Uchylić furtkę miłosierdzia

Było to wieczorem owego pierwszego dnia tygodnia. Tam gdzie przebywali uczniowie, drzwi były zamknięte z obawy przed Żydami, przyszedł Jezus, stanął pośrodku i rzekł do nich: Pokój wam! A to powiedziawszy, pokazał im ręce i bok. Uradowali się zatem uczniowie ujrzawszy Pana. A Jezus znowu rzekł do nich: Pokój wam! Jak Ojciec Mnie posłał, tak i Ja was posyłam. Po tych słowach tchnął na nich i powiedział im: Weźmijcie Ducha Świętego! Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane. Ale Tomasz, jeden z Dwunastu, zwany Didymos, nie był razem z nimi, kiedy przyszedł Jezus. Inni więc uczniowie mówili do niego: Widzieliśmy Pana! Ale on rzekł do nich: Jeżeli na rękach Jego nie zobaczę śladu gwoździ i nie włożę palca mego w miejsce gwoździ, i nie włożę ręki mojej do boku Jego, nie uwierzę. A po ośmiu dniach, kiedy uczniowie Jego byli znowu wewnątrz /domu/ i Tomasz z nimi, Jezus przyszedł mimo drzwi zamkniętych, stanął pośrodku i rzekł: Pokój wam! Następnie rzekł do Tomasza: Podnieś tutaj swój palec i zobacz moje ręce. Podnieś rękę i włóż /ją/ do mego boku, i nie bądź niedowiarkiem, lecz wierzącym. Tomasz Mu odpowiedział: Pan mój i Bóg mój! Powiedział mu Jezus: Uwierzyłeś Tomaszu, bo Mnie ujrzałeś; błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli. I wiele innych znaków, których nie zapisano w tej księdze, uczynił Jezus wobec uczniów. Te zaś zapisano, abyście wierzyli, że Jezus jest Mesjaszem, Synem Bożym, i abyście wierząc mieli życie w imię Jego. (J 20,19-31)

Godzina Miłosierdzia w Niedzielę Miłosierdzia w Roku Miłosierdzia. Miłosierdzie do potęgi trzeciej. Jeśli (a taki jest zamysł papieża) cały ten rok to wyjątkowy czas jeśli chodzi o zgłębianie i ćwiczenie w praktykach miłosierdzia – to dzisiaj przypada chyba jakby jego centrum. W takim dniu Kościół stawia przed nami i pokazuje… grupkę przerażonych ludzi, którzy uciekają i barykadują się ze strachu. 

Czytaj dalej Uchylić furtkę miłosierdzia

Bóg straconego czasu i pustych sieci

Zdarzyło się raz, gdy tłum cisnął się do Niego, aby słuchać słowa Bożego, a On stał nad jeziorem Genezaret – zobaczył dwie łodzie, stojące przy brzegu; rybacy zaś wyszli z nich i płukali sieci. Wszedłszy do jednej łodzi, która należała do Szymona, poprosił go, żeby nieco odbił od brzegu. Potem usiadł i z łodzi nauczał tłumy. Gdy przestał mówić, rzekł do Szymona: Wypłyń na głębię i zarzućcie sieci na połów! A Szymon odpowiedział: Mistrzu, całą noc pracowaliśmy i niceśmy nie ułowili. Lecz na Twoje słowo zarzucę sieci. Skoro to uczynili, zagarnęli tak wielkie mnóstwo ryb, że sieci ich zaczynały się rwać. Skinęli więc na współtowarzyszy w drugiej łodzi, żeby im przyszli z pomocą. Ci podpłynęli; i napełnili obie łodzie, tak że się prawie zanurzały. Widząc to Szymon Piotr przypadł Jezusowi do kolan i rzekł: Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiek grzeszny. I jego bowiem, i wszystkich jego towarzyszy w zdumienie wprawił połów ryb, jakiego dokonali; jak również Jakuba i Jana, synów Zebedeusza, którzy byli wspólnikami Szymona. Lecz Jezus rzekł do Szymona: Nie bój się, odtąd ludzi będziesz łowił. I przyciągnąwszy łodzie do brzegu, zostawili wszystko i poszli za Nim. (Łk 5,1-11)

Ani Piotra, ani jego współpracowników nie sposób było uznać za laików, początkujących rybaków. Nawet, o ile byli to ludzie prości – a tak pewnie było – to całe życie związani z tym właśnie zawodem, z techniką pracy, znający dokładnie łowiska i jeziora. Fachury. I co im to dało? Nic. Wobec Boga człowiek jest bezsilny. Ale równocześnie wielkość Boga przejawia się w tym, że zawsze potrafi człowieka zaskoczyć. 

Czytaj dalej Bóg straconego czasu i pustych sieci

Nie bój się – oddaj to Panu

Wtedy Maryja rzekła:Wielbi dusza moja Pana,i raduje się duch mój w Bogu, moim Zbawcy. Bo wejrzał na uniżenie Służebnicy swojej. Oto bowiem błogosławić mnie będą odtąd wszystkie pokolenia, gdyż wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny. Święte jest Jego imię a swoje miłosierdzie na pokolenia i pokolenia [zachowuje] dla tych, co się Go boją. On przejawia moc ramienia swego, rozprasza [ludzi] pyszniących się zamysłami serc swoich. Strąca władców z tronu, a wywyższa pokornych. Głodnych nasyca dobrami, a bogatych z niczym odprawia.Ujął się za sługą swoim, Izraelem,pomny na miłosierdzie swojejak przyobiecał naszym ojcom na rzecz Abrahama i jego potomstwa na wieki. Maryja pozostała u niej około trzech miesięcy; potem wróciła do domu. (Łk 1,46-56)
Co to jest? Pieśń osoby zachwyconej tym że została obdarowana – konkretnie (i to ma duże znaczenie) przez Boga właśnie. A tak historycznie – odpowiedź Maryi na słowa krewnej Elżbiety, wypowiedziane wtedy, kiedy odwiedziła Elżbietę i doszło do spotkania dwóch ciężarnych kobiet (Łk 1, 39-45). Ktoś mógłby powiedzieć: w sumie, wychwala samą siebie. Nie. Wyśpiewuje chwałę Boga, która się akurat w niej objawiła – a mogła tak naprawdę objawić w całkiem inny, równie dobry sposób. To jest „pieśń Maryi”, jak się potocznie mówi w kontekście brewiarza, w tym sensie, że to Maryi słowa, ale ku czci i uwielbieniu Boga, nie samej Matki Boskiej. 
Dlaczego to jest ważne? Bo my bardzo często nie potrafimy darów od Niego docenić – i zamiast się nimi cieszyć, sensownie z nich korzystać, obdarowywać nimi ludzi naokoło, po prostu zamykamy się w sobie, bojąc się… no właśnie, że ktoś nam je zabierze?  Bez znaczenia, czy chodzi o coś materialnego, czy też niewidzialnego (jakąś relację, więź). Powiedzenie „jak trwoga, to do Boga” jest bardzo trafione – bo my umiemy do Niego się zwracać, jak się wali, pali, a najczęściej wtedy, kiedy już nie ma czego zbierać. Ale żeby podziękować, po fakcie, jak już wyciągnął nas za uszy z kolejnego syfu czy bagna? Eee, po co…
I Maryja w tekście powyżej, i Anna z czytania (1 Sm 1,24-28) uczą nas, co należy zrobić. To w pewnym sensie jest jakiś elementarz savoir vivre’u czysto ludzkiego: proszę, dziękuję.Wyrażam wdzięczność. Każda z tych dwóch kobiet została obdarowana, każda darem macierzyństwa więc czymś nieprzeliczalnym. I oddają to Bogu – Anna wręcz namacalnie ofiarowuje Helego Panu w świątyni. Ja mogę wyjść z siebie i stanąć obok – ale bez Jego łaski to kompletnie nic nie da i nic na dłuższą metę z moich starań nie wyjdzie. A On, kiedy Go prosisz, zabiera strach i daje pokój serca. Kiedy umiemy do Pana zwracać się jako pierwszego – wtedy wszystko inne wydaje się jakby na sobie właściwym miejscu.

