Faryzejska mentalność Kalego – a jednak człowiek ważniejszy

Gdy Jezus przyszedł do domu pewnego przywódcy faryzeuszów, aby w szabat spożyć posiłek, oni Go śledzili. A oto zjawił się przed Nim pewien człowiek chory na wodną puchlinę. Wtedy Jezus zapytał uczonych w Prawie i faryzeuszów: Czy wolno w szabat uzdrawiać, czy też nie? Lecz oni milczeli. On zaś dotknął go, uzdrowił i odprawił. A do nich rzekł: Któż z was, jeśli jego syn albo wół wpadnie do studni, nie wyciągnie go zaraz, nawet w dzień szabatu? I nie mogli mu na to odpowiedzieć. (Łk 14,1-6)
Dalsze rozważania na kanwie tego, o czym było i w niedzielę, i we wtorek (dwa poprzednie teksty). Wybitnie faryzejski dylemat – wolno, czy nie wolno? Co ma pierwszeństwo – najbardziej słuszne nawet prawo, czy dobro drugiego człowieka, któremu w tej konkretnej chwili można pomóc, skoro właśnie teraz Ten, który może uzdrowić, był koło niego? 
Z punktu widzenia faryzeuszy – nie, nie wolno. Bo narusza to spoczynek szabatu – jak właściwie wszystko.  Litera mówi jasno: nie wolno, i tyle, pracować ani nic z tych rzeczy. Prawo przede wszystkim. Jezus wskazuje im brak konsekwencji. Gdy ktoś ich zapyta – jako uczonych, przedstawicieli stronnictwa – to, oczywiście, taką właśnie otrzyma odpowiedź: nie wolno, i już. Tyle, że sami pytani się do tego nie stosują – co im udowodnił. Świetny obrazek do tej sytuacji to tzw. mentalność Kalego – jak ktoś Kalemu ukraść krowa to zło, ale jak Kali komuś ukraść krowa to dobrze (dla Kalego). Innym nakazują poszanowanie dla tego przepisu prawa, podczas gdy sami nie zwracają nań uwagę, gdy chodzi o którąś z sytuacji, jaką Jezus wymienił. Ja rozumiem – ratowanie syna ze studni, to jeszcze. Ale bydło? Nie da się tego inaczej wytłumaczyć jak tylko stawianiem swoich korzyści (inaczej – potencjalnych strat) przed prawem Bożym. 
Ta sytuacja, wbrew pozorom, nieco różni się – nie wiem, czy zauważyliście – od innych, przytaczanych przez ewangelie, gdy faryzeusze coś przeciwko Jezusowi kombinowali. Czym? Zamianą ról. W większości (o ile nie wszystkich innych – głowy nie dam…) to faryzeusze atakują, podejmują działania i wystawiają Jezusa na próbę, jak to zwykle jest sformułowane. Tutaj – odwrotnie. Zaproszenie na obiad, i pojawia się okazja, aby udowodnić małość tych, którzy się za wielkich uważali wówczas – więc Jezus, powiedzmy, testuje ich zrozumienie prawa.
Rezultat – do przewidzenia. Nie, nie wściekłe wrzaski czy oburzenie. Nawet na to im pary nie starczyło – choć może i dobrze. Cisza. Oni milczeli. Języków w gębach, za przeproszeniem, zabrakło. Nie wiedzieli, co odpowiedzieć. Może w tym właśnie jest dla nich nadzieja – że nie chodziło tu jedynie o to, że nie chcieli się skompromitować czy pogrążyć, lawirując pomiędzy brzmieniem tamtego przepisu prawa a tym, co sami robili, jak go omijali… ale że w głębi serc czuli, że nie postępują jak trzeba, wstyd i głupio im było, a jednocześnie uświadomili sobie, że ten Jezus z Nazaretu nie pokazuje im właśnie wtedy właśnie tego bez powodu, ale aby się nad tym zastanowili. Chcę wierzyć, że nie miało to być – ze strony Jezusa – tylko takim daniem faryzeuszom nauczki, ale podprogowym jakby wezwaniem do zmiany sposobu życia. 
Człowiek zawsze powinien być w centrum, a wszystko inne, co w społeczeństwie funkcjonuje, wszelkie regulacje sfer życia powinny podporządkowane być temu, aby człowiekowi służyć. Ale oczywiście – nie wszystkim zachciankom (w myśl oczywistej zasady: nie wszystko, co wolno, jest dobre czy w ogóle potrzebne), ale tym faktycznie podstawowym potrzebom, kwestiom mającym decydujące i kapitalne znaczenie dla tego, jak człowiek żyje, jakie jest jego życie. Chyba zgodzicie się, że uzdrowienie to właśnie coś takiego?
Jedno Jezus chciał faryzeuszom pokazać na pewno. Prawo nie ma pierwszeństwa przed człowiekiem. Prawo zawsze ma służyć człowiekowi, być mu pomocą i chronić go. Jak to jest? Cóż, każdy widzi – i nie trzeba mieć do tego studiów prawniczych (choć to pomaga). Coraz częściej i wyraźniej widać, że prawo w bardzo jaskrawy, nieudolnie maskowany sposób, służyć ma partykularnym grupom, celom, nawet interesom konkretnych osób. I to wcale nie tych, którzy tego wsparcia tak naprawdę potrzebują – tylko do napychania kieszeni tych, którzy i tak nie mają pomysłu, co ze swoimi dobrami zrobić, ale dla zasady chcą więcej. Co więcej – nie cofną się wcale przed wciskaniem ludziom kitu w stylu krętactw na temat zalet, jakie dana nowa ustawa tym zwykłym ludziom przyniesie. 
To jest pomysł też dla każdego z nas. Gdy ktoś – nie ważne, w dobrej czy złej woli – wytknie jakiś błąd, mniejsza o formę czy wagę problemu, to zamiast rozedrzeć się na niego czy unieść świętym oburzeniem… zamilknąć. Choćby po to, żeby nie wyrzucić z siebie w gniewie czy złości czegoś, czego człowiek później będzie żałował, a co jednak dotrze już do adresata i być może wiele bólu sprawi. Zamiast tego – policzyć w duszy do dziesięciu, choćby jakimś wezwaniem – np. Jezusie, Synu Dawida, miej litość nade mną, grzesznikiem (tak, to słowa celnika z niedzieli). Zamilknąć i się zastanowić – może on ma rację? I nie zatrzymać się tylko na tym, ale drążyć. I zmieniać to wszystko, co zmiany wymaga. Zawsze jest coś takiego – czasami tylko potrzebujemy ludzi, którzy pomogą nam to zauważyć. 
>>>
>>>
Zmęczony jestem. Do środy włącznie pisałem, po 3-4 h w ciągu tygodnia (w niedzielę też trochę wieczorem) odwołanie, w czwartek je dopracowałem, a dzisiaj zawiozłem i złożyłem. Fakt – termin do wtorku 02.11 miałem, ale przecież 03.11 mam egzamin na prawo jazdy, i trzeba się przygotować, a jeszcze testów się pouczyć, 02.11 wieczorem ostatnia jazda. Za dużo naraz – kwestię odwołania trzeba było zamknąć, żeby przejść do prawka, i do tamtego nie wracać. Zresztą, co miałem napisać, jakie argumenty podnieść – podniosłem, podparłem tezami orzecznictwa i komentarzami, opisałem, 36 stron mi wyszło (aż to zbindowałem wczoraj, żeby nie zgubili nic). Poszło. Jak wyślą, MS ma 30 dni na decyzję w przedmiocie odwołania. Zobaczymy, czy przyjdzie pisać skargę do WSA, czy nie będę musiał.
Ta sytuacja mi uświadomiła, że jest w ludziach coś dobrego. Na jednym z serwisów rozwinęła się bardzo fajna dyskusja (przeszło 700 wypowiedzi – teraz już zwalnia, większość napisała i złożyła odwołania), gdzie ludzie, którym niewiele zabrakło na tym samym egzaminie, z całej Polski, dzielili się pomysłami – co, jak, gdzie, z jakiej strony ugryźć, podważyć. Podsuwaliśmy sobie pomysły, skazywaliśmy na interesujące i pasujące odpowiedzi. Dochodziło nawet do polemik – co tym lepsze – gdy pojawiał się ktoś, kto wskazywał na jakąś lukę w rozumowaniu, albo zbijał jakoś argumenty. Na pewno się to przydało, i jestem tym osobom bardzo wdzięczny – dużo mi pomogli. 
No i wreszcie wszystko jasne – po USG w środę z żonką już wiemy, iż jesteśmy posiadaczami nienarodzonego, ale żyjącego i świetnie, dobrze i zdrowo rozwijającego się w jej brzuszku – synka! Mimo, że większość świata (z tej, która dzieliła się ze mną swoimi typami co do płci) stawiała, że będzie to dziewczynka 🙂 Radocha, duma i wszystko mnie rozpiera! Módlcie się, żeby wszystko dobrze się układało, bo żonka mi się podziębia troszkę… 

