Odszedł biskup Jan Bernard

Jezus ukazawszy się Jedenastu rzekł do nich: Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu! Kto uwierzy i przyjmie chrzest, będzie zbawiony; a kto nie uwierzy, będzie potępiony. Tym zaś, którzy uwierzą, te znaki towarzyszyć będą: w imię moje złe duchy będą wyrzucać, nowymi językami mówić będą; węże brać będą do rąk, i jeśliby co zatrutego wypili, nie będzie im szkodzić. Na chorych ręce kłaść będą, i ci odzyskają zdrowie. Po rozmowie z nimi Pan Jezus został wzięty do nieba i zasiadł po prawicy Boga. Oni zaś poszli i głosili Ewangelię wszędzie, a Pan współdziałał z nimi i potwierdził naukę znakami, które jej towarzyszyły. 
(Mk 16,15-20)

Pierwotnie miałem pisać o czym innym, ale trudno – w momencie, kiedy odszedł człowiek takiego formatu co śp. bp Jan Bernard Szlaga, ordynariusz diecezji pelplińskiej, którego dzisiaj rano Pan powołał do siebie. 
Jego życiorys nieco odbiega od przyjętego dzisiaj (niestety…) biogramu biskupa. Bo był duszpasterzem, choć także naukowcem. Urodzony w Gdyni, ochrzczony zresztą w parafii bardzo nieopodal mojej obecnej, uczył się w tym mieście i Wejherowie. Studia seminaryjne odbył w WSD w Pelplinie, ówczesnej diecezji chełmińskiej (na czele której niespełna 30 lat później, już jako diecezji pelplińskiej, w 1992 r. miał stanąć jako biskup) i święcenia kapłańskie przyjął w 1963 r. Pracował w parafiach w Łęgu i Jabłonowie Pomorskim. Następnie studiował biblistykę na KUL (1965-1969) i Rzymie (Papieski Instytut Biblijny, 1972-73). Szybko zdobywał kolejne stopnie naukowe – doktorat w 1970 r., habilitacja już 6 lat później (nagrodzona nagrodą rektora KUL), w 1984 r. tytuł profesora. Pełnił ważne funkcje na uczelni – jako prodziekan i dziekan Wydziału Teologii KUL, a także prorektor. Wykładał także w WSD w Lublinie, WSD w Pelplinie, Uniwersytecie Toruńskim i Uniwersytecie Gdańskim. Od 1988 sufragan chełmiński jako biskup tytularny Masculi, po reorganizacji polskich struktur kościelnych w 1992 został pierwszym biskupem pelplińskim, którą to funkcję pełnił do końca swoich dni, przez 20 lat. Od kilku lat zmagając się z ciężką chorobą, która ostatecznie go pokonała. 
Ja biskupa Jana Bernarda pamiętam i kojarzę, poza uroczystościami święceń kapłańskich, w których brał udział, z corocznych (z wyjątkiem kilku ostatnich lat) Mszy Świętych dla studentów Trójmiasta, inaugurujących dany rok akademicki – na których wygłaszał niesamowite, proste, mówione z głowy homilie.  Urzekające i trafne, tak bardzo różniące się od tego, co coraz częściej zdarza się nam usłyszeć mówione/czytane z ambony. Nie bez powodu Msze te gromadziły takie tłumy. 
Czytając dzisiaj, w święto liturgiczne św. Marka, powyższe słowa Ewangelii, można uznać je za swego rodzaju piękne podsumowanie trudu i pracy życia śp. bp. Jana Bernarda, które dzisiaj dobiegło końca. On, wierny sługa Pana, połączył się dzisiaj z Tym, którego naukę całym życiem głosił. Nie da się ukryć, że swoje życie przeszedł naprawdę owocnie – wierzę, że otrzyma za nie obiecaną przez Boga nagrodę. 

