Uświęcaj się w rodzinie

Zmiany, zmiany… Sufragan opolski bp Jan Kopiec został nowym biskupem gliwickim, zaś ordynariusz zamojsko-lubaczowski bp Wacław Depo został podniesiony do godności arcybiskupa i skierowany jako metropolita do Częstochowy. 

Rok zbliża się ku końcowi, trudno więc nie pokusić się o małą refleksję. Ja np. dzisiaj przed pracą nie zamierzałem iść na Mszę, ale poszedłem – bo wczoraj uzmysłowiłem sobie, że na wczorajszej w ogóle nie modliłem się, dziękując za ten kończący się 2011, ani nie prosiłem za zaczynający się pojutrze 2012. W ogóle, ten tydzień udany – poza wolną środą byłem na Mszy w każdy dzień tygodnia. 

To był bardzo dobry rok. Wiele się wydarzyło. Najpierw w marcu nasza rodzinka się powiększyła o Dominisia. Pomieszkiwaliśmy u teściów – jak się okazało, mieliśmy już na poprzednie mieszkanie nie wrócić. Podjęliśmy decyzję, Bóg pomógł, wiele rzeczy bardzo pozytywnie dla nas się zbiegło, i właściwie w ciągu 2 tygodni staliśmy się właścicielami mieszkania. Potem był remont, który wystukał nas z kasy, ale pozwolił przygotować porządnie nasze własne mieszkanie. I od lipca jesteśmy już tak naprawdę na swoim, we trójkę z malutkim. Dobrze nam się tam mieszka. Tuż po tym zdecydowałem ponownie próbować na aplikację – i znowu sukces, choć wysiłek naprawdę duży. Udało się, zaczyna się ona formalnie za kilka dni. Wyzwań, także po prostu finansowych, sporo przed nami – ubezpieczenie, aplikacja, szczepienia. Ale jest nam dobrze, jest miłość, jesteśmy dla siebie i ze sobą. I mam nieodparte wrażenie, że w to – w nas, w siebie nawzajem – inwestując, dobrze inwestujemy. 
Dzisiaj, co się rzadko zdarza (zwykle jest to niedziela po Narodzeniu Pańskim) Kościół w liturgii czci Świętą Rodzinę. Pięknie się to wszystko zbiega. Bo rodzina to podstawa. Czemu jest na świecie tyle dramatów, zła, przemocy? W dużej mierze dlatego, że ktoś gdzieś kiedyś został skrzywdzony w swojej rodzinie, wychowywał się bez którego z rodziców. To na pewno uproszczenie jakieś, ale niestety, tak jest. Rodzina to podstawa. Kto to neguje, nie tylko podcina swoje własne korzenie, ale skazuje na złe wzorce własne dzieci. Ja sam widzę, jak często zastanawiam się, co robię, co mówię, bo tuż obok siedzi czy leży to maleństwo, które – nic nie rozumiejąc – wpatruje się we mnie swoimi wielkimi oczkami, bacznie obserwuje, zapamiętuje. I kiedyś będzie taki, jak ja go nauczyłem, jaki ja mu wzór dałem. On sam, i jego dzieci, wnuki… Wielka odpowiedzialność, ale i wielka radość – móc takiego człowieka kształtować. A największa – gdy po latach móc powiedzieć, że się to zrobiło dobrze. Że nauczyłeś to maleństwo, jak być dobrym, porządnym człowiekiem, który potrafi rozumnie kochać i patrzeć dalej niż na czubek swojego nosa i czuć się odpowiedzialnym nie tylko za swoje, przepraszam, cztery litery.
Dzisiaj ludzie krzyczą o zrównaniu konkubinatu z małżeństwem, o możliwości legalizacji małżeństw homoseksualnych, o wychowywaniu dzieci przez homoseksualne pary. Co to znaczy? Że idziemy na łatwiznę coraz bardziej. Że mamy konsumpcyjne podejście nawet do miłości, do związku. Skoro boisz się ślubu, przysięgi, zobowiązania nie tylko przed urzędnikiem (a nawet – tylko w urzędzie) – to znaczy, że zostawiasz sobie furtkę, nie jesteś pewien, chcesz mieć gotową drogę do ewakuacji. Nie spodoba się – to się rozstaniemy. Nie ta/ten – to inna/inny. Po co się ograniczać. Wygodne, co? Tylko przy takim podejściu trudno oczekiwać wzorców i woli wychowywania dzieci, które przecież w związkach nieformalnych i niesakramentalnych się pojawiają. Nic dziwnego, że w 2009 rozlatywało się co 3 małżeństwo (i to tylko formalnie, mam na myśli rozwodników; wyliczone wobec stosunku małżeństw zawartych do rozwodów). Nic dziwnego, że ludzie sami żyją wg co najmniej dziwnych i dyskusyjnych wartości, żeby nie powiedzieć że bez nich. Nic dziwnego dalej, że w takim stanie nie potrafią nic wartościowego nauczyć ani przekazać swoim dzieciom. 
Wystarczy. Te mało optymistyczne prawdy widać na każdym kroku. A ja, u schyłku jednego i u progu drugiego roku, chcę Wam wszystkim i każdemu czytającego te słowa życzyć, aby nigdy nie wahał się inwestować najpierw w rodzinę, w relacje, w to co buduje; i po trzykroć się zastanowił nad czymkolwiek, co do czego ma wątpliwości, że może rodzinie zaszkodzić. Kochajmy się, szanujmy i budujmy rodziny pełne, szczęśliwe, zdolne przekazać dalej nie tylko umiejętność rozmnażania się, ale też pewne wartości i punkty odniesienia, ważne dla nas, i mające być ważnymi dla naszych dzieci. Niech ten kolejny 2012 rok będzie piękny, owocny, dobrze wykorzystany. Aby był to dobry czas otwierania się na Boże propozycje i wykorzystywania możliwości, które On nam da przez następne 366 (tak, rok przestępny) dni. 
Święta Rodzina to dobry przykład do naśladowania, dobry punkt wyjścia na nowy rok.

