tę Trójcę nie opisywać, że chcę, aby On moją rzeczywistość swoją Bożą rzeczywistością przenikał i napełniał, nadając mojemu życiu sens i błogosławiąc mi. 
Bóg w Trójcy Świętej to nie taki trójkącik z okiem, albo dziwaczna rodzinka w osobach staruszka z brodą, młodszego z brodą i jakiegoś (o co chodzi?) gołębia między nimi. Ten Bóg to miłość bez końca, która zawsze tak samo wychodzi do człowieka, kocha bezwarunkowo, bez względu na wszystko, z całym moim bagażem grzechów i syfu wokół mnie, mojego nieuporządkowania i zachcianek. I może najlepszym sposobem na to, aby na tę Jego miłość odpowiedzieć – jest miłować, tak szczerze i autentycznie? Nie zawsze lubić, ale miłować – tak jak to mówi Ewangelia o Bogu, który umiłował świat: On nas, a my to umiłowanie mamy ponieść dalej, i dzieląc się nim, tę miłość pomnażać. 
Bóg, który w szaleństwie miłości ofiarował za człowieka swojego Syna, i pozwolił, aby ludzie Go zabili, zaprasza dzisiaj do zanurzenia się w tej miłości. To wystarczy. Tam Go poznamy. 

Poskromiciel zamętu

Czasami lepiej od własnych wypocin zacytować kogoś mądrzejszego. Kimś takim na pewno jest w kontekście mojej osoby Roman Brandstaetter. Stąd w kontekście Pięćdziesiątnicy przytaczam jego autorską Litanię do Ducha Świętego.
Spójrz,
Duchu Święty,
Na ludzi idących przed siebie
Drogą nieskończonego Postępu,
Na mędrców,
Którzy ulepili golema
Na własne podobieństwo
I na własną zgubę.

Spójrz,
Duchu Święty,
Na rozpad atomu,
Na rozpad moralności,
Na rozpad ładu,
Na rozpad porządku,
Na rozpad sztuki,
Na rozpad cywilizacji,
Na rozpad słów,
Na rozpad prawa,
Na rozpad harmonii,
Na rozpad rozsądku,
Na rozpad logiki,
Na rozpad wszystkich wartości.

Z głębokości wołamy do Ciebie,
Duchu Święty,
Albowiem jesteśmy bezwolnym narzędziem
W rękach naszych lekkomyślnych dzieł.

Jesteśmy jak ci, którzy nie wiedzą, co czynią.

Zstąp
Na ziemię samounicestwienia,
Na rakowate miasta i wsie,
Na trędowate domy,
Na zatrute zboża, ogrody i sady,
Na martwe rzeki i morza,
I krąż nad nami,
Ludźmi chaosu,
Kłamstwa
I obłędu.
Krąż,
Jak ongiś krążyłeś w genezyjskim locie
Nad chaosem niepokornych żywiołów.

Krąż nad nami,
Poskromicielu zamętu,
Nad pobojowiskiem naszych klęsk,
Nad rzeźnią tego świata,
Nad śmietnikami pełnymi
Nie donoszonych płodów,
Nad ziemią cuchnącą swądem palonych ciał,
Nad górami atomowych odpadków
I wybaw nas od głupoty udającej mądrość,
Od kłamstwa udającego prawdę,
Od ślepoty udającej dalekowzroczność,
Od chamstwa udającego obrażoną godność,
Od fanatyzmu udającego wiarę,
Od brudu udającego czystość,
Od nienawiści udającej miłość,
Od niewoli udającej wolność,
Od obłudy udającej szczerość,
Od pychy udającej pokorę,
Od warcholstwa udającego odwagę,
Od szatana, który mówiąc 'nie’,
Myśli 'tak’,
A mówiąc 'tak’,
Myśli 'nie’.

Przybywaj, Duchu Święty,
Wielousty,
I otwórz nasze głuche uszy,
Wołający Płomieniu!

Przybywaj
Z wnętrza wieczności wiejący wichrze,
Który nigdy nie burzysz
I nigdy nie niszczysz,
I nigdy nie łamiesz,
Który chwiejne – umacniasz,
Stare – odnawiasz,
Martwe – ożywiasz,
Starte z powierzchni ziemi – budujesz od podstaw,
Stworzycielu,
Wywołujący z kości i popiołów –
Ludzi zmartwychwstałych i przemienionych,
Z pomordowanych ludów – żywe ludy,
Wszechświat – z nicości,
Istnienie – z nieistnienia,
Źródło – z pustyni,
Wszystko – z niczego,
Ojcze Pisma Świętego,
Wichrze wiejący z wnętrza wieczności!
Daj nam słuch doskonały,
Abyśmy wśród niezliczonych wezwań i nawoływań,
Które nas nawiedzają
We wszelkim czasie i miejscu,
Umieli rozpoznać
Twój Głos, Muzyko Mądrości,
Zrodzona z Ojca i Syna,
Trójdźwięczna!

Zdejm z nas kamień,
Jak go zdejmują ze studni
Pasterze
W porę pojenia owiec.