Józef – wzór każdego faceta

Generalnie Adwent jest utożsamiany i bywa, całkiem słusznie, nazywany czasem Maryi, w którym w wyjątkowo Kościół wskazuje na jej rolę i jej postać. W tym właśnie duchu, ja dzisiaj chciałem trochę miejsca poświęcić… św. Józefowi. 
Po ludzku rzecz biorąc, człowiek miał naprawdę ciężko. Nie był arystokratą, bogaczem, handlarzem –  ale prostym cieślą. Pewnie sporo starszym od Maryi, kiedy będąc małżeństwem, ale zanim jeszcze zamieszkali razem (Mt 1, 18), Maryja stała się brzemienną. Co począć? 
Raczej nie będzie przesadą nazwanie Józefa jednym z największych świętych Kościoła, i to tego Kościoła, który kiełkował jeszcze zanim Jezus rozpoczął działalność; ochraniał bowiem Zbawiciela i Jego matkę od pierwszych dni, kiedy doszło do Zwiastowania Pańskiego i Maryja wyraziła zgodę na zaproszenie Boga do jej wyjątkowego. udziału w historii zbawienia.  
Wydaje mi się, że Józef może każdego z nas wiele nauczyć – swoją postawą. Zwróć uwagę, że człowiek te na kartach Ewangelii nie wypowiedział ani jednego słowa. Nie musiał. Świadectwem jest jego postawa zawierzenia Bogu, który mówił do Józefa przez sen, i wskazywał drogę wyjścia z trudnych sytuacji, jakie stanęły przed Świętą Rodziną jeszcze zanim Jezus się urodził, czy tuż po Jego narodzeniu. 
Autor natchniony nazywa Józefa człowiekiem sprawiedliwym (Mt 1, 19a) – i to chyba jest jedyne określenie, jakie w kontekście opiekuna Świętej Rodziny pada. W sensie, prawnik? Nie – bardziej osoba, która znała Biblię i równocześnie praktykowała wiarę. Wierzący i praktykujący – znający Boga, żyjący w relacji z Nim.Skoro znał Pismo Święte – znał też proroctwa o Mesjaszu, musiał być ich świadomy. I w tej sytuacji – takiego człowieka – zastaje wiadomość o ciąży jego żony Maryi, której nie był on sam sprawcą, bo przecież nie mieszkali jeszcze razem (tradycja żydowska wiązała zamieszkanie wspólne z upływem pewnego czasu od samego małżeństwa).

Dlatego niczym dziwnym nie jest, że – i to jest kolejne biblijne określenie postaci Józefa – w związku z tym bał się. Święci nie są tytanami – to zwykli ludzie; każdy facet, ja też, nie raz boi się i martwi o sytuację swojej rodziny, chcąc zapewnić żonie, dzieciom, bezpieczeństwo, stabilność, zaspokojenie potrzeb życiowych. Tego nie trzeba się wstydzić – bo to jest wyraz odpowiedzialności i dojrzałości. 

Tu dochodzi do pierwszego dylematu Józefa (później dojdą następne: jak uciec przed Herodem po urodzeniu się Jezusa – Mt 1, 13-15):

Mąż Jej, Józef, który był człowiekiem sprawiedliwym i nie chciał narazić Jej na zniesławienie, zamierzał oddalić Ją potajemnie (Mt 1, 19)

Nie ma podstaw, żeby zakładać Józefową złą wolę. Najczęściej w kontekście tego cytatu można w kościołach usłyszeć: przestraszył się, ale chciał uchronić Maryję przez hańbą cudzołóstwa, i stąd pomysł z jej oddaleniem (każdy to pewnie x razy już słyszał). To, po ludzku i biorąc pod uwagę prawo żydowskie, całkiem logiczne działanie. A jednak, nie można stracić z oczu wiary Józefa. W jej świetle, znając proroctwa, musiał zakładać, albo co najmniej liczyć się z – niezrozumiałą, dlaczego akurat ona? – ingerencją Boga w życie jego rodziny jako wytłumaczeniem stanu Maryi. Mógł po prostu nie czuć się godnym tego, aby żyć obok kobiety, która rozmawiała z aniołem, której misję wyznaczył Bóg i która miała stać się po prostu Matką Boga, jakkolwiek paradoksalnie to brzmi. 
W tej sytuacji strachu Józefa przychodzi Bóg i przenika sferę strachu, uzdrawia ją. „Józefie, synu Dawida, nie bój się”. Nie jest powiedziane, że odpowiedź i rozwiązanie na pytania i wątpliwości będzie lekka, łatwa i przyjemna. Ale Bóg nigdy nie pozostawia człowieka samemu sobie wtedy, kiedy człowiek zwraca się do Niego. Umiejętność ofiarowania Bogu swoich lęków i obaw to także wyraz dojrzałości i odwagi. Umiem stanąć na drugim miejscu, przyznać, że moje mięśnie, rozum i wysiłek to niewiele wobec Tego, który jest Panem wszystkiego. 
Józef był na pewno mocno zapracowany, stąd Bóg zdecydował się mówić do niego we śnie – w taki sposób, najlepszy, aby dotrzeć do odbiorcy w sytuacji, kiedy nie rozpraszają go wyzwania dnia codziennego, obowiązki zawodowe. Nie wystawił krzykliwego transparentu, nie uczynił spektakularnego cudu. Przyszedł w chwili wytchnienia, kiedy zarówno ciało jak i umysł odpoczywały. Uszanował wysiłek pracy Józefa. Przyszedł w sposób nieprzewidywany – ale czy On cały taki nie jest? – ale też taki… normalny. A Józef z kolei uwierzył Bogu, skoro: „zbudziwszy się ze snu, Józef uczynił tak, jak mu polecił anioł Pański” (Mt 1, 24). 
Czego uczy nas Józef? Zaufania Bogu – tak, jak Maryja. Pokory wobec woli Boga – tego, że wobec Jego zbawczych planów powinienem umieć nagiąć swoje i zrezygnować z nich. Złorzeczenie Bogu nie ma sensu, kiedy coś nie idzie po mojej myśli, sensowniej jest podziękować i poprosić o łaskę zrozumienia i pogodzenia się z sytuacją. Umiejętności złożenia Panu swoich lęków i wątpliwości, kiedy sytuacja przerasta mnie po ludzku, kiedy nie potrafię po ludzku poradzić sobie z tym, co staje przede mną i przed moją rodziną, tymi których kocham. Zasłuchania w Boga i w to, co On daje jako odpowiedź. Każdy z osobie i postaci Józefa znajdzie coś dla siebie. 
W mojej parafii od kilku lat, po renowacji, powstała osobna kaplica św. Józefa. Nie w kościele – czasami zamknięty – ale za nim, w otoczeniu zieleni. Można tam przyjść o każdej porze. I przychodzę – ja sam, ale i inni – modlić się za siebie, swoją rodzinę; może przede wszystkim ojcowie. A on stoi milczący, a jednocześnie jestem bardzo pewien, że rozumiejący, i wstawiający się w tych zanoszonych za jego pośrednictwem do Boga intencjach. 