Zatrzaskiwanie drzwi przed Bogiem

Tak nauczając, szedł przez miasta i wsie i odbywał swą podróż do Jerozolimy. Raz ktoś Go zapytał: Panie, czy tylko nieliczni będą zbawieni? On rzekł do nich: Usiłujcie wejść przez ciasne drzwi; gdyż wielu, powiadam wam, będzie chciało wejść, a nie będą mogli. Skoro Pan domu wstanie i drzwi zamknie, wówczas stojąc na dworze, zaczniecie kołatać do drzwi i wołać: Panie, otwórz nam! lecz On wam odpowie: Nie wiem, skąd jesteście. Wtedy zaczniecie mówić: Przecież jadaliśmy i piliśmy z Tobą, i na ulicach naszych nauczałeś. Lecz On rzecze: Powiadam wam, nie wiem, skąd jesteście. Odstąpcie ode Mnie wszyscy dopuszczający się niesprawiedliwości! Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów, gdy ujrzycie Abrahama, Izaaka i Jakuba, i wszystkich proroków w królestwie Bożym, a siebie samych precz wyrzuconych. Przyjdą ze wschodu i zachodu, z północy i południa i siądą za stołem w królestwie Bożym. Tak oto są ostatni, którzy będą pierwszymi, i są pierwsi, którzy będą ostatnimi. (Łk 13,22-30)