Zdejm z nas kamień,
Jak go zdejmują z grobów
Aniołowie Twojego Oblicza,
Mocarzu,
Burzo niedocieczona,
Odwalająca kamienie!

A potem twórz nas,
Otwartych,
Słyszących
I słuchających.
Twórz nas codziennie od nowa,
Czujny Strażniku naszych uszu,
Abyśmy nieustannie odnawiani
I odradzani,
I tworzeni,
Stali się Twoimi głosicielami,
Podobnym do tych,
Których pochylone czoła
Raczyłeś namaścić olejem Twojej Mądrości!
Oświeć nas i prowadź
Z ziemi mroku i rozpaczy
Do Królestwa Bożego,
Do stolicy stawianej z kryształu i światła.
Ojcze i Synu, i Duchu Święty,
Słowo,
Drogowskazie
Wbity na rozstajnych drogach kosmosu!
Przybywaj,
Nadziejo nieogarniona,
Zawsze obecna
I zawsze nadchodząca,
Przybywaj, Boże,
Zaczynie własnego człowieczeństwa,
I uczłowiecz człowieka
Jak uczłowieczyłeś siebie!

Pewnie na pytanie: jak wyobrażasz sobie Ducha Świętego, jakieś 90-kilka procent zapytanych odpowie: no jak to, gołąbek. Jak choćby najsłynniejszy taki wizerunek, czyli witraż z bazyliki św. Piotra w Rzymie. Niektóre te wizerunki masakrycznie kiczowate – mnie urzekł ostatnio ten powyżej, bo prosty, bo odzwierciedlający to, czym Duch jest zgodnie z opisem biblijnym: językami ognia. 
Do mnie dociera inny wizerunek. A właściwie, nie wizerunek w dosłownym tego słowa znaczeniu. Lekki powiew. Tchnienie wiatru. To, czego nie widać. To, co nienamacalne, ale niewątpliwie będące, istniejące. Co więcej, każdy dobrze wie – człowiek bez powietrza nie da rady. To, co nie pozostawia prawie śladu – jak z tą biblijną trzciną nadłamaną, którą powiew wiatru ledwo muśnie. Żeby było ciekawiej – z jednej strony coś lekko wyczuwalnego, drganie powietrza, które dosłownie momentalnie może zmienić się w zjawisko skrajnie odmienne, w urwanie chmury, w wichurę; dokładnie tak, jak to opisał Łukasz w Dziejach Apostolskich, dzisiejsze I czytanie (Dz 2, 1-11), kiedy Duch Święty huknął w apostołów w wieczerniku. 
Dokładnie tak samo jest z Duchem Świętym – On jest wszędzie wokół, jak to Paweł do Efezjan pisał o Kościele: „pełnia tego, która napełnia wszystko na wszelki sposób” (Ef 1, 23). Tylko ja – nigdy nikt inny za mnie – codziennie decyduję, czy to tchnienie wiatru Bożego wyczuję, wsłucham się w ten delikatny szum, czy je z pełną premedytacją oleję. Czy pozwolę się napełnić tą Bożą rzeczywistością, czy nie. Czy pozwolę się Bogu stworzyć od nowa (bo tak naprawdę o to chodzi – wystarczy spojrzeć, jaką mizerię prezentowali apostołowie przed Zesłaniem, a co byli w stanie mocą Ducha zrobić po Jego otrzymaniu), napełnić siłą pochodzącą z wiecznej wnętrzności. 
I na koniec: Jezus nie mówi, żeby przyjść, popatrzeć, wzruszyć się w kościółku, łzę uronić, dać się ponieść chwilowo emocjom – po czym po odstanej godzinie wrócić do domu, i dalej dzielnie robić swoje. To nie ma w ogóle sensu – szkoda twojego czasu. „Weźmijcie Ducha Świętego! Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane” (J 20, 23). Weź i zrób coś z tym, niech coś się w tobie zmieni. Pozwól, aby jedyny Poskromiciel Zamętu zrobił z tobą porządek.  

Patrz pod nogi

Jedenastu uczniów udało się do Galilei na górę, tam gdzie Jezus im polecił. A gdy Go ujrzeli, oddali Mu pokłon. Niektórzy jednak wątpili. Wtedy Jezus podszedł do nich i przemówił tymi słowami: Dana Mi jest wszelka władza w niebie i na ziemi. Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Uczcie je zachowywać wszystko, co wam przykazałem. A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata. (Mt 28,16-20)