Na co ja właściwie czekam?

Jezus powiedział do swoich uczniów: Będą znaki na słońcu, księżycu i gwiazdach, a na ziemi trwoga narodów bezradnych wobec szumu morza i jego nawałnicy. Ludzie mdleć będą ze strachu, w oczekiwaniu wydarzeń zagrażających ziemi. Albowiem moce niebios zostaną wstrząśnięte. Wtedy ujrzą Syna Człowieczego, nadchodzącego w obłoku z wielką mocą i chwałą. A gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie. Uważajcie na siebie, aby wasze serca nie były ociężałe wskutek obżarstwa, pijaństwa i trosk doczesnych, żeby ten dzień nie przypadł na was znienacka, jak potrzask. Przyjdzie on bowiem na wszystkich, którzy mieszkają na całej ziemi. Czuwajcie więc i módlcie się w każdym czasie, abyście mogli uniknąć tego wszystkiego, co ma nastąpić, i stanąć przed Synem Człowieczym. (Łk 21,25-28.34-36)

W kontekście I niedzieli Adwentu trzeba generalnie powiedzieć o dwóch sprawach. 

Po pierwsze, ludzie generalnie zatracili taki zmysł wyczekiwania na przyjście ponowne Pana Boga z biegiem czasu od momentu Wniebowstąpienia (pisałem o tym szerzej ze 2 tygodnie temu w kontekście Królestwa Bożego). Z naszą cierpliwością jak to jest, to każdy widzi – najlepiej na sobie – więc w sumie nic dziwnego. Tym niemniej, to, co się dzieje, widzimy i powinniśmy… no właśnie, co? Wyciągać wnioski. Nie bawiąc się w analityków – ale odnosząc to, co widzimy, do Słowa Bożego. 
Nie da się ukryć, to, co widać, optymizmem specjalnym nie napawa. Państwo Islamskie dzielnie rozwala Wschód, zabijani są ludzie nie tylko z powodu wiary i jej mężnego wyznawania (bo nie sądzę, aby to sprawdzano tak drobiazgowo), co za sam fakt bycia ochrzczonym – co, jak wiemy, czasami wcale nie przeszkadza w, delikatnie mówiąc, obojętności religijnej w ramach zasady „a po co się Bogu narzucać”. Jesteś katolikiem i możesz tylko za to umrzeć. Ludzie są wyrzucani z pracy za to, że się przeżegnali w przerwie na posiłek albo za noszenie dyskretnego krzyżyka. Domaga się zrównania praw homoseksualistów z prawami rodziny, włącznie z prawem do „małżeństwa” i wychowywania dzieci (homoseksualizm kwitł już w antyku – jednakże jakoś był zawsze kwestią tabu). Przemysł aborcyjny kwitnie w ramach realizacji tzw. prawa kobiety do decydowania o samej sobie i swoim ciele – bo kto by się przejmował taką błahostką, jak prawo człowieka do życia (tego małego, nienarodzonego, po prawniczemu nasciturusa – nawet prawo rzymskie dawało mu szereg uprawnień!). Równocześnie, w starzejących się coraz bardziej społeczeństwach rzekomo chrześcijańskiej Europy szerzy się na potęgę przemysł eutanatyczny. I, tak bardziej prozaicznie, coraz bardziej różnej maści spece biją na alarm: te bogactwa naturalne zaraz się wyczerpią, zabraknie gazu, ropy, systemy zasilania nie wytrzymają kolejnych upałów. O, matko… Co to będzie?
Postawa wobec tych sytuacji – nie wiem, czy koniec świata będzie, dzisiaj, jutro, czy za 10 lat, ale można chyba przyjąć, że jest to bliżej niż dalej? – może być dwojaka. Albo „ostatni uciekający gasi światło”, co widać bardzo często i przebija się w rozmowach, pomiędzy różnymi próbami zabezpieczenia siebie (co samo w sobie brzmi kuriozalnie – czekam na „ubezpieczenia od końca świata” :)) Albo zamiast bezmyślnej paniki zaczniemy słuchać Boga: „A gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie„. Warto uświadomić to sobie w kontekście, rozpoczętego wczoraj w Polsce, jubileuszu 1050-lecia chrztu naszego kraju. To spore dziedzictwo – nie mówię o tradycji – ludzi, którzy żyli w czasach o wiele trudniejszych od naszych, i wytrwali w wierze i ta wiara właśnie dawała im siły. Tu nie chodzi o bezmyślne papugowanie przez nas – ale o jakąś tam refleksję. 
Człowiek gotowy nie ma się czego bać w kontekście „końca świata”, a właściwie to ponownego przyjścia Pana Jezusa. Bo właśnie jest gotowy i pozostaje gotowy nie tylko dzisiaj, ale stara się być taki i jutro, i starał się być gotowy wczoraj. Tak, jest to jakiś tam wysiłek. Ale warto. I ten właśnie Pan Jezus bardzo ładnie wymienia, powyżej, co można wziąć tak na „pierwszy ogień” w mojej własnej walce o tę gotowość: obżarstwo, pijaństwo (nie mylić z – potrzebną każdemu i po prostu naturalną od czasu do czasu dobrą zabawą, w której nie ma nic złego), troski doczesne czyli szeroko pojęty materializm. Z jedzeniem sam czasami mam problem, z pijaństwem chyba akurat nie (ale wielu ma), a materializm i zbieractwo to chyba problem każdego z nas. Jest duże pole do popisu i jeszcze calutkie 24 dni rozpoczynającego się jutro grudnia, aby ten Adwent wykorzystać kreatywnie i walczyć: nie ze sobą, ale z tym, co mi przeszkadza w byciu gotowym na spotkanie z Bogiem. Kapitalnie to wczoraj określił o. Grzegorz Kramer SI: „Dopiero ktoś, kto nabierze ducha, pozwoli Jemu panować w różnych dziedzinach życia, może podnieść głowę, bo nie ma nic do ukrycia”. 
Po drugie zaś, to są słowa o oczekiwaniu i trzeba o nie właśnie zadać sobie pytanie. 
Oczywiście, to bardziej jakby naturalne wydaje się w kontekście tego, o czym tu piszę, dość łatwe do przewidzenia – czy ja w ogóle oczekuję tego Boga, wyczekuję Jego Narodzenia, czy betlejemska noc i szopka z narodzoną Maleńką Miłością to jest dla mnie jakikolwiek punkt odniesienia? Czy po prostu cały każdy dotychczasowy Adwent i każde święta to wyłącznie szopka taka. Jezus Chrystus przychodzi do tej szopki – ale nie dla szopki. Jeśli masz robić coś bez sensu, z przyzwyczajenia, dla świętego spokoju – to chyba lepiej daj sobie spokój. Będziesz dzięki temu uczciwy wobec siebie. Ten Bóg przychodzi właśnie do mnie i do ciebie, do każdego. Ale żeby Go spotkać, trzeba tam się najpierw wybrać, potem przejść drogami Adwentu i dotrzeć z zachwytem w sercu, nadzieją i miłością właśnie tam, do stajenki. Dać coś z siebie. Zawalczyć o siebie, pokazać, że chcesz czekać, że to oczekiwanie jest ważne i ma sens. 