W lustrze Boga

Jezus powiedział do Nikodema: Tak Bóg umiłował świat, że dał swojego Syna Jednorodzonego; każdy, kto w Niego wierzy, ma życie wieczne. Albowiem Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony. Kto wierzy w Niego, nie podlega potępieniu; a kto nie wierzy, już został potępiony, bo nie uwierzył w imię Jednorodzonego Syna Bożego. A sąd polega na tym, że światło przyszło na świat, lecz ludzie bardziej umiłowali ciemność aniżeli światło: bo złe były ich uczynki. Każdy bowiem, kto się dopuszcza nieprawości, nienawidzi światła i nie zbliża się do światła, aby nie potępiono jego uczynków. Kto spełnia wymagania prawdy, zbliża się do światła, aby się okazało, że jego uczynki są dokonane w Bogu. (J 3,16-21)

Bardzo często brakuje nam tego ujęcia, świadomości tej perspektywy. Zdarza się, że przypominamy sobie o tych Bożych słowach: Tak Bóg umiłował świat, że dał swojego Syna Jednorodzonego; każdy, kto w Niego wierzy, ma życie wieczne. Bóg kocha, i to wystarczy, o ile człowiek tylko uwierzy w zbawienie ofiarowane przez Niego.
Jezus tłumaczy to w bardzo prosty sposób. Nie jest tak, że Bóg jest wielkim złym sędzią, który skrupulatnie do  przesady rozlicza każdego człowieka z tego, co i kiedy w życiu zrobił. Sąd nastąpi w znanym tylko Bogu terminie, ale w pewnym sensie będzie tylko formalnością. Wyrok na samego siebie wydajemy tym, co i jak robimy, wczoraj, dzisiaj i jutro. Sąd wydajemy sami na siebie w zależności od tego, jakich wyborów dokonujemy i jakie decyzje podejmujemy. Nigdy nie jest tak, że nie ma wyboru – zawsze są co najmniej 2 możliwości: światło i ciemność. A w dniu sądu – pozostaje niezmierzone Miłosierdzie Boga Ojca. 
Bez względu na to, co deklarujemy, co mówimy – liczy się to, co robimy. Można być dzień w dzień na Mszy Świętej, a w sercu mieć ciemność i wszystkim innym pogrążać się w mroku. A można także mieć wątpliwości, zastanawiać się, szczerze szukać i dążyć do poznania prawdy – i w ten sposób mozolnie, ale jednak zbliżać się do światła. 
Wszystko, czego dokonujemy, to jakby zwierciadło – w którym my przeglądamy się i porównujemy do Boga. Pytanie – co tam widać? Więcej światła czy ciemności? 
>>>
Dzisiaj dowiedziałem się, że zmarł pan J. Przesympatyczny starszy człowiek, mąż dobrej przyjaciółki teściowej. Zdrowy człowiek, który nagle pół roku temu zachorował na raka. Sporo nadziei, pierwsza chemia… i równia pochyła. Zbyt słabe wyniki na dalsze leczenie. Poprawa ok. 2 tygodnie temu, niezrozumiała dla lekarzy, i zdecydowane pogorszenie w ostatnich dniach, które spędził już w hospicjum. Odszedł dzisiaj rano. 
Pokój jego pamięci i ukojenie w Bogu dla tych, których jego śmierć napełniła bólem. Wierzę, że Bóg zaprosił go już do swego stołu. 