Znak sprzeciwu

Gdy upłynęły dni ich oczyszczenia według Prawa Mojżeszowego, przynieśli Je do Jerozolimy, aby Je przedstawić Panu. Tak bowiem jest napisane w Prawie Pańskim: Każde pierworodne dziecko płci męskiej będzie poświęcone Panu. Mieli również złożyć w ofierze parę synogarlic albo dwa młode gołębie, zgodnie z przepisem Prawa Pańskiego. A żył w Jerozolimie człowiek, imieniem Symeon. Był to człowiek sprawiedliwy i pobożny, wyczekiwał pociechy Izraela, a Duch Święty spoczywał na nim. Jemu Duch Święty objawił, że nie ujrzy śmierci, aż zobaczy Mesjasza Pańskiego. Za natchnieniem więc Ducha przyszedł do świątyni. A gdy Rodzice wnosili Dzieciątko Jezus, aby postąpić z Nim według zwyczaju Prawa, on wziął Je w objęcia, błogosławił Boga i mówił: Teraz, o Władco, pozwól odejść słudze Twemu w pokoju, według Twojego słowa. Bo moje oczy ujrzały Twoje zbawienie, któreś przygotował wobec wszystkich narodów: światło na oświecenie pogan i chwałę ludu Twego, Izraela. A Jego ojciec i Matka dziwili się temu, co o Nim mówiono. Symeon zaś błogosławił Ich i rzekł do Maryi, Matki Jego: Oto Ten przeznaczony jest na upadek i na powstanie wielu w Izraelu, i na znak, któremu sprzeciwiać się będą. A Twoją duszę miecz przeniknie, aby na jaw wyszły zamysły serc wielu. (Łk 2,22-35)
Jakoś mi się ten tekst nieodparcie kojarzy z osobą Mojżesza – 40 lat krążył z Narodem Wybranym po pustyni, aby jednak zgrzeszyć i usłyszeć od Pana, że nie wejdzie do Ziemi Obiecanej, mimo że ją ujrzy. Tutaj jakby odwrotnie – Symeon uzyskał od Boga obietnicę, iż nie pozwoli mu umrzeć, zanim ujrzy Mesjasza. 

Musiał się staruszek mocno zdziwić, gdy Boży Duch kazał mu udać się akurat w tym a nie innym momencie do świątyni. Pewnie szukał kogoś wielkiego, dorosłego mężczyzny, może ze zwolennikami, w każdym razie rzucającego się w oczy. A tu – co? Młodzi ludzie z maleńkim dzieciątkiem. On sam przyszedł tam… właśnie dla tego noworodka. To On zbawi świat. To On jest Mesjaszem, Zbawicielem, ten malec. Zbawieniem nie wybranych szczególnie – ale zbawieniem ofiarowanym wszystkim bez wyjątku, o ile tylko tego zbawienia zapragną. Światłem oświecającym drogi życia i kręte dróżki serc ludzi z każdego kraju, języka, wyznania. 
Józef i Maryja wiedzieli, że Jezus nie jest zwykłym dzieckiem. Zbyt wiele działo się od momentu, gdy się poznali, kiedy Maryja zaszła w ciążę bez udziału mężczyzny, kiedy opowiadała o rozmowie z aniołem, kiedy doszła do nich informacja o ciąży Elżbiety, kiedy wreszcie Józefowi przyśnił się anioł i wszystko mu układał, wyjaśniał. Mimo wszystko, te słowa ich zdziwiły. 
Może nieco enigmatycznie zabrzmiały te ostatnie słowa. Jakby proroczo. Przecież Jezus u kresu swych dni doprowadzi do upadku, ni mniej ni więcej, ale samego Szatana. Przecież Jezus przez całą swoją, fakt – krótką, publiczną działalność będzie prowadził ludzi do powstania. Nie powstania w sensie zbrojnym, narodowym, ale powstawania ciągłego ze swoich grzechów, obciążeń, wad, słabości, także tych wszystkich ułomności fizycznych. Powstawania do miłości wzajemnej, do miłosierdzia, do sprawiedliwości (także społecznej), do pokory i odkrywania w sobie ducha służby. Od samego początku, zanim się jeszcze narodził, Jezus był także znakiem sprzeciwu – jak wiele był gotowy zrobić wtedy Herod, aby go zabić; jak wiele czasu, sił i zabiegów poświęcili faryzeusze i uczeni w piśmie, aby się Go pozbyć. Im bardziej świat się rozwija – także dzisiaj – widzimy ten świat zmierzający w takim kierunku, że Jezus i wiara przeszkadza już w prawie wszystkim, zaś wierność Jemu i ewangelii oznacza de facto sprzeciw wobec bardzo wielu spraw i materii. 
To wyzwanie dla nas. Tak, jak Jemu już wypominali poprawność (taką prawdziwą) i Jego tępili, tak i my nie możemy dzisiaj się bać bycia takimi znakami sprzeciwu. To, że komuś działania dyktowane wiarą nie odpowiadają, to znaczy, że wiara staje się zagrożeniem – dla tego, co sztuczne, plastikowe, nastawione na zysk, wykorzystujące ludzką bezradność czy nieświadomość. Tylko że to zagrożenie nie wynika z wiary – wynika z tego, w jakim kierunku zmierza świat, co dzisiaj się promuje. Wiara się nie zmieniła – zmienia się hierarchia wartości na świecie. Jeśli chcesz być naprawdę człowiekiem wiary – pewnym sprawom musisz się sprzeciwić. Żaden to przymus, żadne szukanie dziury w całym czy wymyślanie problemów. Po prostu konsekwencja człowieka współpracującego z Bogiem.