Dzisiejsze ewangelia – piękna kontynuacja tego, o czym pisałem ostatnio. Pozowanie w modlitwie, które w niedzielę ukazał ewangelista jako przykład zupełnie dwóch różnych póz przez Bogiem – to dobry początek, aby znaleźć się na równi pochyłej, prowadzącej do tego, co opisane powyżej: do utraty szansy na zbawienie, zaprzepaszczenia okazji tej wielkiej łaski.

Jest to dość logiczne – Bóg ciągle i niezmiennie pragnie zbawienia człowieka, otwiera drzwi i zaprasza. Człowiek ma całe życie, aby na to zaproszenie odpowiedzieć. Musi jednak sam podjąć co do tego świadomą decyzję, i konsekwentnie ją realizować – z jednej strony otworzyć przed Bogiem drzwi swojego serca, a z drugiej samemu iść w tym kierunku, tą ścieżką, przez te (ciasne, owszem, czasami) drzwi. Oczywiście, człowiek jest mały, słaby i grzeszny, więc raz po raz psuje coś po drodze – stąd ma sakrament spowiedzi, aby wracać na tę ścieżkę, powracać i znowu stawać przed Dobrym Ojcem w drzwiach Jego Domu, do którego zaprasza. 

Kiedyś to nasze życie się kończy – i wtedy następuje sąd, który podsumowuje to wszystko, co i jak w życiu popełniliśmy; czy więcej było tego otwierania Bogu drzwi do swojego serca, prowadzenia Go do serc innych, zmierzania w kierunku Jego otwartych drzwi – czy raczej skupiliśmy się głównie na trzaskaniu Bogu drzwiami przed nosem i szliśmy wszędzie, tylko nie tam, gdzie On zapraszał.
Tak sobie myślę – przy założeniu, że nie wszystkich czeka zbawienie (tak, znowu teoria o. Hryniewicza OMI – bo mi spokoju nie daje ta idea powszechnego zbawienia) i niestety część ludzi sama skaże (lub skazała już – ci, co umarli) się na potępienie – że to mogą być często nie tylko tacy, którzy raz, konsekwentnie odwrócili się do Boga plecami i tak szli przez życie. Że mogą to być tacy faryzeusze – znowu do niedzieli nawiązując – którzy pod maską bogobojnych i sprawiedliwych, tak naprawdę byli zupełnie inni, skupiając się na detalach i formach, ale nie wkładając w to wszystko żadnej treści. Tacy, w których usta dzisiaj ewangelista wkłada słowa Przecież jadaliśmy i piliśmy z Tobą, i na ulicach naszych nauczałeś. Nawet się zgadza – ewangelia dokumentuje, że faryzeusze faktycznie chodzili za Nim (choć bynajmniej nie po to, aby się do Jego nauki przekonać, ale by Go na czymś przyłapać, oskarżyć).
Jezus mówi wyraźnie: Powiadam wam, nie wiem, skąd jesteście. Odstąpcie ode Mnie wszyscy dopuszczający się niesprawiedliwości! Nie wystarczy faryzejska kazuistyka odnośnie Tory, pozorna mądrość, czy setki godzin modlitw – o ile to modlitwy takie, jak w obrazku niedzielnym: robienie laurki sobie samemu, tyle że rozpoczynając od słów Boże… Żadna to modlitwa. Jeśli z prawością u niektórych jest podobnie, jak u faryzeuszy z modlitwą – to nie dziwię się ostrym słowom Jezusa pod ich adresem. Przesłanie jest jasne – słowa i czyn muszą ze sobą współgrać, harmonizować. Nie można modlić się, chodzić na msze – a w pracy obmawiać, okradać pracodawcę, zdradzać małżonka. Trzeba być jednoznacznym: tak – tak, nie – nie. Wtedy postawa ma jakieś znaczenie. Jeśli pełna jest sprzeczności – czy coś w człowieku jest prawdziwe? Co? Która jego część? W zależności od sytuacji – mam wybrać? Nie. Wtedy wszystko jest udawane. 
Nie bójmy się być ostatnimi w tym, co po ludzku wydaje się najważniejsze – a tak naprawdę ani samo w sobie szczęścia nie daje, ani tym bardziej nie jest tak wcale ważne. Ludzie, którzy się tylko na tych sprawach skupiają, sami ułatwiają jakby zadanie innym – robią wszystko, by będąc pierwszymi, znaleźć się na samym końcu. Gdzie już nic nie pozostanie, jak tylko – zaprzepaściwszy wszystko, co Bóg w życiu oferował  raz po raz – liczyć na Jego miłosierdzie.
>>>
Nie wiem, czy zauważyliście – ale zmienił się nieco układ GN. Nie wiem, czy dopiero teraz – czy wcześniej (pisałem już, uciekły mi chyba 2 poprzednie numery). Dział poświęcony liturgii niedzielnej zmienił tytuł na Słowa najważniejsze – dobre. Teksty w węższych, ale dłuższych kolumnach – ponoć tak się lepiej czyta. Nie wiem, czy na stałe – ale podoba mi się to – drugie czytanie jest w formie (tytule) punkty – kilka krótkich myśli x Tomasza Jaklewicza. Zmieniło się także położenie felietonów Asy z rękawa – w bieżącym numerze znajduje się w środku numeru, tuż przed dodatkiem diecezjalnym. Nie rozumiem jednak, czemu genialne teksty Franka Kucharczaka z cyklu Tabliczka sumienia zostały przesunięte… na sam koniec, tuż za okładką (w miejsce, gdzie dotychczas były Asy…?).