Ale warto zastanowić się tak bardziej prywatnie. Czego ja oczekuję – od życia, od ludzi szczególnie dla mnie bliskich (rodzina, przyjaciele, sympatia, małżonek), a także, i to może najpierw, od siebie samego? Jezus Chrystus nie rodzi się jako automatyczny mesjasz, który naciśnie magiczny guzik i, tadam!, nastąpi „z urzędu” zbawienie każdego człowieka, czy mu się to podoba, czy nie. Bóg w Jezusie chce przyjść w indywidualny i wyjątkowy sposób do każdego ludzkiego serca – mojego, twojego, i ile by tam miliardów ich jeszcze nie było. I żeby w ogóle odnaleźć się wobec Jego propozycji – trzeba najpierw wiedzieć, czego się samemu chce. Co jest moim marzeniem, co jest sensem mojego życia, do czego porywa się moje serce. Odpowiedź na to pytanie nie jest egoizmem – jest punktem wyjścia do budowania dalej relacji, zarówno z Bogiem, jak z innymi. Żeby wiedzieć, kim chcesz być w relacji z drugą osobą – także Bogiem – musisz najpierw wiedzieć, kim jesteś sam, i do czego zmierzasz. 
Początek Adwentu to jest taki świetny moment, bo przełom roku (liturgicznego – do kalendarzowego jeszcze miesiąc). Pewnie, wiele mogło nie wyjść w tym kończącym się nie udać, może przesadziłem z postanowieniami, z których nic nie wyszło, a może wręcz odwrotnie, przesiedziałem go wygodnie z pozycji biernego widza, dzielnie kibicując albo podśmiewając się – byle tylko samemu nic nie zrobić. No to od tej niedzieli jest okazja, aby to zmienić – i nikt nie zrobi tego za Ciebie. 
Na koniec takie krótkie modlitewne westchnienie ze Świętej Przestrzeni:

Panie Jezu, Ty powiedziałeś, że jesteś Światłem Świata i naszą Drogą, Prawdą i Życiem. Daj mi odkryć jak mam podróżować z Tobą podczas tego adwentu w kierunku nowego Światła – Ciebie.

Nadzieja głośniejsza od strachu

Ten obrazek powyżej znalazłem chyba 01 listopada, tak sobie rozmyślając – jak to będzie. Nie, nie mam problemu z tym, czy „po drugiej stronie” odnajdę tych, których kochałem, za którymi tęsknię bo odeszli czy odchodzą – wierzę w to mocno. Ale w takich momentach powraca pytanie – no tak, ale co z pozostałymi? Co z innymi? A nawet… co, jeśli ktoś z tych mi bliskich nie osiągnął po śmierci zbawienia? 
I tu przychodzi z pomocą nieoceniony i uwielbiany przeze mnie „teolog nadziei” czyli o. Wacław Hryniewicz OMI w rozmowie z Marcinem Żyłą z jednego z ostatnich numerów TP pt. „Jasna strona śmierci” (polecam – na stronie TP udostępniają wiele tekstów w całości, w tym ten, wystarczy założyć konto). 
O tym, jak bardzo chcemy Boga upchnąć w nasze ramy ludzkich ograniczeń i postawić tamę dla Jego miłości, co do której równocześnie przyznajemy, że nie ma granic (sprzeczność dość oczywista, prawda?). O tej pięknej perspektywie, gdy człowiek – już po zamknięciu swojej drogi tutaj – sam zobaczy, jakby retrospekcję, to jaki był, co robił… i wtedy chyba nikt świadomie Boga nie odrzuci. O Bogu, który działa po coś, i jeśli uświadamia człowiekowi słabość i zło – to po to, aby ten mógł wyciągnąć wniosek i miał szansę dokonania dobrego wyboru, bo kara jako sama w sobie jest bez sensu. 
Kawałek tejże rozmowy poniżej (podkreślenia wyłącznie moje):
Te dwa światy – ziemski i wieczny – przenikają się, choć tego nie widzimy i nie możemy usłyszeć tak wyraźnie, jak słów Ewangelii. Jezus obiecał: „Oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do końca świata” (Mt 28, 20). I mówił: „Zapewniam was, to, co uczyniliście jednemu z tych braci [i sióstr] moich najmniejszych, Mnie uczyniliście” (Mt 25, 40).
Tu jest właśnie ten styk życia i śmierci, wymiaru ziemskiego i boskiego. W drugim człowieku, który potrzebuje pomocy, spotykamy się z Niewidzialnym.
 

Dzieci jednak i tak nie przestaną pytać o zmarłych: gdzie oni są? 