Bezczelny Bóg przebóstwia człowieka

Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga. Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało. W Nim było życie, a życie było światłością ludzi, a światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła. Pojawił się człowiek posłany przez Boga Jan mu było na imię. Przyszedł on na świadectwo, aby zaświadczyć o Światłości, by wszyscy uwierzyli przez niego. Nie był on światłością, lecz /posłanym/, aby zaświadczyć o Światłości. Była Światłość prawdziwa, która oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi. Na świecie było /Słowo/, a świat stał się przez Nie, lecz świat Go nie poznał. Przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli. Wszystkim tym jednak, którzy Je przyjęli, dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi, tym, którzy wierzą w imię Jego którzy ani z krwi, ani z żądzy ciała, ani z woli męża, ale z Boga się narodzili. A Słowo stało się ciałem i zamieszkało wśród nas. I oglądaliśmy Jego chwałę, chwałę, jaką Jednorodzony otrzymuje od Ojca, pełen łaski i prawdy. Jan daje o Nim świadectwo i głośno woła w słowach: Ten był, o którym powiedziałem: Ten, który po mnie idzie, przewyższył mnie godnością, gdyż był wcześniej ode mnie. Z Jego pełności wszyscyśmy otrzymali – łaskę po łasce. Podczas gdy Prawo zostało nadane przez Mojżesza, łaska i prawda przyszły przez Jezusa Chrystusa. Boga nikt nigdy nie widział, Ten Jednorodzony Bóg, który jest w łonie Ojca, /o Nim/ pouczył. (J 1,1-18)
Bożonarodzeniowa liturgia daje dość duże spektrum jeśli chodzi o wybór tekstów ewangelicznych – od wieczornej mszy wigilijnej, dalej pasterki, mszy o świcie czy mszy w dzień. Ten tekst powyżej, z Jana (którego święto, nota bene, dzisiaj przypada), słyszeli ci, którzy pojawili się w kościele w pełni dnia uroczystości Narodzenia. A ja go po prostu lubię.
To nie był żaden Boży wymysł, twórczość, aby Jego Syn stał się człowiekiem. Istniał On od dawna, tak samo jak Ojciec, jako przedwieczne Słowo – u Boga mieszkające i jednocześnie tym Bogiem będące. Czemu tak postanowił? Po ludzku to niezrozumiałe. Z miłości postanawia, że stanie się człowiekiem, żeby pogubionemu człowiekowi pokazać, ile i jak uparcie marnuje. Syn Boży jakby wyrzeka się majestatu, aby żyć jak szary człowiek. Jeszcze bardziej swoimi narodzinami połączył świat Boga ze światem ludzkim. W Nim Bóg stał się wszystkim dla wszystkich i Jego miłość ogarnęła wszystkich. Przebóstwienie człowieka? A może uczłowiecznienie Boga? Chyba jedno i drugie. 
To wszystko, co działo się w tych dniach w Betlejem, wydaje się nam już takie prawie… magiczne. Może to sformułowanie nie pasuje, ale tak można to odebrać. Słuchamy słów o narodzeniu, tych opisowych, wigilijnych – nie powyższego tekstu Jana – rokrocznie, i wszystko sobie wyobrażamy, piękną całość i prawie łzawy obrazek. Zapominamy, że tutaj scenariusz napisał ktoś inny, choć my dzisiaj to z chęcią wspominamy. Człowiek pewnie ułożył by to inaczej – wielki pałac, spektakularne znaki, wszystko zaplanowane, ułożone, idealne. A jak rodził się Jezus, ten prawdziwy Mesjasz? Zupełnie inaczej. Bóg to przewidział i obiecał ludziom ustami proroków, choć bez szczegółów. Jezus rodził się w warunkach, delikatnie mówiąc, polowych, pomiędzy zwierzętami, z całym syfem i brakiem wygód, jakie są tu nieodzowne. Świętujmy, ale pamiętając o jednym – Bóg przyszedł do nas jako człowiek, żeby dziwny człowiek mógł Go łatwiej przyjąć, by w tej formie przychodzący Bóg był bardziej „swój”, zrozumiały, akceptowalny, choć i z tym ciężko bywa.
Ktoś pięknie zauważył – czy się człowiekowi podoba, czy nie, święta są dla wszystkich. Możesz być antyklerykałem, możesz być agnostykiem, kimkolwiek. On nie przyszedł dla jakiejś wybranej grupki, jakiegoś towarzystwo. On narodził się dla każdego człowieka – wtedy, dotychczas, i tego który się jeszcze po nas urodzi. Bez wyjątku. Bez względu na to, z jakimi problemami się zmagasz, ile leży na twych barkach. Bóg rodzi się właśnie dla ciebie. Kluczowe są tutaj dość może niezrozumiałe, ale w gruncie rzeczy proste słowa: „Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało”. Bóg nie wybrał człowieka jako aniołka, ideału bez grzechu –  Bóg kocha cię i wybiera z wszelkim brudem, jaki codziennie się do ciebie przykleja. Dzięki swojemu Narodzeniu to wszystko, co ludzkie, zostaje w Nim, w Bogu, zanurzone. To piękne zaproszenie, przez wielu lekceważone – stawać przed Bogiem i mówić Mu nie tylko wyrecytowanymi formułkami i tekstami, ale własnymi słowami, i nie tylko o tym, co piękne, radosne i pozytywne. Bóg chce być Bogiem mojego całego życia, a nie tych jego wycinków, o których łaskawie Mu powiem. 
To wielu może być nie na rękę. Bóg przestaje szukać półsłówek, półśrodków. W pewnym sensie, z butami wchodzi w życie człowieka, i już sobie z niego nie pójdzie. Narodzenie Pańskie to być może największa ze strony Boga bezczelność i radykalizm. Bóg pozbywa się tego wszystkiego, co w nim wielkie i majestatyczne, żeby mały człowiek mógł w Nim zobaczyć prawdziwą i bezwarunkową miłość. Miłość, wobec której nie można pozostać głuchym, która w wypadku odrzucenia staje się strasznym wyrzutem sumienia. 
Jednak w tym tekście jest pewien wyrzut. „Na świecie było Słowo, a świat stał się przez Nie, lecz świat Go nie poznał. Przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli”. I to jest, niestety, wyrzut do nas. Mowa o tych, którzy są Jego, Boga. Czyli o nas, chrześcijanach. Nie o tych, którzy programowo Go negują. Bo Bóg jest wymagający. Bo my lubimy się deklarować, a jednocześnie już z założenia wiedzieć, że praktyka do teorii nijak się będzie miała. Niech sobie Jezus jest jako postać historyczna – no ale bez przesady, żeby dzisiaj się do Niego odnosić? Ciemnogród, i tyle. A my siedzimy cicho i zgadzamy się na to. Żeby nikt nie jazgotał nad uchem. I w efekcie – niby Go przyjmujemy… ale tak naprawdę wcale nie przyjmujemy. Nie można na to pozwalać. Nie można pozwalać, aby miejsce Boga zajmował człowiek – no bo kto inny? Bóg-człowiek to żadna bajka, a fakt historyczny, który wystarczająco zmienił świat. To zobowiązuje do bycia wyrazistym, zdecydowanym, jednoznacznym, pewnym. 
Święta Narodzenia Pańskiego to idealny czas, aby owej pewności nabrać. W bardzo specyficzny, i mało efektowny sposób. Bóg zmniejsza dystans i staje się człowiekiem w tej najbardziej kruchej, dziecięcej postaci. A my? My mamy przyjść… i przyklęknąć. To najpiękniejszy i najbardziej wymowny gest, jakim możemy przychodzącemu Słowu złożyć hołd. Przyjść i pozwolić Mu się obdarować, bo tego właśnie pragnie. Nie bez powodu wszyscy świadkowie momentu narodzenia zachowują tę właśnie postawę – pokłon, ukłon, przyklęknięcie. Pokora, pokora i jeszcze raz pokora, która pozwala schować własne ego w kieszeni, i prawdziwie cieszyć się Maleńką Miłością w betlejemskim żłobie. 
Wszystkim tej właśnie pokory najbardziej życzę na po-świętach.