Prasówka:

Nie wiem, czy już o tym pisałem – dla mnie GN wystarczy. Innej prasy (no, czasami GP – ale to z przyczyn zawodowych) nie czytam. Warto sięgnąć, jedynie 4 zł (w prenumeracie chyba nawet ciut taniej). 

A skoro już o ochronie życia – zacytuję obszerny kawałek ostatniego felietonu Franka Kucharczaka pt. Mrożenie logiki:

Nadchodzą wybory, więc parlamentarzyści wyciągnęli z sejmowej zamrażarki projekty ustaw dotyczących in vitro. Zmajstrowane w próbówce dzieci w zamrażarce pozostają, tyle że prawdziwej. Ale nie ma się co martwić, bo, jak uspokaja nas w „Gazecie Wyborczej” Katarzyna Wiśniewska, „wbrew temu co uważają biskupi, zarodki nie ulegają masowej zagładzie, większość z nich mrożenie przeżywa”. Jaka radość. Co prawda wielu ludzi zginęło, ale za to ilu przeżyło! I wylegują się teraz w lodówkach, aż w końcu ktoś ich rozmrozi i wyleje. Tak lekceważąco o manipulowaniu ludźmi może wyrażać się tylko ktoś, kto ich za ludzi nie uważa. Bo też w tym cała rzecz, że nawet ci, którzy teoretycznie zgadzają się, że zarodek to człowiek, często w praktyce w to nie wierzą. Ach, taki zlepek komórek, to nic nie czuje, nic nie wie. Myśli tak nawet wielu chrześcijan, nie zauważywszy nawet, jak takie „zlepki” zareagowały na siebie, gdy Maryja po zwiastowaniu przyszła do ciężarnej Elżbiety. „Poruszyło się z radości dzieciątko w moim łonie”. Hej, ludzie! Czy „to”, co w chwili poczęcia nosiła Maryja, to nie był Jezus? A Elżbieta – czy nosiła coś nieokreślonego, co dopiero miało stać się Janem Chrzcicielem?

 >>>

I co? Baruch i x. Sylwester zwrócili dyskretnie uwagę na to, że za długie teksty piszę… Pojawiło się mocne postanowienie poprawy żeby sprężać myśli i krócej pisać. Tylko że chyba nie wyszło.

    Nie bądź faryzeuszem, a z modlitwy nie rób laurki

    Jezus powiedział do niektórych, co ufali sobie, że są sprawiedliwi, a innymi gardzili, tę przypowieść: Dwóch ludzi przyszło do świątyni, żeby się modlić, jeden faryzeusz a drugi celnik. Faryzeusz stanął i tak w duszy się modlił: Boże, dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie, zdziercy, oszuści, cudzołożnicy, albo jak i ten celnik. Zachowuję post dwa razy w tygodniu, daję dziesięcinę ze wszystkiego, co nabywam. Natomiast celnik stał z daleka i nie śmiał nawet oczu wznieść ku niebu, lecz bił się w piersi i mówił: Boże, miej litość dla mnie, grzesznika. Powiadam wam: Ten odszedł do domu usprawiedliwiony, nie tamten. Każdy bowiem, kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się uniża, będzie wywyższony. (Łk 18,9-14)
    Niektórzy mówią – nie ma znaczenia, jak się człowiek modli, byle się tylko modlił. Czyżby? Jezus wskazuje dzisiaj, a właściwie we wczorajszej liturgii słowa – że bynajmniej. Czyli – można modlić się źle. Czym ma być modlitwa? Ma być rozmową z żywym Bogiem, utrzymywaniem, pielęgnowaniem z Nim relacji przez człowieka. Wtedy jest dobra, miła Jemu i w ogóle ma sens. Ale równie dobrze może być pustą religijnością, formą której nie wypełnia treść, pustym rytuałem. Choć – zewnętrznie – pewnie poważanym i cenionym. 