Odpowiadajmy im: nie błąkają się. Człowiek zabłąkany to ktoś, kto stracił orientację, nie może znaleźć wyjścia, ma poczucie, że nikt nie wie, gdzie on jest. Zmarli są po stronie Boga, w nowym domu, gdzie „jest wiele mieszkań” (J 14, 2). Nie wydzielajmy im specjalnych miejsc. Może potrzebują jeszcze oczyścić się z tego, co złego uczynili? Muszą trochę poczekać?
 

Czy przeczuwają, jaki los ich czeka?

Czekają na Sąd. Ale wierzę, że będzie to Sąd życzliwy. Sędzią jest Bóg miłujący ludzi. Po śmierci każdy zobaczy, jakie było jego życie. Bóg, który jest Miłością i Światłością, pomoże mu je zobaczyć. Potępi to, co było niedobrego. Jeśli ukarze, to tak, aby kara nas uleczyła, poprawiła i nawróciła.
 

Kara nie będzie wieczna?

Bóg nie chce kary, która byłaby niegodna Jego samego. Kara, która nie ma żadnego celu – która wyczerpuje się w samej tylko czynności karania – do niczego nie prowadzi. To tylko my, ludzie, potrafimy karać i nie przebaczać. Ci, którzy odchodzą, pozostają w zasięgu Bożego wzroku, Jego niepojętej troski. Tam prawdziwie jednają się z tymi, których skrzywdzili. Przedzierają się do Bożego światła, są przez Boga przyciągani.
Teologowie uważali, że moment śmierci jest dla człowieka chwilą ostatecznej decyzji. Stoisz w obliczu śmierci, masz już większe rozeznanie niż za życia. Widzisz, że istnieje ta Niewidzialna Rzeczywistość. Decyduj się. W kościelnym nauczaniu ze śmierci uczyniono granicę możliwości nawrócenia.
Wiodący od początku chrześcijaństwa przez wieki nurt nadziei na powszechność zbawienia nie ogranicza decyzji do momentu śmierci. Przekonuje, że nawrócenie możliwe jest też później. Wierzę, że ze zmarłymi może być tak jak z niegrzecznym dzieckiem, któremu rodzice mówią: idź teraz do swojego pokoju, przemyśl, co niedobrego zrobiłeś lub zrobiłaś. Potem tata lub mama pukają do drzwi: następuje pojednanie, ucałowanie, łzy, radość. Nadzieja głosi, że spotkamy się wszyscy po drugiej stronie. To jest także moja życiowa nadzieja.
 

Spotkamy się tam wszyscy bez wyjątku?

Ten nurt myślenia ma w chrześcijaństwie swoich wielkich orędowników i poważne racje. Z biegiem lat widzę ich coraz więcej. Mowa w tym nurcie bowiem o nadziei, która ma swoje argumenty. Nie jest tylko ślepą, płytką nadzieją ufającą Bogu miłosiernemu i sprawiedliwemu. Nie jest wyrazem przekonania, że Bóg przebacza, „bo to jego zawód”. Bóg nie jest naiwnym tatusiem. Potrafi nie tylko przebaczać, ale i stawiać wymagania.
Jestem przekonany, że świadectw nadziei jest w Piśmie Świętym więcej niż tych o tzw. wiecznej Gehennie. Jeżeli Bóg dopuszcza jakąś karę, jest to kara w celu poprawy, nawrócenia, uzdrowienia. Inna kara naprawdę nie byłaby godna Jego miłosiernej sprawiedliwości i sprawiedliwego miłosierdzia.
Być może nie nadszedł jeszcze czas, który sprzyjałby takiemu życzliwemu spojrzeniu na myślenie o terapeutycznej karze dla grzeszników. Oficjalna doktryna Kościoła, opowieść o przerażającym piekle, pozostaje wciąż zawieszona nad wiarą i nadzieją chrześcijan. Ale nadzieja woła głośniej niż lęk i strach. Jestem tego pewien. Gdy było się blisko śmierci, pozostaje wtedy po prostu więcej ufności i zaufania dobremu Bogu.

Nie ma lekko – ale nie w tym problem

Gdy Jezus wszedł do łodzi, poszli za Nim Jego uczniowie. Nagle zerwała się gwałtowna burza na jeziorze, tak że fale zalewały łódź; On zaś spał. Wtedy przystąpili do Niego i obudzili Go, mówiąc: Panie, ratuj, giniemy! A On im rzekł: Czemu bojaźliwi jesteście, małej wiary? Potem wstał, rozkazał wichrom i jezioru, i nastała głęboka cisza. A ludzie pytali zdumieni: Kimże On jest, że nawet wichry i jezioro są Mu posłuszne? (Mt 8,23-27)

Obrazek dość dramatyczny i często rozumiany jako to, że Jezus jest gwarantem naszego spokoju, bezpieczeństwa, uporządkowania i tego, że będzie fajno. Że człowiek – jak tamci w łodzi – może sobie słodko i beztrosko spać, a On przyjdzie, zrobi, załatwi i będzie dobrze, wyprostuje i uciszy każdą burzę w życiu. A tu nic bardziej mylnego. 
Burza pojawiła się w obrazku nawet pomimo tego, że Jezus tam był, w tej łodzi. Gdy człowiek podejmuje „ryzyko” bycia z Bogiem, zaprasza Go do swojego życia i oddaje Mu to swoje czasami bardzo pokręcone życie – to nie znaczy, że dalej już będzie „z górki”, lekko, łatwo i przyjemnie. Nie staje się nagle, jakby z automatu, jedna wielka sielanka i beztroska, z wielkim bananem na twarzy. Ten, kto zakłada coś takiego, popełnia bardzo dużą pomyłkę. 
Bóg to wyzwanie – przy czym dla każdego, przy naszej różnorodności i odmienności, inne; zawsze jednak na miarę naszych – moich – możliwości. Podjęcie wyboru życia z Bogiem wręcz wiąże z sobą konieczność walki z pokusami, cierpieniami, doświadczeniami. Nie bez powodu w innym miejscu jest mowa: skoro Mnie prześladowali, i was prześladować będą (J 15, 20). To, co daje nam Bóg w takiej sytuacji, to zdolność sprostania i wyjścia zwycięsko z tego wszystkiego. On nam daje w Jezusie siłę do zwyciężenia tego wszystkiego, co pojawia się trudnego i bolesnego na naszej drodze. Z Nim nie ma już rzeczy niewykonalnych – ale trzeba Mu zawierzyć wszystko, nie jako jakiś deal, ale bezwarunkowo. Inaczej to nie ma sensu. 
Nie warto jest wątpić w Niego i poddawać pod wątpliwość Jego możliwości – bo jeśli nie On, to kto? Od tamtej historii nic się w tym zakresie nie zmieniło. Nie musimy wołać – jak tamci – żeby Bóg nas zauważył, żeby gdzieś w swoim zapchanym terminarzu sobie o nas przypomniał (to raczej jest chyba na odwrót: to wielu z nas dopiero w takich „podbramkowych” sytuacjach przypomina sobie o Nim!). On widzi i bez naszego wołania ogarnia wszystko – także to, jak mała jest nasza wiara. I w tym jest nasza nadzieja. 