Cieszmy się prostotą zbawienia!

 On znowu się narodził, pokój Wam!
Jezus przychodzi, tak po prostu – z wszystkich ludzkich możliwości wybrał tę najprostszą. Po prostu urodził się z żłóbku, w biedzie, opuszczeniu. Paradoks. Jakby od początku chciał pokazać, że nie zawsze to, co największe i najbogatszejest najważniejsze, najlepsze. Że nie o to chodzi, żeby mieć – ale żeby być. A my? Przycho­dzimy do Niego jak pastuszkowie, którym anio­łowie powiedzieli o Jego narodzeniu, jak mędrcy, którym ukazała się gwiazda. Po domach świętujemy wigilię, łamiemy się opłatkiem, zapominamy urazy, przebaczamy sobie nawzajem winy, składamy życzenia, obdarowujemy się prezentami. Śpiewamy kolędy, staramy się nacieszyć tym wszystkim – żeby tej atmosfery i klimatu świąt wystarczyło, na zapas.

Niech te święta to nie tylko jedzenie i zabawa – ale też jakiś czas rachunku sumienia z tego, jak ten rok wyglądał. Żeby to świętowanie było przesycone radością płynącą nie tyle z prezentów, co z przyjścia Pana, który kolejny raz chce odwrócić nasz wzrok od problemów codzienności i pokazać, że On cały czas nadaje sens wszystkiemu, co każdego z nas spotyka. Żebyśmy umieli choć przez chwilę cieszyć się prostotą zbawienia. Żebyśmy potrafili w tym czasie znaleźć w sobie siłę na pojednanie z tymi wszystkimi, z którymi coś nas w ciągu roku podzieliło.

Żebyśmy potrafili kochać, przyjmować miłość i żyć miłością. Żebyśmy potrafili ciągle na nowo odkrywać proste cuda dnia codziennego, i z nich czerpać siłę. Żeby to wszystko, co sercem będziemy przeżywać w tych dniach, naładowało nas wiarą, nadzieją, optymizmem i siłą na cały nadchodzący rok – dosłownie, na zapas. Żeby światło, które Jezus przyniósł każdemu człowiekowi, paliło się w nas nieustannie z taką samą mocą. Żebyśmy silni Jego siłą potrafili wejść w nowy rok, stawić czoło nowym wyzwaniom i pod koniec AD 2012 powiedzieć, że zrobiliśmy coś dobrego, że biorąc coś z życia – daliśmy też innym coś z siebie.

Błogosławionych, zdrowych, spokojnych, rodzinnych, pełnych miłości świąt Narodzenia Pana!

do posłuchania

W Bożych rękach, na Jego dłoni

Wtedy Maryja rzekła:
Wielbi dusza moja Pana,
i raduje się duch mój w Bogu, moim Zbawcy.
Bo wejrzał na uniżenie Służebnicy swojej.
Oto bowiem błogosławić mnie będą
odtąd wszystkie pokolenia,
gdyż wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny.
Święte jest Jego imię
a swoje miłosierdzie na pokolenia i pokolenia
[zachowuje] dla tych, co się Go boją.
On przejawia moc ramienia swego,
rozprasza [ludzi] pyszniących się zamysłami serc swoich.
Strąca władców z tronu,
a wywyższa pokornych.
Głodnych nasyca dobrami,
a bogatych z niczym odprawia.
Ujął się za sługą swoim, Izraelem,
pomny na miłosierdzie swoje
jak przyobiecał naszym ojcom
na rzecz Abrahama i jego potomstwa na wieki.
Maryja pozostała u niej około trzech miesięcy; potem wróciła do domu. (Łk 1,46-56)

Dalsza kontynuacja zwiastowania i ciąg dalszy, jakby odpowiedź Maryi na słowa, jakie usłyszała z ust Elżbiety, gdy stanęła przed nią. Jednocześnie piękna modlitwa, znana szczególnie wszystkim, którzy pochylają się nad codzienną modlitwą Kościoła – liturgią godzin – bo przecież powtarzana w każdych nieszporach (modlitwie wieczornej).
W pewnym sensie, od momentu rozmowy z Gabrielem, Maryja jest samotna, choć obdarzona szczególnym Bożym błogosławieństwem, które przyjmuje w niej postać malutkiego człowieka, rozwijającego się Boga-Człowieka, Jezusa. Samotna wśród ludzi, ale otoczona stałą obecnością i miłością Boga. To, co powiedział jej anioł, zaczyna się układać w spójną całość, dochodzą kolejne puzzle układanki jej życia – faktycznie, Bóg nie tylko dokonał cudu poprzez poczęcie się w niej Jego Syna, ale także obdarzył łaską rodzicielstwa bezpłodną i po prostu starą już jej krewną Elżbietę. Miłość Boża widziana w małych, ale jakże wymownych znakach. Bóg nie tylko postawił przed Maryją zadanie i zostawił ją z nim samą, ale pokazuje, że działa także wobec innych. 
Jesteśmy ludźmi, których czasy, w jakich żyjemy, odwracają się od Boga, starają się Jemu i sobie udowodnić własną samowystarczalność. Zawiedzeni życiem, materializmem, konsumpcją, gonieniem za kasą i zbytkiem, paradoksalnie tracimy zaufanie do Boga właśnie – podczas gdy On jest jedynym, który może temu życiu, temu naszemu byciu tu i teraz (ale też w dłuższej, całej perspektywie) nadać sens, odnowić je. Jesteśmy ludźmi, którzy nie potrafią się cieszyć tak naprawdę – zamykamy się w czterech ścianach, uciekamy od relacji z sąsiadami, rodziną, więzi przyjacielskie są coraz bardziej luźne. Zadowalamy się bezcelowym i przypadkowym pływaniem po powierzchni swojego życia. 
To wszystko zmienia się, gdy człowiek spotyka Boga – tak jak Maryja spotkała Jezusa, który w niej się kształtował. Wbrew pozorom, to nie ona nosiła pod swym sercem Boga – ale przyjmując rolę Matki Syna Bożego pozwoliła się Bogu unieść na Jego dłoni. Kiedy człowiek raz odnajdzie radość, jakiej Maryja dała wyraz w swoim Magnifikacie, wystarczy mu jej nie tylko do spraw pięknych i radosnych (święta, opłatek, kolędowanie, ucztowanie), na krótko, ale także do tego, co przyjdzie dalej, później, będzie trudne, będzie wymagało wyrzeczeń i kosztowało cierpienie. Boży entuzjazm zaraża na dobre. Pozwól się nim zarazić w stajence betlejemskiej.