    Tak właśnie było z tym (i nie tylko) faryzeuszem. Zwróć uwagę – Jezus wobec faryzeuszy zawsze był wyjątkowo ostry i krytyczny. Czy chodziło tylko o krytykę obłudy? Na pewno też. Wydaje mi się, że chodziło o pozorność właśnie ich postaw – piękną zewnętrzną formę, dbałość o detale przestrzegania Tory, wierności literze Prawa Mojżeszowego do przesady. Jakby takie odrzucenie roli łaski Bożej na rzecz zadufania w sobie, swojej doskonałości w wypełnianiu prawa. Jezus był im zdecydowanie nie w smak – nie dość, że krytykował ich fałsz, to jeszcze nijak nie mogli Go zagiąć, złapać na pomyłce czy sprzeczności; sam przecież mówił: Nie przyszedłem znieść, ale wypełnić. Zaprawdę bowiem powiadam wam: Dopóki niebo i ziemia nie przeminą, ani jedna jota, ani jedna kreska nie zmieni się w Prawie, aż się wszystko spełni. (Mt 5, 18-19) Ale co jest ważniejsze – prawo czy drugi człowiek? prawo czy miłość? prawo czy miłosierdzie? Dramat faryzeuszów polegał na tym, że ich zdaniem – prawo, podczas gdy w istocie, co podkreślał Jezus,  zawsze ważniejszy jest człowiek. Pycha – także w materii takiej, jak znajomość prawa, gubi człowieka. Jak każda pycha .
    Ta historia, ten przykład – zestawienie celnika i faryzeusza – pokazuje świetnie, że modlitwa nigdy nie ma istnieć sama dla siebie, jakby w próżni. Modlitwa to postawa, działanie wynikające z czegoś głębszego – żywej wiary, potrzeby serca człowieka wierzącego, który szuka kontaktu ze swoim Bogiem. Forma może być piękną ozdobą, ale nie musi (i może być myląca). Człowiek nie modli się, żeby się modlić – a jeśli tak, to robi to bez sensu, traci czas. Nie jest istotą modlitwy zastanawianie się nad tym, czy daną formułkę wymówiłem ze stosownym pietyzmem, czy nie przekręciłem jakiegoś słowa, zwrotu, czy postawiłem właściwe akcenty. Na tym skupiali się faryzeusz – i wcale na tym dobrze nie wyszli. To rozprasza, odwraca uwagi od istoty modlitwy jako czasu poświęcanego Bogu. 
    Czy w ogóle to, co robił faryzeusz, było modlitwą? Sam nie wiem. Boże, dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie, zdziercy, oszuści, cudzołożnicy, albo jak i ten celnik. Zachowuję post dwa razy w tygodniu, daję dziesięcinę ze wszystkiego, co nabywam. 
    1. Dziękuje Bogu… za to, że jest lepszy od innych.
    2. Sam we własnych oczach – i przed Bogiem – wywyższa się ponad innych.
    3. Jest wobec siebie – i Boga – dumny z tego, jak to wspaniale zachowuje Torę.
    Czego zabrakło? Pokory. Czy była to tak naprawdę modlitwa? Może, ale nie wiem, do kogo skierowana. Bo mi to na laurkę – samemu sobie wystawianą – przy mistrzowskim zachowaniu zewnętrznych pozorów pobożności i bogobojności.
    Oczywiście, można wpaść w inną niż faryzejska skrajność – upojenia z uświadomienia sobie własnej niedoskonałości. Na marginesie, to jest jeden z moich zarzutów pod adresem neokatechumenatu, bazując na obserwacji kilu osób z takich wspólnot, jakie znam. Neokatechumenat wychodzi od uświadomienia sobie przez konkretną osobę swojej grzeszności, małości, słabości – bardzo dobrze, bo to podstawa, dopiero wtedy można przyjąć łaskę jako bezwarunkowy dar miłości Boga. Tylko że mnie to zalatywało niekiedy taką pewnością – no, wiem, że Bóg mnie kocha, ja jestem słaby, więc mogę robić swoje dalej, a jak pójdę na Eucharystię i się wyspowiadam, to będzie dobrze. A, wg mnie, to nie jest tak i takie podejście jest bardzo złe. Podczas spotkań wspólnoty – aniołki, dzielące się doświadczeniami wiary, a później – dalej robiący swoje… Dziwne, dla mnie. 
    Niedoskonałość jest dobra, gdy jestem jej świadomy, ale gdy na świadomości się nie kończy – tylko jest ona początkiem (a nie tylko porywem pojedynczym) systematycznej walki z grzechem. Łatwo osiągnąć jakikolwiek sukces i osiąść na laurach – ale zupełnie nie o to chodzi. Gdy przychodzi sukces – trzeba go umieć docenić, potraktować nie jako koniec i cel, ale motywację do dalszej pracy. Powoli, po kawałku, zmierzać do wyraźnego celu. Raz to wychodzi lepiej, raz gorzej. Ważna jest wytrwałość i determinacja. Jak z ćwiczeniami fizycznymi – przed egzaminem ćwiczyłem przez cały okres diety, codziennie praktycznie, czułem się świetnie. A że ćwiczenia to wieczorem blisko godzina, to przed egzaminem szkoda mi było czasu, no i przestałem ćwiczyć. Kilka kg potem wróciło, i trudno było się zabrać do ćwiczeń znowu – ale się zabrałem, ćwiczę znowu codziennie, i jest lepiej, waga schodzi do poprzedniej. Co było trudne? Przerwanie systematyczności – choć powodem nie było lenistwo. Ale potem ciężko wrócić i podjąć wyzwanie. 