Ta scena jest do bólu ludzka i zrozumiała. On umarł i zmartwychwstał, upłynęło już tyle czasu, była scena z moim imiennikiem zwanym niedowiarkiem, były cuda, cudowny połów – i nadal nie wszyscy są przekonani! Nadal niektórym to nie wystarcza. Co robi Jezus? Jakby nigdy nic, prowadzi ic do Galilei – miejsca, które jakby symbolizować ma ich codzienność, dom, pochodzenie, życie, miejsce na ziemi. Tu się dla nich wszystko zaczęło – życie jakby zatoczyło koło i… No właśnie. Nic się nie kończy. 
Nasze życie i nasza wiara to nie są jakieś takie dwie oderwane od siebie rzeczywistości, płaszczyzny, jakby płyty tektoniczne, które nakrywają się w jakieś wielkie święta, no, ewentualnie w niedzielę, „bo wypada” iść do kościoła – a tak poza tym to każda sobie. Takie życie nie ma sensu, bo jest niekonsekwentne. Albo, albo. Nic na siłę, bez zmuszania – ale jeśli coś deklarujesz, to bądź wobec tej deklaracji, Tego, któremu deklarujesz wiarę, wierny. Jezus prowadzi apostołów do Galilei, aby – im, a może bardziej nawet nam – uświadomić, że to tu i teraz mamy za zadanie odkrywać i odnajdywać Jego obecność. Nie gdzieś tam na starość, jak już z nudów i demencji nic innego się nie da, jak tylko paciorki, zdrowaśki i różańce. Świadomie – tu i teraz. Panie Boże, wybieram Ciebie, więc pozwól mi, uzdolnij mnie i naucz żyć tak, żebym Ciebie w tym wszystkim moim, w tej czasami pokręconej i bardzo często zabieganej codzienności nie przegapił, nie minął i nie olał. 

Tu Jezus zaprasza na spotkanie. Nie dopiero na Dzień Sądu, nie po tamtej stronie, dokąd zmierzamy. Tutaj  – we własnym dzisiaj – mamy znajdować miejsce, czas, przestrzeń, aby się do Boga przyznać, oddać mu pokłon, adorować Go i rozmawiać z Nim. A jednocześnie w tym wszystkim Bóg pozostawia miejsce na zwątpienie iniedowierzanie, odwagę i lęk, gotowość i wahanie. Uwielbiam ten fragment z jednego z listów bodajże św. Pawła o skarbie w naczyniach glinianych – obrazek może dzisiaj z naszej perspektywy mocno z epoki, ale jakże świetny. Glinę rozwalić łatwo – mniej więcej tak samo, jak złamać i skusić człowieka. A jedna, Bóg nie stworzył sobie supermanów i mega kobiet, tylko złożył wszystko, całe swoje przesłanie, w ręce grzesznych i słabych ludzi. Dana mi jest wszelka władza – to wy właśnie, nie ci lepsi, wierniejsi, dokładniejsi, bardziej zgodni, mniej zapalczywi, wy idźcie i nauczajcie; nie teraz, na moment, aż przyjdą sensowniejsi i bardziej się do tej misji nadający. Na zawsze, do końca świata. 
Objawienie się dopełniło – tak, objawienia prywatne zdarzają się i trwają nadal, ale misja Jezusa w tym sensie została zakończona, że przekazał On już Kościołowi wszystko. Teraz pora na nas – zadanie domowe, które z różnym skutkiem i rezultatem Kościół odrabia od przeszło 2000 lat. Bóg nas nigdy nie zostawił – ale dojrzeliśmy do tego, aby samodzielnie iść przez życie i czerpać z tego bogactwa Jezusowej nauki. Za chwilę, w przyszłą niedzielę, wspominać będziemy tamto pierwsze Zesłanie Ducha Świętego – dokonujące się cały czas w sakramentach, a w sposób wyjątkowy w grupach charyzmatycznych, szczególnie w naszych czasach rozkwitających. Syn Boży wstępuje do nieba, aby nam zostawić miejsce i pole do działania, przygotować do „chrztu bojowego”, który dokona się w Duchu Świętym. Stąd ta, wypowiedziana w innym miejscu obietnica – ci pozostawieni i posłani w imię Jego jeszcze większych rzeczy dokonają, bo On idzie do Ojca. 
Nie ma się czego bać. Po prostu trzeba chcieć spojrzeć dalej niż na czubek własnego nosa, rozejrzeć się wokół. Wiele obrazów momentu Wniebowstąpienia to postać Jezusa i tłumek apostołów z zadartymi głowami. Tylko że w ogóle nie o to chodzi – a raczej chodzi o coś zupełnie innego. Od patrzenia w niebo chyba jeszcze niewiele się samo z siebie wydarzyło – poza tym, że człowiek, idąc w ten sposób, może zaliczyć przysłowiową glebę, potknąć się i upaść. Mamy przez pryzmat tego, co Jezus nam zostawił, wstępując do nieba, popatrzeć i dostrzec siebie nazwajem – tu i teraz. Tutaj właśnie mamy Go znajdować: dzisiaj, jutro, zawsze. Bo właśnie tutaj – między nami – On pozostał. Nigdzie indziej Go nie znajdziemy, bo tam Go po prostu nie ma.

Jak to ogarnąć? Mała podpowiedź od Denzela Washingtona:

Marzenia bez celów pozostają tylko marzeniami, i w końcu prowadzą do rozczarowania. (…) Boże, ktoś tam nas dzisiaj potrzebuje – a my wszyscy mamy ten unikalny dar, iść i wywierać wpływ na ludzi. Zrozumcie ten dar, chrońcie go, doceniajcie go i wykorzystujcie (…) Nie chodzi o to, ile masz, ale co robisz z tym, co masz.