Dialog nienarodzonych

W tym czasie Maryja wybrała się i poszła z pośpiechem w góry do pewnego miasta w pokoleniu Judy. Weszła do domu Zachariasza i pozdrowiła Elżbietę. Gdy Elżbieta usłyszała pozdrowienie Maryi, poruszyło się dzieciątko w jej łonie, a Duch Święty napełnił Elżbietę. Wydała ona okrzyk i powiedziała: Błogosławiona jesteś między niewiastami i błogosławiony jest owoc Twojego łona. A skądże mi to, że Matka mojego Pana przychodzi do mnie? Oto, skoro głos Twego pozdrowienia zabrzmiał w moich uszach, poruszyło się z radości dzieciątko w moim łonie. Błogosławiona jesteś, któraś uwierzyła, że spełnią się słowa powiedziane Ci od Pana. (Łk 1,39-45)
Pięknie pasuje do tekstu niedzielnego. Spotkanie dwóch krewnych, dwóch kobiet, dwóch matek nienarodzonych ale przecież już istniejących dzieci. Spotkanie dwóch świętych. Głęboka wspólnota, wzniosła kontemplacja dwóch osób, które odegrają znaczącą rolę w historii zbawienia – jedna jako matka ostatniego z proroków Starego Przymierza, Jana Chrzciciela, druga jako matka Mesjasza, którego ów prorok zapowiadał. 

One rozumieją się bez słów. Maleńki Jan w łonie Elżbiety od razu reaguje na pojawienie się Maryi i ukrytego w jej łonie Jezusa. Łączy zarówno ich, jak i ich matki, obecność Najwyższego, otulenie Jego łaską. Nie zastanawiają się nad wytłumaczeniem tego, co je spotkało – macierzyństwo w jesieni życia Elżbiety i niewytłumaczalne po ludzku poczęcie dziecka w łonie Maryi. Radują się sobą nawzajem i otrzymanymi od Boga darami, ich macierzyństwem. 
Mały Jezus działa i porusza, dosłownie, serca ludzi jeszcze przed swoim narodzeniem. Puka do tych serc, i na Jego pukanie odpowiadają nawet inne nienarodzone dzieci. Chrześcijanin, spotykając w swym życiu Boga, uczy się promieniować wszystkimi odcieniami miłości, czuje prawdziwe pragnienie otwarcia się – na Boga, na innych ludzi. Współpracując z Bogiem staje się sam, bezwiednie, darem dla tych, do których zmierza. Może w tym adwencie chodzi tylko o to, abym sam nauczył się być takim darem dla innych?

Moje własne przewracające świat do góry nogami fiat

Jak zwykle z poślizgiem, niedzielnie. 