    Czemu celnik był w tej modlitwie lepszy? Nie, to źle zadane pytanie – bo modlitwa to nie zawody. Czemu modlitwa celnika była bardziej Bogu miła? Bo nie było w niej pychy. Bo nie była pewnie tak piękna, składna, wyrażona we wzniosłych tekstach – jak faryzeusza. Ale była z pewnością bardziej od tej faryzejskiej prawdziwa, autentyczna, szczera, oddająca sytuację, uczucia, myśli i pragnienia celnika. A taka ma być modlitwa. Nie ma być oderwaną od rzeczywistości laurką, jaką – jak w konkursie na lekcji plastyki – niesiemy do Bozi, żeby dostać dobrą ocenę. Ma być szczerą kwintesencją tego, kim ja w danym momencie jestem – z trawiącymi mnie emocjami, radościami, smutkami i troskami. Ma być wyrażeniem mnie samego, moim krzykiem do Boga. 
    Ten celnik był pokorny w swojej postawie. Świadomy tego, że ideałem nie był – i nie chodzi tylko o stereotyp celnik = kolaborant (z okupantem rzymskim) i złodziej (bo pobiera na pewno więcej, niż musi okupantowi oddać) – świadomy swoich grzechów (każdy je ma – on też), świadomy niegodności stawania przed Bogiem. Był pokorny. Wiedział, jaki jest – i było mu autentycznie wstyd, że nie potrafił pewnie się zmienić. Ale była w nim wola tej zmiany i świadomość, że jest to cel, jaki Bóg przed nim stawia. Stąd taka a nie inna postawa, i takie a nie inne słowa – Boże, miej litość dla mnie, grzesznika.
    Więc – jak postępować, jak żyć? Bogobojnie, ale tak naprawdę. Jak najlepiej, na miarę swoich możliwości tych prawdziwych (a nie na poziomie zwykłego lenistwa i łatwizny). Nikt sam się nie zbawi – bo zbawić może tylko Bóg, ale tym, jak żyjemy, pokazujemy Bogu, czy nam w ogóle na tym zbawieniu zależy, czy my wierzymy w Niego samego, w Dobrą Nowinę, czy Kościół jest dla nas wspólnotą – czy mamy tylko metryczkę chrztu, więc czasem do kościoła zajrzymy, przed ślubem się wyspowiadamy, czasem mięska w piątek nie zjemy czy rzucimy jakieś resztki na tacę w kościele. Chrześcijaństwo to religia i wyzwanie dla ludzi radykalnych, którzy nie boją się ciągłej pracy nad sobą. Zbawienie jest darem, ale trzeba się wysilić, aby pokazać Bogu, że chcę ten dar przyjąć. Zbytnia pewność własnej sprawiedliwości, pogarda dla innych czy łatwość osądzania – tak, to też są argumenty. Jak myślisz, co wskazują – chęć bycia zbawionym, czy coś zupełnie innego? Bóg usprawiedliwi każdego, kto – poza tym, co sam w życiu robi – osądzanie innych, ich pobudek i motywacji pozostawi Jemu samemu. Tak, jak usprawiedliwił tamtego celnika.
    Ewangelista przytacza wprost – co się rzadko zdarza – do kogo adresował Jezus te słowa: do tych, którzy ufali sobie, że są sprawiedliwi, a innymi gardzili. Postawa wszechobecnego znawstwa i przypisywania sobie wiedzy i legitymacji do oceniania i sądzenia innych uderza na każdym kroku. Tylko że jakoś zawsze brakuje ochoty i woli, żeby samego siebie podsumować, tymi samymi kryteriami, jakimi przed chwilą podsumowałem tego czy tamtego. Ciekawe dlaczego? Może dlatego, że sam bym wyszedł jeszcze gorzej, gdyby do tej oceny podejść solidnie?