Strach (na) i wróble

Jezus powiedział do swoich apostołów: Nie bójcie się ludzi. Nie ma bowiem nic zakrytego, co by nie miało być wyjawione, ani nic tajemnego, o czym by się nie miano dowiedzieć. Co mówię wam w ciemności, powtarzajcie na świetle, a co słyszycie na ucho, rozgłaszajcie na dachach! Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą. Bójcie się raczej Tego, który duszę i ciało może zatracić w piekle. Czyż nie sprzedają dwóch wróbli za asa? A przecież żaden z nich bez woli Ojca waszego nie spadnie na ziemię. U was zaś nawet włosy na głowie wszystkie są policzone. Dlatego nie bójcie się: jesteście ważniejsi niż wiele wróbli. Do każdego więc, który się przyzna do Mnie przed ludźmi, przyznam się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie. Lecz kto się Mnie zaprze przed ludźmi, tego zaprę się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie. (Mt 10,26-33)

Żeby zrozumieć te pierwsze słowa – jakby wezwanie do odwagi – trzeba uświadomić sobie, że chrześcijanin z definicji jakby musi być człowiekiem sprzeciwu. Nie dla zasady i wobec wszystkiego – ale w sposób sensowny i uzasadniony, wobec pewnych trendów, mód, kierunków. Szkoda czasu i miejsca na strach – dla Boga to pikuś, mały pikuś. Dzisiaj w sposób najmniej szkodliwy przejawia się to w prześmiewaniu, próbach marginalizowania wartości chrześcijańskich i przedstawiania ludzi wierzących jako kato-talibów, oszołomów i idiotów. Dalej następuje eskalacja, gdzie dochodzi do walki – bardzo często nierównej z wykorzystaniem brudnych i nieuczciwych metod, najczęściej z użyciem manipulacji i kłamstw – z ludźmi i konkretnymi działaniami, mimo że najczęściej są one po prostu dobre, a zarzuty wyssane z palca. Jakie to nasze… Nie mam argumentów, więc swój bunt uzewnętrznię w formie agresji. Bez sensu, ale widowiskowo. 
Z jednej strony jesteśmy tylko jednym z wielu Bożych stworzeń, które chodzą po tym świecie – z drugiej zaś jesteśmy wyjątkowi, bo jesteśmy Jego ukochanymi dziećmi. Dlatego się o nas troszczy – nie o dobrobyt doczesny, ale także o to, żebyśmy wiedzieli i umieli rozróżnić, czego się bać nie warto, a co faktycznie może zagrozić. Jak można takiemu Bogu zarzucić, że się o nas nie troszczy – skoro tu mówi wprost o tym, że dosłownie policzył włosy na naszej głowie? (podchwytliwe – ok, a co z łysymi?). Każdy z nas w swój jedyny i indywidualny sposób jest dla Boga wyjątkowy, najważniejszy. Tu jest nasza prawdziwa wartość i nie ma co tracić czasu i energii na potwierdzenie jej na świecie, uznając działania po prostu bez sensu za przejaw dziwnie rozumianej odwagi. Pewnie, mogę i zdarzy się, że się boję – ale im bardziej, tym bardziej powinienem zrozumieć, że On niczego się nie boi i stoi przy mnie. Więc co mi może zagrozić? 
No właśnie. On się przyznał do Jezusa (obrazek mocno na czasie w kontekście mundialu) – a jak to jest ze mną? Przede wszystkim trzeba zrozumieć – dla każdego to będzie coś innego. Tu nie ma co przykładać jakiejś jednej uniwersalnej miarki. To tak nie działa. Każdy z nas żyje i funkcjonuje w konkretnych swoich warunkach, z własnymi problemami i grzechami, i trudno tutaj wszystkich oceniać w ten sam sposób. Dalej, to zależy – przed kim mam się przyznać. Mama i tata, rodzeństwo? Ludzie ze szkoły czy uczelni? Współpracownicy, kontrahenci? Wreszcie mąż, żona, dzieci? A duchowny – ksiądz, siostra, zakonnik? Ilu nas jest – tyle pewnie jest wariantów. 
Jedno jest pewne – jeśli to nasze „przyznawanie się” ma wymiar stricte i wyłącznie niedzielno-świąteczny (niech stracę, Boże, masz tę godzinkę, jakoś wytrzymam…), odpalam Bogu „Jego” żeby mieć spokój i sumienie nie gryzło, czasami wpadnę do kościoła z okazji ślubu, chrzcin, no i obowiązkowa święconka (bo co by sąsiedzi powiedzieli…) – to nie tędy droga, szkoda zachodu mojego i własnej głupoty, żeby myśleć, że Bogu to jest na cokolwiek potrzebne. Nie jest, nigdy nie było ani nie będzie. 
Nie ma gotowej uniwersalnej formuły – jak dobrze dać świadectwo, jak zaświadczyć o Bogu. Im dłużej chodzę po tym świecie (ok, długo to to może nie jest…), tym bardziej jestem pewien, że takie rzeczy się czuje, że to jest kwestia jakiejś tam wewnętrznej wrażliwości. Po prostu w danej sytuacji wiesz, że powinieneś się zachować – co zaczynasz rozumieć najczęściej tym mocniej i bardziej, jeśli jednak tego nie zrobiłeś, okazałeś się za miękki. Trudno, zdarza się – i zdarzy jeszcze nie raz. Walcz z tym i staraj się, aby następnym razem było lepiej. Wysil się i spróbuj o Nim zaświadczyć. Nie gadaniem – żadna sztuka. Robieniem. Tym, co przemawia najmocniej – przykładem. 