Odszedł ks. Stasiu

W chwili, kiedy to piszę, trwają uroczystości pogrzebowe. Bo w sobotę 09.12.2012 r. odszedł ks. prałat Stanisław Dułak, przez większość znanych mi osób nazywany po prostu „ks. Stasiem”. 
Człowiek w sumie młody, bo niespełna 64-letni. Fakt, od lat chorował, dlatego w 2004 r. odszedł ze stanowiska proboszcza parafii św. Michała Archanioła w Sopocie, na czele której stał 15 lat. 28 maja tego roku obchodził by 40. rocznicę święceń kapłańskich. Nie dożył. 
Ja poznałem go w roku 2007. Człowiek na pewno specyficzny na swój sposób, ale we wszystkim bardzo bezpośredni, szczery, radosny. Zawsze nierozłączny ze swoją tabakierką. Samą swoją obecnością wprowadzał radość i wywoływał uśmiech na twarzy, także swoim donośnym głosem. Uwielbiany jako kaznodzieja – z bardzo charakterystycznym sposobem wypowiadania się, niebywałą lekkością słowa, zawsze z polotem, zawsze pięknie, zawsze na temat, zawsze z głowy (nigdy z kartki). Słuchając kazań – jego i ks. prałata Franciszka Cybuli – zawsze odnosiłem wrażenie: tak, młodzi księża także potrafią mówić dobre kazania, ale to nie to samo co ich kazania, księży starej daty. Zawsze dla człowieka miał dobre słowo, czas, potrafił zarażać swoją pogodą ducha.
W sierpniu 1980 r. zaangażował się, obok ks. Henryka Jankowskiego, w posługę kapłańską w Stoczni Gdańskiej. A tak naprawdę to on odprawił pierwszą Mszę Świętą dla stoczniowców. W latach 80. wspierał śp. ks. Jerzego „Kargula” Kuhnbauma w budowie kościoła, słynnego Blaszaka, na gdańskiej Żabiance. Wieloletni proboszcz i dziekan w Sopocie, kapelan Sanatorium MSWiA w Sopocie, duszpasterz rzemieślników i pomysłodawca sopockiej mszy kaszubskiej (jeden z niewielu księży, którzy w j. kaszubskim odprawiali Msze). 
Wieloletni przyjaciel bp. Karola Wojtyły, gdy ten nie był jeszcze metropolitą krakowskim – wspierał budowę kościoła na Krowodrzy, jeżdżąc do pomocy na budowie z młodzieżą z Gdańska. Z tamtego okresu pochodziła także, trwająca do końca, przyjaźń ks. Stasia z jego imiennikiem – sekretarzem ówczesnego biskupa krakowskiego, później kardynała i papieża Jana Pawła II – Stanisławem Dziwiszem, dzisiaj kardynała i metropolity krakowskiego. To nie czas i miejsce, ale słyszałem swego czasu historię o tym, jak to nie kto inny, jak ks. Stasiu, zwracał się do papieża z prośbą o modlitwę za ciężko chorą osobę, która została później uzdrowiona… dokładnie w momencie, gdy (jak się okazało) papież modlił się za tę osobę. 
I tak dla mnie – pamiętam, gdy pożyczył mi książkę dr. Wandy Półtawskiej „Beskidzkie rekolekcje”. To z niej właśnie wziął się tytuł tego bloga „było, więc jest… zawsze w Bożych rękach”. I dzisiaj to ty, księże Stasiu, wróciłeś w Jego ręce, którym zawierzyłeś, które cię prowadziły i którymi błogosławiłeś ludzi. Odpoczywaj w pokoju. 
Michał Rusinek, sekretarz noblistki Wisławy Szymborskiej, na jej pogrzebie mówił, że pewnie – sądząc po upodobaniach zmarłej – siedzi teraz w Niebie, pije kawę, pali papierosa i słucha Elli Fitzgerald. A ty, księże Stasiu? Pewnie z tabakierką, a co… 
Na marginesie – w tym tygodniu w naszej diecezji zmarło 2 księży. 

Adwentowy Boży palec

Świat tak często krzyczy – Boga nie ma! A jednak jest, i wydaje się, że w tym adwencie na naszym małym polskim podwórku wyraźnie pokazuje wszystkim Jego kontestatorom: jesteście w błędzie. Nie ze złością, nie z żalem, nie z wyrzutem – po prostu. Boga i wiarę można próbować negować, ale nie można zrobić tego skutecznie, gdy żyją i mają prawo głosu ludzie w tego Boga wierzący. 
 
Najpierw błazen i populista (bo trudno tutaj o inne określenia – taką postawę tak właśnie się nazywa) Palikot ze swoim ruchem próbował wmówić wszystkim, że krzyż powinien zniknąć z sali sejmowej. Krzyczał o naruszaniu wolności wyznania, bezprawnym umieszczeniu krzyża i wielu innych rzeczach. Wg niego stan obecny jest „sprzeczny z prawem”, w tym z Konstytucją, Konwencją o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności oraz konkordatem. Głośno, kolorowo, był mały spektakl pod publiczkę. Co ciekawe, i pozytywne, jednogłośnie sprzeciwiły się takiemu podejściu zarówno PO, jak i PiS. W czwartek 15.12.2011 do Marszałka Sejmu wpłynęły 4 opinie prawne na ten temat, przygotowane przez niezależnych prawników i grupy prawnicze. Wszystkie stwierdzają, że nie ma prawnych podstaw do zdjęcia tego krzyża.
 