    Abp Kazimierz Nycz kardynałem i o in vitro słów kilka wyjaśnienia

    Wracając do poruszonego ostatnio tematu konsystorza – papież wskazał nazwiska 24 duchownych, którzy 20 listopada 2010 zostaną kreowani kardynałami. Są nimi:

    pracownicy dykasterii watykańskich
    • abp Angelo Amato (Włochy), prefekt Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych,
    • abp Mauro Piacenza(Włochy), prefekt Kongregacji ds. Duchowieństwa,
    • abp Raymond Leo Burke (USA), prefekt Najwyższego Trybunału Sygnatury Apostolskiej,
    • abp Fortunato Baldelli (Włochy), penitencjarz większy,
    • abp Velasio De Paolis (Włochy), przewodniczący Prefektury Spraw Ekonomicznych Stolicy Apostolskiej,
    • abp Kurt Koch (Szwajcaria), przewodniczący Papieskiej Rady ds. Popierania Jedności Chrześcijan,
    • abp Robert Sarah (Gwinea Conakry), przewodniczący Papieskiej Rady Cor Unum,
    • abp Paolo Sardi (Włochy), pro-patron Zakon u Maltańskiego,
    • abp Francesco Monterisi (Włochy) archiprezbiter bazyliki św. Pawła za Murami,
    • abp Gianfranco Ravasi (Włochy), przewodniczący Papieskiej Rady ds. Kultury.

    biskupi diecezjalni

    • abp Paolo Romeo, metropolita Palermo (Włochy),
    • abp Reinhard Marx, metropolita Monachium (Niemcy)
    • abp Kazimierz Nycz, metropolita Warszawy (Polska)
    • abp Donald W. Wuerl, metropolitę Waszyngtonu (USA)
    • abp Laurent Monsengwo Pasinya, metropolitę Kinszasy (Dem. Rep. Konga)
    • abp Malcom Ranjith Patabendige Don, metropolita Colombo (Sri Lanka)
    • abp Raymundo Damasceno Assis, metropolita Aparecidy (Brazylia)
    • abp Medardo Joseph Mazombwe, arcybiskup Lusaki (Zambia)
    • abp Raul Eduardo Vela Chiriboga, emerytowany arcybiskup Quito (Ekwador)
    • Antonio Naguib, patriarcha Aleksandrii obrządku koptyjskiego (Egipt)

    kapłani nagrodzeni za szczególne zasługi dla Kościoła

    • ks. prałat Domenico Bartolucci, były dyrygent Cappella Sistin (Włochy)
    • ks. prałat Walter Brandmüller, były przewodniczący Papieskiego Komitetu Nauk Historycznych (Niemcy)
    • abp Elio Sgreccia, były prezes Papieskiej Akademii Pro Vita (Włochy)
    • abp Manuel Estepa Llaurens, emerytowany biskup polowy Hiszpanii (Hiszpania) 

    Obecnie zatem Kolegium Kardynalskie liczy 203 członków, spośród których 122 nie ukończyło jeszcze 80 lat i może uczestniczyć w konklawe. 

    Mnie osobiście cieszy nominacja dla abp. Nycza. Uważam, że w KEP nikt bardziej na nią nie zasługiwał – i bynajmniej dlatego, że zajmuje akurat tę – warszawską – stolicę biskupią (o czym mówił, pytany, sam nominat), ale ze względu na to, jakim jest człowiekiem. W bardzo młodym wieku (38 lat) mianowany sufraganem krakowskim, pracował wiele lat w tej diecezji, m.in. przygotowując pielgrzymki papieża Jana Pawła II. Przez krótki okres czasu, bodajże 3 lat – biskup koszalińsko-kołobrzeski. Od kwietnia 2007 – metropolita warszawski, tuż po ustąpieniu z (właściwie nieobjętego nigdy) tego stanowiska przez abp. Stanisława Wielgusa w przykrej atmosferze skandalu wywołanego ujawnieniem agenturalnej przeszłości tego ostatniego. 

    Człowiek młody (60 lat to niewiele dla biskupa), a zarazem z przeszło 20-letnim doświadczeniem w posłudze biskupiej, w pracy duszpasterskiej. Owszem, posiada doktorat, ale zdecydowanie to przykład biskupa-duszpasterza, w przeciwieństwie do dość dziwnej tendencjach – a to mianowania na stolice biskupie księży naukowców, którzy dość często zielonego pojęcia nie mają o realiach i pomysłach na pracę duszpasterską (bo jak mają mieć, jeśli po święceniach w parafii pracowali rok-dwa, po czym studia i praca już albo w kurii, seminarium, czy w charakterze wykładowców – więc jako rezydenci), albo obsadzanie stolic biskupich księżmi, którzy lwią część życia spędzili na pracy w dykasteriach watykańskich – a więc również dość mocno oderwanych zwykle od rzeczywistości, problemów i potrzeb Kościoła w Polsce. Zaznaczam – tak jest najczęściej, aby nikt nie zarzucił mi, iż twierdzę, jakoby każdy ksiądz-naukowiec albo ksiądz mianowany biskupem po pracy w Watykanie się do tego nie nadawał – nie, nie można powiedzieć, nie jest to reguła i oczywista prawidłowość – jednak często tak właśnie jest. 