W szóstym miesiącu posłał Bóg anioła Gabriela do miasta w Galilei, zwanego Nazaret, do Dziewicy poślubionej mężowi, imieniem Józef, z rodu Dawida; a Dziewicy było na imię Maryja. Anioł wszedł do Niej i rzekł: Bądź pozdrowiona, pełna łaski, Pan z Tobą, błogosławiona jesteś między niewiastami. Ona zmieszała się na te słowa i rozważała, co miałoby znaczyć to pozdrowienie. Lecz anioł rzekł do Niej: Nie bój się, Maryjo, znalazłaś bowiem łaskę u Boga. Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus. Będzie On wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego, a Pan Bóg da Mu tron Jego praojca, Dawida. Będzie panował nad domem Jakuba na wieki, a Jego panowaniu nie będzie końca. Na to Maryja rzekła do anioła: Jakże się to stanie, skoro nie znam męża? Anioł Jej odpowiedział: Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, będzie nazwane Synem Bożym. A oto również krewna Twoja, Elżbieta, poczęła w swej starości syna i jest już w szóstym miesiącu ta, która uchodzi za niepłodną. Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego. Na to rzekła Maryja: Oto Ja służebnica Pańska, niech Mi się stanie według twego słowa! Wtedy odszedł od Niej anioł. (Łk 1,26-38)
Słowa tyle razy słyszane, a jakże dziwne. Sytuacja dziwna. Młoda dziewczyna (warto pamiętać – wg ówczesnych standardów na pewno młodsza niż dzisiaj, kiedy [planowo, nie na skutek „wpadki”] kobiety zostają matkami) ma bardziej niż niespodziewane odwiedziny. Staje przed nią anioł – pewnie niekoniecznie tak wyglądający, jak my dzisiaj (albo malarze w historii) sobie je wyobrażamy – ale dziewczyna wie, że to gość z niebios. Nie dość, że przychodzi wprost do niej, nie przypadkowo, to jeszcze od drzwi jakby komplementuje ją, obsypuje pozdrowieniami i superlatywami. O co chodzi? Pewnie nieco strachu, jak to ewangelista nazwał – zmieszania – ale i ciekawości. Czemu akurat do mnie? 
Wiemy, że Maryja była osobą bogobojną, skromną, wierzącą. Wydaje mi się, że cała odpowiedź na pytanie, czemu akurat ona, znajduje się w tych krótkich słowach – znalazłaś bowiem łaskę u Boga. Znalazła, bo szukała? W pewnym sensie, tak. Znalazła, bo chciała być dla tego Boga – służyć mu swoim życiem, jakie by ono nie miało być, w końcu stała dopiero u jego progu jako osoba młoda. Była otwarta na przyjęcie Bożego planu do niej skierowanego. Chciała być dla Boga po prostu użyteczna, przydatna. I może właśnie dla tej otwartości Bóg postanowił powierzyć jej swojego Syna. Wiedział, że ona się zgodzi – de facto, w ciemno. Zaryzykuje, aby spełnić Bożą wolę. Mając swoje plany i marzenia, jakieś pragnienia, zdecyduje się je porzucić dla anielskiego zaproszenia.
Można odnieść wrażenie, że słowa anioła nie znoszą sprzeciwu – wypowiada się w formie dokonanej: poczniesz i porodzisz. Nie ma tu znaku zapytania. Ale to żaden przymus. Gabriel rysuje przed Maryją to, czego ona sama ma się stać częścią, co dzięki niej i z jej wielkim udziałem jako rodzicielki ma nastąpić. Przyjście na świat zapowiadanego i wyczekiwanego Mesjasza. Wielki, odwieczny, wszechmocny. Opisowo tłumaczy. Pomimo całej niesamowitości tego, co właśnie jej zaproponowano, Maryja zadaje bardzo racjonalne, ludzkie pytanie – jak? Dziewica ma urodzić dziecko? Kto będzie ojcem? Strach jest zrozumiały – w żydowskich społecznościach ciężarne niezamężne kobiety po prostu kamienowano – więc czekał ją nieciekawy los (spokojnie, Bóg zadziałał i postawił na jej drodze Józefa). Nie wiadomo, czy znała już cieślę Józefa, czy poznała go później. Żyła w czystości, zatem pytanie było jak najbardziej zasadne. Cała odpowiedź Gabriela można streścić w jej ostatnim zdaniu – dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego. Jako dowód – ciąża uznawaną za bezpłodną, a poza tym już staruszki Elżbiety, o której Maryja, już wtedy ciężarna, będzie się niebawem mogła sama przekonać, gdy uda się do krewnej z wizytą.
To wystarczy. Dialog mógłby pewnie trwać jeszcze długo – co, jak, dlaczego, czemu ja… Nie ma potrzeby. Odpowiedź Maryi jest jednocześnie piękną deklaracją i świadomością tego, że jest narzędziem w Bożych planach, pomimo wielkości powierzonej jej misji. Oto Ja służebnica Pańska, niech Mi się stanie według twego słowa. Tak, później okaże się, że serce Maryi przeniknie miecz (jak to ujmie starzec Symeon). Teraz jednak Maryja w jej wybraniu i wizycie anioła widzi po prostu błogosławieństwo. Pomimo trudności, pomimo skandalu jaki na pewno jej ukrywana ciąża wywołała pośród rodziny. Pomimo wstydu, jakiego pewnie nie raz najadł się Józef, kiedy zaręczył się z ciężarną już Maryją, o czym na pewno ludzie „gadali” w mieście. 
Ta cała sytuacja pięknie pokazuje pewną prawdę, której chyba nie zawsze jesteśmy świadomi. Bóg przychodzi do człowieka, wychodzi z propozycją – bo kocha nas jako mnie i ciebie, a nie tylko enigmatycznej niedookreślonej masy „wszystkich”. Bóg przychodzi często tak, że w ogóle tego nie rozumiemy, że się gubimy w tym, co staje na naszej drodze – i dopiero po chwili zastanowienia dochodzimy do wniosku, że może to Boża ręka tak mnie prowadzi? Że to może być tak dziwne, że tylko Bóg może chcieć coś poprzestawiać w moim życiu, bo właśnie jestem na najlepszej drodze żeby je zmarnować, a z pewnością nie wykorzystuję w pełni swoich talentów? 
Ale Bogu nie powinno się odmawiać. Nie dlatego, bo jest Bogiem właśnie, tak po prostu – ale dlatego, że chyba ciężko było by znaleźć przykład kogoś, kto na takiej odmowie dobrze wyszedł. Bóg nie obiecuje, że będzie łatwo, lekko i przyjemnie, ale obiecuje, że będzie sensownie i spójnie. Z jasno określonym i realnym celem. Przekonuje się o tym każdy, który na Boże zaproszenie odpowiada, składa mu takie swoje – jak Maryja – fiat. Niech tak się stanie. Pomimo, że Jego propozycja może się wydawać jakaś dziwaczna, w świetle tego gdzie jestem tu i teraz. Bóg zaprasza każdego, kto nie boi się zaryzykować, nie lęka się dać przewrócić swoje życie do góry nogami. Pozwolić Bogu poprzestawiać wszystko, ale i nadać temu jakiś sens. 
Jeśli żyjesz sobie w ciepełku własnego samouwielbienia, pewien swojej nieomylności i doskonałości, gwiazda i człowiek sukcesu zapatrzony w odbicie w lustrze – szkoda czasu. Z takim nastawianiem nie masz po co iść do betlejemskiej stajenki, dokąd przez udzieloną dzisiaj Bogu odpowiedź powoli zmierza Maryja. Tam nie ma miejsca dla chodzących ideałów. Takim nie potrzeba Boga – bo są bogami samych siebie. Świta coś? Pogubiłeś się? Właśnie tak postępujesz? Głowa do góry – uświadomienie sobie tego to dobry początek. Poczytaj ten fragment ewangelii, jeśli trzeba to i kilka razy. Aż dojdziesz do swojego, szczerego i świadomego fiat.

Adwentowy Boży palec

Świat tak często krzyczy – Boga nie ma! A jednak jest, i wydaje się, że w tym adwencie na naszym małym polskim podwórku wyraźnie pokazuje wszystkim Jego kontestatorom: jesteście w błędzie. Nie ze złością, nie z żalem, nie z wyrzutem – po prostu. Boga i wiarę można próbować negować, ale nie można zrobić tego skutecznie, gdy żyją i mają prawo głosu ludzie w tego Boga wierzący. 
 