Strach i pokój, który uskrzydla

Uczniowie opowiadali, co ich spotkało w drodze, i jak poznali Jezusa przy łamaniu chleba. A gdy rozmawiali o tym, On sam stanął pośród nich i rzekł do nich: «Pokój wam». Zatrwożonym i wylękłym zdawało się, że widzą ducha. Lecz On rzekł do nich: «Czemu jesteście zmieszani i dlaczego wątpliwości budzą się w waszych sercach? Popatrzcie na moje ręce i nogi: to Ja jestem. Dotknijcie się Mnie i przekonajcie: duch nie ma ciała ani kości, jak widzicie, że Ja mam». Przy tych słowach pokazał im swoje ręce i nogi. Lecz gdy oni z radości jeszcze nie wierzyli i pełni byli zdumienia, rzekł do nich: «Macie tu coś do jedzenia?» Oni podali Mu kawałek pieczonej ryby. Wziął i jadł wobec wszystkich. Potem rzekł do nich: «To właśnie znaczyły słowa, które mówiłem do was, gdy byłem jeszcze z wami: Musi się wypełnić wszystko, co napisane jest o Mnie w Prawie Mojżesza, u Proroków i w Psalmach». Wtedy oświecił ich umysły, aby rozumieli Pisma. I rzekł do nich: «Tak jest napisane: Mesjasz będzie cierpiał i trzeciego dnia zmartwychwstanie; w imię Jego głoszone będzie nawrócenie i odpuszczenie grzechów wszystkim narodom, począwszy od Jerozolimy. Wy jesteście świadkami tego». (Łk 24, 35-48)

Sporo nie swoich świetnych myśli dotyczących wędrówki uczniów do Emaus, z książki dominikanina i benedytyna, umieściłem tutaj. Można tylko dodać – oni tak naprawdę uciekali, zdecydowali się powrócić do tego, co było kiedyś, skoro misja Jezusa (zdawało by się) zakończyła się spektakularnym fiaskiem. Poddali się. Dopiero czas, jaki Jezus poświęca na wędrówkę, Jego słowa i znaki, pozwalają Go rozpoznać tej dwójce. Jak często jest tak, że ja się poddaję i ustępuję pola, odpuszczam – właśnie w tym, co ważne, istotne, o ile nie najważniejsze. Czy zawsze potrafię zobaczyć w porę Boga i się opamiętać?
Niesamowite jest to, co Jezus mówi najpierw. Nie ma pretensji, że zasnęli w Ogrodzie Oliwnym, że pouciekali po interwencji żołnierzy, że towarzyszył Mu tylko Jan i kobiety, a w ogóle to nawet w dniu zmartwychwstania mało który uwierzył. Nic z tych rzeczy. Pokój wam! Bo On widzi i rozumie, że tamci po ludzku ciągle się boją i nie rozumieją, lękają się. Tak, na pewno wiele w tych dniach przeżyli i sporo mają za sobą „wrażeń”. Stąd takie a nie inne słowa pozdrowienia – żeby przekonać, że to On, że to wszystko prawda, a nie tylko plotka czy pobożne życzenie. To Ja jestem, Jahwe. Poraniony, naznaczony symbolami męki, a jednak ciągle, wręcza jak nigdy dotąd żywy. 
Nie ma co ukrywać – wątpliwości są, będą, pojawiają się i pojawią się jeszcze nie raz, bo tacy już my jesteśmy i takie jest to życie tutaj. One same w sobie złe nie są – złym jest, kiedy się im poddaję. Dlaczego tak się dzieje? Bo nie jestem supermanem? Bo nie na wszystko mam odpowiedź? Bo nie zawsze muszę się odnaleźć? A może właśnie brakuje tego najzwyklejszego, a jakże ważnego – pochodzącego od Boga daru pokoju serca? Stąd zdumienie, brak wiary, niedowierzanie, zatrwożenie, lęk. Niepotrzebnie. 
Uczniowie się bali i ten strach jakby zasłonił im oczy, zmienił perspektywę. Mając na świeżo coraz to nowe relacje o Zmartwychwstałym – zebrali się w swoim gronie i po prostu ukryli w tym pamiętnym Wieczerniku, i po prostu chowali przed innymi Żydami. Jezus nie bez powodu wskazuje na te widoczne i namacalne dowody, że Jego ciało nadal nosi ślady umęczenia – zaprasza jakby: możecie się sami przekonać. Stąd z dystansem podchodzę do potępiania działania mojego imiennika, o którym będzie w niedzielę, a który chciał koniecznie zobaczyć, aby się przekonać. Był konsekwentny i nie bał się, jakby w przeciwieństwie do tamtych, chciał skonfrontować się z Tym, o którym mówili inni. Co więcej, Jezus się o to ani nie oburzył, ani nie obraził – pokazał Tomaszowi ręce, nogi i bok, dając dobrą radę: nie bądź niedowiarkiem, ale wierzącym. 
Bo Bóg zawsze proponuje – skonfrontuj swoje pragnienia z tym, że Ja jestem. Doświadcz tej obecności na własnej skórze, sam. Żyję i zmartwychwstałem także dla ciebie. Bez tego cała reszta jest kompletnie bez sensu. Przygoda z Bogiem zaczyna się od spotkania i ryzyka człowieka. To ja mam być świadkiem – a nie tylko widzem, gapiem jakimś anonimowym. Kimkolwiek bym nie był, Boże powołanie jest przeznaczone także dla mnie. 

Niewierny czy poszukujący?

Było to wieczorem owego pierwszego dnia tygodnia. Tam gdzie przebywali
uczniowie, drzwi były zamknięte z obawy przed Żydami, przyszedł Jezus,
stanął pośrodku i rzekł do nich: Pokój wam! A to powiedziawszy, pokazał
im ręce i bok. Uradowali się zatem uczniowie ujrzawszy Pana. A Jezus
znowu rzekł do nich: Pokój wam! Jak Ojciec Mnie posłał, tak i Ja was
posyłam. Po tych słowach tchnął na nich i powiedział im: Weźmijcie Ducha
Świętego! Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym
zatrzymacie, są im zatrzymane. Ale Tomasz, jeden z Dwunastu, zwany
Didymos, nie był razem z nimi, kiedy przyszedł Jezus. Inni więc
uczniowie mówili do niego: Widzieliśmy Pana! Ale on rzekł do nich:
Jeżeli na rękach Jego nie zobaczę śladu gwoździ i nie włożę palca mego w
miejsce gwoździ, i nie włożę ręki mojej do boku Jego, nie uwierzę. A po
ośmiu dniach, kiedy uczniowie Jego byli znowu wewnątrz /domu/ i Tomasz z
nimi, Jezus przyszedł mimo drzwi zamkniętych, stanął pośrodku i rzekł:
Pokój wam! Następnie rzekł do Tomasza: Podnieś tutaj swój palec i zobacz
moje ręce. Podnieś rękę i włóż /ją/ do mego boku, i nie bądź
niedowiarkiem, lecz wierzącym. Tomasz Mu odpowiedział: Pan mój i Bóg
mój! Powiedział mu Jezus: Uwierzyłeś Tomaszu, bo Mnie ujrzałeś;
błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli. I wiele innych znaków,
których nie zapisano w tej księdze, uczynił Jezus wobec uczniów. Te zaś
zapisano, abyście wierzyli, że Jezus jest Mesjaszem, Synem Bożym, i
abyście wierząc mieli życie w imię Jego. (J 20,19-31)