Co z nich wynika? Po pierwsze, że Marszałek Sejmu nie ma prawa krzyża usunąć na podstawie zarządzenia porządkowego. Po drugie, że „w sali posiedzeń Sejmu obecnej kadencji może znajdować się krzyż, jednak nie jako znak religijny, ale jako znak kultury, która jest >źródłem tożsamości narodu polskiego, jego trwania i rozwoju< (…) ani kompromis konstytucyjny, ani standardy europejskie w sposób jednoznaczny nie wykluczają umieszczenia krzyża w sali posiedzeń Sejmu” (dr R. Piotrowski, UW). Obecność krzyża w sali posiedzeń Sejmu „nie oznacza przejawu dyskryminacji i nie jest niezgodne z żadnymi przepisami prawnymi wskazanymi przez wnioskodawców, zwłaszcza z zasadami i normami konstytucji, konkordatu, konwencji europejskich oraz ustawy o gwarancjach wolności sumienia i wyznania”. „Ugruntowany, długotrwały kompromis i konwenans prawny posłów kilku kadencji, polegający na akceptacji obecności krzyża w sali posiedzeń Sejmu od 1997 roku, stanowi postać urzeczywistnienia wartości i zasad konstytucji w polskiej praktyce parlamentarne” (dr Dariusz Dudka, ks. dr Piotr Stanisz z KUL). Pogląd ten ma bezsporne oparcie w uchwale Sejmu z grudnia 2009 r, gdzie posłowie podkreślili, że „znak krzyża jest nie tylko symbolem religijnym i znakiem miłości Boga do ludzi, ale w sferze publicznej przypomina o gotowości do poświęcenia dla drugiego człowieka, wyraża wartości budujące szacunek dla godności każdego człowieka i jego praw”. Po trzecie, bardzo ciekawy pogląd z nieco innego ujęcia przedstawił prof. Lech Morawski (UMK), który stwierdził, że „każdy ma prawo być niekatolikiem oraz dawać wyraz swoim przekonaniom i na tym właśnie polega tolerancja i przestrzeganie indywidualnych praw człowieka, ale nikt nie ma prawa żądać, by katolicka większość żyła wedle tych zasad, których ona nie uważa za słuszne, bo to oznaczałoby rażące naruszenie jej prawa do samostanowienia w swoim własnym państwie (…) to właśnie na tym prawie opiera się obecność krzyża w polskim Sejmie i wielu instytucjach publicznych w naszym kraju”.
 
Dalej – Komitet inicjatywy ustawodawczej „Tak dla Kobiet” (…) zbierał podpisy pod obywatelskim projektem ustawy liberalizującej przepisy antyaborcyjne. Zarejestrowany 15.09.2011, miał na ich zgromadzenie czas do 15.12.2011. Wymagano, zgodnie z prawem, minimum 100 000 podpisów. Udało im się zebrać… mniej niż 1/3 tego. W jednym z komentarzy można było przeczytać takie, krótkie ale jakże trafne, podsumowanie tej sytuacji: „Te 30 tys. (niesprawdzonych) podpisów świadczy o tym że z Polaków nie wyabortowano sumień”. 
Ktoś ma jeszcze wątpliwości, że Bóg działa? 
Weekend upłynął pod znakiem odejścia dwóch bardzo ważnych postaci współczesnego świata. Najpierw w sobotę dowiedzieliśmy o odejściu osoby bardzo pozytywnej – Vaclava Havla, ostatniego prezydenta Czechosłowacji i pierwszego prezydenta Republiki Czeskiej, poety, pisarza, reżysera i intelektualisty. Życiorys jakby podobny do naszego Wałęsy – znany i tępiony opozycjonista komunistyczny, który po upadku systemu staje na czele demokratycznego państwa. Miał 75 lat. Wczoraj zaś dotarła informacja, że Bogu – w którego pewnie programowo nie wierzył – ducha oddał dyktator komunistycznej Korei Północnej, Kim Dzong Il. Postać skrajnie odmienna, tajemnicza i na mocy prawa reżimu – czczona jakby w miejsce prawdziwego Boga. Właściwie nie wyróżnił się niczym, poza tym, że był synem swego ojca („Wielkiego Wodza”), od początku wychowywanym na jego następcę (co ponoć nie przyszło mu i tak łatwo, o czym świadczy jego biografia), który dla biednych Wietnamczyków stał się „Umiłowanym (sic!) Przywódcą”. Tak naprawdę – aparatczyk, człowiek który nie miał specjalnego wyboru i musiał grać rolę, przypisaną mu od momentu urodzenia. 
Dwie zupełnie różne, choć obie znane powszechnie na świecie, osoby o kompletnie różnych życiorysach, poglądach i zasługach. Nie wiem, dlaczego, ale nieodparcie kojarzy mi się to z ewangeliczną przypowieścią o bogaczu i Łazarzu. Kto z tych dwóch był kim? Dopowiedz sobie sam.