Najpierw błazen i populista (bo trudno tutaj o inne określenia – taką postawę tak właśnie się nazywa) Palikot ze swoim ruchem próbował wmówić wszystkim, że krzyż powinien zniknąć z sali sejmowej. Krzyczał o naruszaniu wolności wyznania, bezprawnym umieszczeniu krzyża i wielu innych rzeczach. Wg niego stan obecny jest „sprzeczny z prawem”, w tym z Konstytucją, Konwencją o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności oraz konkordatem. Głośno, kolorowo, był mały spektakl pod publiczkę. Co ciekawe, i pozytywne, jednogłośnie sprzeciwiły się takiemu podejściu zarówno PO, jak i PiS. W czwartek 15.12.2011 do Marszałka Sejmu wpłynęły 4 opinie prawne na ten temat, przygotowane przez niezależnych prawników i grupy prawnicze. Wszystkie stwierdzają, że nie ma prawnych podstaw do zdjęcia tego krzyża.
 
Co z nich wynika? Po pierwsze, że Marszałek Sejmu nie ma prawa krzyża usunąć na podstawie zarządzenia porządkowego. Po drugie, że „w sali posiedzeń Sejmu obecnej kadencji może znajdować się krzyż, jednak nie jako znak religijny, ale jako znak kultury, która jest >źródłem tożsamości narodu polskiego, jego trwania i rozwoju< (…) ani kompromis konstytucyjny, ani standardy europejskie w sposób jednoznaczny nie wykluczają umieszczenia krzyża w sali posiedzeń Sejmu” (dr R. Piotrowski, UW). Obecność krzyża w sali posiedzeń Sejmu „nie oznacza przejawu dyskryminacji i nie jest niezgodne z żadnymi przepisami prawnymi wskazanymi przez wnioskodawców, zwłaszcza z zasadami i normami konstytucji, konkordatu, konwencji europejskich oraz ustawy o gwarancjach wolności sumienia i wyznania”. „Ugruntowany, długotrwały kompromis i konwenans prawny posłów kilku kadencji, polegający na akceptacji obecności krzyża w sali posiedzeń Sejmu od 1997 roku, stanowi postać urzeczywistnienia wartości i zasad konstytucji w polskiej praktyce parlamentarne” (dr Dariusz Dudka, ks. dr Piotr Stanisz z KUL). Pogląd ten ma bezsporne oparcie w uchwale Sejmu z grudnia 2009 r, gdzie posłowie podkreślili, że „znak krzyża jest nie tylko symbolem religijnym i znakiem miłości Boga do ludzi, ale w sferze publicznej przypomina o gotowości do poświęcenia dla drugiego człowieka, wyraża wartości budujące szacunek dla godności każdego człowieka i jego praw”. Po trzecie, bardzo ciekawy pogląd z nieco innego ujęcia przedstawił prof. Lech Morawski (UMK), który stwierdził, że „każdy ma prawo być niekatolikiem oraz dawać wyraz swoim przekonaniom i na tym właśnie polega tolerancja i przestrzeganie indywidualnych praw człowieka, ale nikt nie ma prawa żądać, by katolicka większość żyła wedle tych zasad, których ona nie uważa za słuszne, bo to oznaczałoby rażące naruszenie jej prawa do samostanowienia w swoim własnym państwie (…) to właśnie na tym prawie opiera się obecność krzyża w polskim Sejmie i wielu instytucjach publicznych w naszym kraju”.
 
Dalej – Komitet inicjatywy ustawodawczej „Tak dla Kobiet” (…) zbierał podpisy pod obywatelskim projektem ustawy liberalizującej przepisy antyaborcyjne. Zarejestrowany 15.09.2011, miał na ich zgromadzenie czas do 15.12.2011. Wymagano, zgodnie z prawem, minimum 100 000 podpisów. Udało im się zebrać… mniej niż 1/3 tego. W jednym z komentarzy można było przeczytać takie, krótkie ale jakże trafne, podsumowanie tej sytuacji: „Te 30 tys. (niesprawdzonych) podpisów świadczy o tym że z Polaków nie wyabortowano sumień”. 
Ktoś ma jeszcze wątpliwości, że Bóg działa? 
Weekend upłynął pod znakiem odejścia dwóch bardzo ważnych postaci współczesnego świata. Najpierw w sobotę dowiedzieliśmy o odejściu osoby bardzo pozytywnej – Vaclava Havla, ostatniego prezydenta Czechosłowacji i pierwszego prezydenta Republiki Czeskiej, poety, pisarza, reżysera i intelektualisty. Życiorys jakby podobny do naszego Wałęsy – znany i tępiony opozycjonista komunistyczny, który po upadku systemu staje na czele demokratycznego państwa. Miał 75 lat. Wczoraj zaś dotarła informacja, że Bogu – w którego pewnie programowo nie wierzył – ducha oddał dyktator komunistycznej Korei Północnej, Kim Dzong Il. Postać skrajnie odmienna, tajemnicza i na mocy prawa reżimu – czczona jakby w miejsce prawdziwego Boga. Właściwie nie wyróżnił się niczym, poza tym, że był synem swego ojca („Wielkiego Wodza”), od początku wychowywanym na jego następcę (co ponoć nie przyszło mu i tak łatwo, o czym świadczy jego biografia), który dla biednych Wietnamczyków stał się „Umiłowanym (sic!) Przywódcą”. Tak naprawdę – aparatczyk, człowiek który nie miał specjalnego wyboru i musiał grać rolę, przypisaną mu od momentu urodzenia. 
Dwie zupełnie różne, choć obie znane powszechnie na świecie, osoby o kompletnie różnych życiorysach, poglądach i zasługach. Nie wiem, dlaczego, ale nieodparcie kojarzy mi się to z ewangeliczną przypowieścią o bogaczu i Łazarzu. Kto z tych dwóch był kim? Dopowiedz sobie sam.

Bóg zamknięty w lampie

Wysłaliście poselstwo do Jana i on dał świadectwo prawdzie. Ja nie zważam na świadectwo człowieka, ale mówię to, abyście byli zbawieni. On był lampą, co płonie i świeci, wy zaś chcieliście radować się krótki czas jego światłem. Ja mam świadectwo większe od Janowego. Są to dzieła, które Ojciec dał Mi do wykonania; dzieła, które czynię, świadczą o Mnie, że Ojciec Mnie posłał. (J 5,33-36)

Ciekawe, bo jakoś nigdy nie zwróciłem uwagi na ten fragment.