Na początku krótka dygresja do, ciekawej (i opisywanej zarówno przez Tygodnik Powszechny, jak i Gościa Niedzielnego) teorii Paula Badde, dziennikarza znanego z badań nad całunem turyńskim i chustą z Manopello. Czego bali się uczniowie? Czego się obawiali? Skoro wszystko miało być stracone – Jezus umęczony, zabity, ukrzyżowany – to po co siedzieli jak trusie w Jerozolimie? Był czas Paschy, mogli spokojnie w tłumie pielgrzymów zniknąć z miasta, wydostać się z niego i udać dokądkolwiek, raczej nie niepokojeni. Żydom chodziło o Jezusa, o pozbycie się „wichrzyciela”, „uzurpatora” i „bluźniercy” – nie o nich. A więc? Teoria bardzo ciekawa – posiadali już wtedy wielki skarb. Skąd? Opisuje to Jan w innym miejscu, ciut wcześniej (J 20, 3-10), kiedy Jan z Piotrem biegli do pustego grobu – co zauważyły kobiety. Musieli tam odnaleźć coś, co stanowiło dowód zmartwychwstania Pana, skoro Jan „ujrzał i uwierzył”. Wizerunki Pana umęczonego (całun), a także chustę Zwycięzcy zmartwychwstałego (chusta z Manopello). To je zabrali z grobu – choć przecież według prawa żydowskiego stali się przez to nieczyści – i to ich strzegli w opisywanej sytuacji, właśnie z ich powodu – wielkiego znaczenia, po prostu dowodu – obawiali się Żydów. Ale to temat na osobny tekst.
Jezus nie daje za wygraną. Pozostawia znaki, kolejny raz przychodzi, aby człowieka umocnić. Przynosi największy i najpiękniejszy dar, jaki tylko On może ofiarować – Boży pokój. Żaden święty spokój, żaden luz, brak stresu – Boży pokój, którym pragnie tchnąć na każdego z nas. Stąd ta radość zebranych – teraz, poza dowodami w postaci całunu i chusty, które kazały im pozostać w Jerozolimie i czekać, co będzie dalej (czy wtedy już wierzyli wszyscy, że On prawdziwie zmartwychwstał?), widzieli Jego samego. Tego samego, tak bardzo nieziemsko pięknego, a równocześnie ludzkiego – z poranionymi dłońmi, nogami i bokiem. Co więcej, Jezus dokładnie podtrzymuje to, co mówił za życia – otrzymują obiecanego Ducha Pocieszyciela, i ponownie zostają posłani na niekończący się połów ludzkich serc. 
I tu jakby zaczyna się drugi wątek opowieści – mój radosny imiennik, historycznie ochrzczony niewiernym. Nie było go, nie widział, opowiadali – i co? Żądał dowodu, chciał ujrzeć Pana na własne oczy, takiego jak oni mieli widzieć, poranionego a żyjącego. Czy należy jego postać potępiać? Moim zdaniem – nie. Czy ja nie postąpił bym tak samo? Wydaje mi się, że tak. Pokazali chustę i całun, opowiadają wiarygodnie, zbieżnie, wielce podekscytowani, czyli zachowują się zupełnie inaczej niż uczniowie kogoś, kto miałby pozostawać umarły, zabity, umęczony. Tomasz jednak nigdy nie zanegował, że do zmartwychwstania nie doszło. Pragnął z serca, pałał ku temu, aby samemu, na własne oczy ujrzeć Zbawiciela. Tęsknota? Poszukiwanie odpowiedzi? Poszukiwanie sensu i zrozumienia czasu, jaki spędził, wędrując z Jezusem przed męką? 
Ja go po prostu rozumiem, też bym tego chciał. Tym bardziej, że Jezus nie neguje, nie potępia, nie beszta Tomasza za to zachowanie – zachęca jednak do wiary bez dowodów, i tych, których na nią stać, nazywa błogosławionymi (przepełnionymi Bogiem). To wielka nadzieja i obietnica właśnie dla nas. Pozwala się obejrzeć, pokazuje, wręcz podsuwa pod nos Didymosowi swoje rany. Wzywa do wiary w Niego – czy można takie wezwanie zlekceważyć, gdy płynie z ust człowieka, który umarł, pochowany został w grobie, a teraz nadal żyje, choć naznaczony znakami tej męki? Zwycięzca śmierci, piekła i szatana. Czy można olać zaproszenie od Boga, Zbawiciela, dla którego nie ma granic? No właśnie można – mamy wolną wolę, ze wszystkimi jej konsekwencjami. Ale czy warto? 
Zawsze będzie Tomasz – który wątpi, ale nie odchodzi. Taki Tomasz siedzi sobie w każdym z nas, czasami daje o sobie znać słabiej, kiedy indziej mocniej. Mamy prawo do wątpliwości, pytania, czasami nawet kłócenia się z Panem. To jest o wiele bardziej twórcze, niż bezmyślne czasami mechaniczne czynności, zdrowaśki, różańce, przespane msze i nabożeństwa. Bóg kocha człowieka i pragnie z Nim dialogu, chce być odpowiedzią na pytania i wątpliwości. Takie natchnione wątpliwości, wypływające z dobrej woli, umożliwiają nawiązanie głębszej relacji z Bogiem – który sam jeden jest odpowiedzią na wszystko. Ważne jest co innego – wątpić, ale nie odchodzić. Szukać, drążyć – ale trwać przy Zmartwychwstałym. Dotrwać i dorosnąć do własnego, dojrzałego i świadomego wyznania: Pan mój i Bóg mój. 
Nie bez powodu dzisiaj Niedziela Miłosierdzia Bożego – wielki ukłon pod adresem bł. Jana Pawła II, który już jako metropolita krakowski odkurzył kult Miłosierdzia, przypomniał światu niepozorną i posądzaną o chorobę psychiczną Faustynę Kowalską z jej Dzienniczkiem, którą później beatyfikował i kanonizował. Może sanktuarium w krakowskich Łagiewnikach do najpiękniejszych nie należy – ale jest niesamowite z tym ogromnym prezbiterium, wokół którego stoi – co? Konfesjonały. Miejsca z jednej strony dla tych, którzy widzą w sobie coś, co odsuwa ich od Boga, i chcą coś z tym zrobić. Dla tych z drugiej strony, którzy – posłani jak tamci z Ewangelii – mają odpuszczać grzechy Bożą mocą, jednać skruszonych z Nieopisanym. 
Sakramentu pokuty i pojednania często nie rozumiemy. Tego, czego pragnie dla nas Bóg – także. To dobry czas, aby zajrzeć do Dzienniczka s. Faustyny – choćby jakiś urywek przeczytać. Dla mających problemy ze spowiedzią – wydaje mi się, sensowne są książki o. Piotra Jordana Śliwińskiego OFMCap. (np. Spowiedź w kratkę). Jest czas radości zmartwychwstania – najlepszy możliwy, jeśli człowiek jeszcze nie pojednał się z Panem, aby do tej radości włączyć się w pełni, z czystym sercem.