Wicie gniazda nie tam, gdzie trzeba

Jezus powiedział do swoich uczniów: Skoro ujrzycie Jerozolimę otoczoną przez wojska, wtedy wiedzcie, że jej spustoszenie jest bliskie. Wtedy ci, którzy będą w Judei, niech uciekają w góry; ci, którzy są w mieście, niech z niego uchodzą, a ci po wsiach, niech do niego nie wchodzą! Będzie to bowiem czas pomsty, aby się spełniło wszystko, co jest napisane. Biada brzemiennym i karmiącym w owe dni! Będzie bowiem wielki ucisk na ziemi i gniew na ten naród: jedni polegną od miecza, a drugich zapędzą w niewolę między wszystkie narody. A Jerozolima będzie deptana przez pogan, aż czasy pogan przeminą. Będą znaki na słońcu, księżycu i gwiazdach, a na ziemi trwoga narodów bezradnych wobec szumu morza i jego nawałnicy. Ludzie mdleć będą ze strachu, w oczekiwaniu wydarzeń zagrażających ziemi. Albowiem moce niebios zostaną wstrząśnięte. Wtedy ujrzą Syna Człowieczego, nadchodzącego w obłoku z wielką mocą i chwałą. A gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie. (Łk 21,20-28)

Ciąg dalszy tego, o czym pisałem ostatnio.

Kolejna odsłona strachu człowieka przed tym, co ostateczne. Przyzwyczajamy się do tego, co mamy, czym się otaczamy, czym możemy się zasłaniać przed światem i ludźmi, za czym możemy się chować z naszymi problemami, słabościami i grzechami. Ciepło, miło, wygodnie. Problem polega na tym, że to się kiedyś kończy. Wijemy sobie gniazdko nie tam, gdzie trzeba i nie wtedy, kiedy trzeba. Tutaj nie ma przyszłości. 
Ta przyszłość rysuje się przed nami przez całe życie, nawet jeszcze zanim przez chrzest zostaliśmy włączeniu do Kościoła, i po prostu z biegiem czasu się przybliża. Nieuchronna (co nie znaczy – smutna) perspektywa śmierci, odejścia z tego świata. Pytanie – do czego, i do dalej – to kwestia otwarta, bo mamy wybór. Od nikogo innego, tylko ode mnie zależy, czy czeka mnie zbawienie, czy zatracenie. Nie sam się zbawiam – zbawiam Bóg – ale potępić się mogę tylko swoją głupotę, egoizmem, brakiem woli słuchania, rozumienia i wyciągania wniosków.
I tak sobie idziemy przez życie, raz bardziej radośni i zadowoleni z siebie, a kiedy indziej mdlejący ze strachu (cytując ewangelistę) przed tym, co nieznane, co przed nami, czemu trzeba będzie stawić czoła. Problem polega na tym – jeśli jesteś tym, za kogo się deklarujesz, czyli człowiekiem wierzącym, wyznawcą Jezusa, Boga w Trójcy Świętej jedynego, to nie masz się czego bać. Choćby na twojej drodze życia czekały nie wiem jakie cierpienia, poniżenie czy nawet męczeństwo (dzisiaj męczenników mamy coraz więcej – wystarczy popatrzeć na sytuację na Bliskim Wschodzie). To tylko koniec tego życia, wejście, drzwi do tego, co lepsze i co niezniszczalne, trwałe, wieczne. Nie takie jak wszystko, co mamy tutaj.
Role odwrócą się, gdy stanie się to, o czym mowa na końcu – przyjdzie Syn Człowieczy, jak w opisie z proroka Daniela (Dn 7, 13). Wtedy tym, którzy żyli na całego, nie przejmując się tym, co będzie później, po prostu zrzednie mina. Wtedy prawdziwa radość rozpali serca tych, którzy – a niech i używali życia, bo czy samo w sobie jest to czymś złym? – mieli świadomość swojej kruchości, przemijalności, i pomimo glinianych naczyń swoich ciał swoje życie złożyli w ręce Jedynego, który temu życiu mógł nadać prawdziwy sens i być dla niego perspektywą: Bogu. Wielka moc i chwała. 
Szkoda, że – skoro deklarujemy się jako wierzący – brak jest najczęściej i po prostu nie widać w nas tej radości, która wyznawców Chrystusa powinna cechować. Nie o pustą euforię czy głupawkę chodzi – ale o radość wewnętrzną, która człowieka uskrzydla i promieniuje z niego na tych, którym brak jest nadziei, perspektyw, punktu odniesienia. Nie trzeba czekać do dnia sądu. Nabierz ducha i podnieś głowę już teraz! Z każdą sekundą twoje zbawienie zbliża się do ciebie.