Pierwsze słowa mogą zabrzmieć nieco dziwnie. Jednak, kiedy się nad nimi zastanowić, są jak najbardziej sensowne. Do Adwentu pasują, choć wypowiedziane zostały w zupełnie innym momencie. Jezus nie zważa na świadectwo człowieka? Tak – w tym sensie, że nie jest Mu ono potrzebne, aby mógł pełnić swoją misję, aby prawdziwie był Bogiem. Jest Nim, czy nam się podoba, czy też nie. Jan był tym ostatnim z proroków, jedynym – poza starym Symeonem – który wprost wskazał na Mesjasza. Jego świadectwo nie jest, w związku z tymi słowami Jezusa, mniej ważne czy wartościowe. Miał pełną rację – tak, ten był Mesjaszem. Gdyby jednak swego świadectwa Jan nie złożył, czy ktokolwiek inny – Jezus również byłby Nim, tak samo. Bóg może się obejść bez człowieka, jego uznania boskości – a człowiek bez Boga?
Dalsza część tekstu pięknie nawiązuje do, znanej nam, tradycji lampionów, świec i świateł roratnich. Wchodzimy do ciemnego kościoła, oświecając sobie nimi drogę, aby przy dźwięku Gloria in excelsis Deo dopiero świątynia rozbłysła lampami. Pielgrzymujemy więc na te roratnie przygotowania, jak panny roztropne, o których nie tak dawno słuchaliśmy w liturgii. W naszych lampach płonie światło, a serca rozpala to prawdziwe, jedyne w swoim rodzaju światło oczekiwania i wiary zarazem. To światło, którym jest przychodzący i rodzący się Zbawiciel. Jedyne światło, jedyny punkt odniesienia – jak sam stwierdził – w przeciwieństwie do największego nawet proroka, jak Jan Chrzciciel. Każdy jest tylko lampą, przekaźnikiem. Bez źródła – światła – cała reszta nie ma znaczenia, jest bezużyteczna. 
Jest jeszcze kilka dni, aby wyruszyć ze swoimi lampami do źródła światła. Zanim Ten, wyczekiwany i wytęskniony, sam przyjdzie. 

Jan i Jezus – który prorokiem, który Mesjaszem?

Gdy wysłannicy Jana odeszli, Jezus zaczął mówić do tłumów o Janie: Coście wyszli oglądać na pustyni? Trzcinę kołyszącą się na wietrze? Ale coście wyszli zobaczyć? Człowieka w miękkie szaty ubranego? Oto w pałacach królewskich przebywają ci, którzy noszą okazałe stroje i żyją w zbytkach. Ale coście wyszli zobaczyć? Proroka? Tak, mówię wam, nawet więcej niż proroka. On jest tym, o którym napisano: Oto posyłam mego wysłańca przed Tobą, aby Ci przygotował drogę. Powiadam wam: Między narodzonymi z niewiast nie ma większego od Jana. Lecz najmniejszy w królestwie Bożym większy jest niż on. I cały lud, który Go słuchał, nawet celnicy przyznawali słuszność Bogu, przyjmując chrzest Janowy. Faryzeusze zaś i uczeni w Prawie udaremnili zamiar Boży względem siebie, nie przyjmując chrztu od niego. (Łk 7,24-30)
Dosłownie, ciąg dalszy tekstu, o którym ostatnio pisałem. Jezus zrozumiał, że ludzie mają wątpliwości. Szczerość poselstwa Jana, które dopiero co odeszło, Go w tym utwierdziła. Szukali szczerymi i pałającymi sercami Mesjasza – nie byli pewni, kogo widzą przed sobą. Bardzo chcieli, aby okazało się że On jest Mesjaszem. Ale czy był? Wielu było – wcześniej i później – oszustów, przed którymi sam Jezus nie raz ostrzegał. Więc jak to jest? Kim On jest?

Nie zakołysał trzciną na wietrze – co miało być nawiązaniem do proroctwa Izajasza (Iz 42, 1-3) – dokładnie tak, jak Bóg zapowiadał o „swoim słudze, którego podtrzymuje, wybranym jego, w którym ma upodobanie„. Niewątpliwie, Duch Pański na Nim spoczywał – co Bóg poprzez tego właśnie Ducha wprost oznajmił Janowi w momencie chrztu, gdy nad Janem i Jezusem otworzyło się niebo. Nie krzyczał, nie posługiwał się siłą (z wyjątkiem sytuacji, gdy powyganiał kupczących w świątyni). Nie pasował do wizerunku, image’u żadnego z wielkich tamtego świata – żadnych gustownych i kosztownych szat, korony, berła, kosztowności. Te otrzymał tylko raz, od trzech mędrców, którzy prowadzeni gwiazdą przyszli do Jego miejsca narodzenia. Tylko oni z władców uznali Go jako Mesjasza, i w ten sposób uhonorowali. Zresztą On nie takim chciał być królem, w ludzkim rozumieniu zbytku, władzy, przerostu formy nad treścią, nieograniczonych możliwości i najczęściej oderwania od rzeczywistości poddanych. Jezus chciał i zakrólował w sercach ludzkich – to do nich mówił, i do nich chciał dotrzeć, bez względu na to, do jakiego stanu, narodu czy wyznania należeli ci, którzy Go słuchali. 
Prorokiem też nie był. Prorokiem był ten, który Go zapowiadał, i to jak skutecznym. Dziwne, prawda? Swego rodzaju paradoks. Jana uważano za Mesjasza i pytano, czy Nim nie jest – a on wskazywał na Jezusa. Z kolei Jezusa, tego jedynego prawdziwego Mesjasza, uważano za proroka… Tu nie chodziło o żadne konotacje rodzinne, o pokrewieństwo. W wypowiedzianych o Janie słowach Jezus chciał wskazać, jak wielkim był człowiekiem, jednocześnie podkreślając, o ile większym będzie od Jana każdy, kto otrzyma i przyjmie zbawienie.
Ostatnie dni adwentu… Za tydzień i jeden dzień rano ostatnie roraty, a wieczorem już wieczerza wigilijna. Pan jest coraz bliżej. Bliższy wtedy, tamtym ludziom, którym wykazywał, że proroctwa się do Niego właśnie odnoszą. Bliższy też nam. Oby.