    Wracając do kard. nominata – człowiek przez wiele lat pracujący w Komisji ds. Wychowania Katolickiego, której długie lata przewodził – zatem zainteresowany i będący na bieżąco z problemem młodych w Kościele, co jest bardzo newralgicznym zagadnieniem dla Kościoła, jako że musi On (Kościół) skupić się na tym, aby do Boga prowadzić właśnie najpierw młodych, którzy są tegoż Kościoła przyszłością, którzy za kilka-kilkanaście lat sami będą decydować, jako rodzice, o tym czy wiara w naszym społeczeństwie będzie przeżywana, czy ta wiara w ogóle będzie istniała gdziekolwiek poza statystykami. 
    Już u progu posługi w Warszawie, w kontekście wspomnianego skandalu z abp. Wielgusem, odniósł się do problemu bardzo ciekawie, mówiąc: Jestem człowiekiem, który nie lekceważy przeszłości, ale idzie też ku przyszłości. Bardzo słuszne nastawienie. W ramach diecezji pracował nad zbliżeniem pracowników kurii, jej struktur, do potrzeb wiernych. To jego inicjatywą jest – obchodzony w tym roku w Polsce już 3 raz – Dzień Dziękczynienia (I niedziela czerwca), wdzięczności za dobro, jakie otrzymują i aby uczyli się za nie dziękować – zarówno Bogu, jak i sobie nawzajem – jako naród i społeczność, ale także w wymiarze indywidualnym. 
    Również ostatnimi czasy, w kontekście konfliktu wokół krzyża ustawionego przez pałacem prezydenckim, kard. nominat zdecydowanie opowiadał się za tym, aby krzyżem nie manipulować, nie używać go jako argumentu w sporze pomiędzy stronnictwami politycznymi czy innymi grupami nacisków. Owszem – w moim mniemaniu, o czym pisałem, mógł zrobić więcej – jednakże jego postawa z gruntu była słuszna, może zabrakło nieco odwagi i zdecydowania, aby sam wyszedł i przemówił do ludzi tam zgromadzonych. 
    Jak to wpisał w swój herb biskupi – Ex hominibus, pro hominibus (Z ludu i dla ludu). Tak, to zdecydowanie najlepszy kierunek, jaki – nie tylko w dzisiejszych czasach – Kościół może, powinien i wręcz musi obrać. Mam nadzieję, że kościół warszawski kard. nominat Nycz prowadził będzie długo i owocnie, dając tym samym przykład innym biskupom polskim. Przy okazji – tak, życzę mu funkcji Przewodniczącego KEP 🙂
    >>>
    Ostatnimi czasy bardzo głośno zrobiło się w kwestii zapłodnienia in vitro, w momencie gdy ordynariusz warszawsko-praski abp Henryknry Hoser SAC, przewodniczący Zespołu KEP do spraw Bioetycznych, – no właśnie, co powiedział? Nie powiedział nic nowego, nic odkrywczego, nie zmienił nic nauki Kościoła. Owszem, kwestia in vitro pozostaje punktem zapalnym na linii Kościół-liberalni zwolennicy umożliwienia tej metody poczęcia dziecka – jednakże stanowisko Kościoła jest trwałe i niezmienne. 
    Tu nie chodzi o to, o czym szumnie tytuły medialne pisały: Biskup grozi wyrzuceniem z Kościoła czy wypowiedzi w tym tonie. Abp Hoser niczym nie zagroził. W prawie kanonicznym Kościoła funkcjonuje pojęcie ekskomuniki laete sententiaez mocy prawa. Oznacza to, że osoba zostaje ekskomunikowana nie dlatego, że jakiś biskup to publicznie stwierdzi – tylko obiektywnie na mocy czynu, jakiego dopuściła się. Jakby automatycznie. Nikt nie musi nic mówić, pisać, ogłaszać – a jeśli to nawet zrobi biskup, to tylko potwierdza to, co stało się faktem na mocy czynu. Przykład – analogicznie było w 1988 r. w przypadku lefebrystów – Jan Paweł II w motu proprio nie nałożył nigdy na nich ekskomuniki z tytułu święceń biskupich udzielonych bez zgody i wbrew woli Stolicy Apostolskiej, a jedynie podał to do wiadomości i podkreślił, że od momentu udzielenia tych święceń zarówno tamci konsekratorzy, jak i konsekrowani biskupi sami ściągnęli na siebie ekskomunikę laete sententiae. 

    O tym właśnie mówił abp Hoser – o automatycznej, z mocy prawa, ekskomunice dla osób popierających zapłodnienie in vitro, mrożenie i selekcję zarodków, postępujących świadomie, którzy chcą takiego rozwiązania i nie działają na rzecz ograniczenia szkodliwości ustawy. Tak, była to jego prywatna opinia – ale uzasadniona i odzwierciedlająca nauczanie Kościoła w tym zakresie. 

    Nauka Kościoła jest jednoznaczna – instrukcja „Donum vitae” Kongregacji Nauki Wiary (1988), encyklika Jana Pawła II „Evangelium vitae” (1995), instrukcja „Dignitas Personae” Kongregacji Nauki Wiary (2008). Kwestią sporną nie jest to, że metoda pozwala na urodzenie się dzieci parom, które w normalnych warunkach – bez in vitro – na potomstwo by nie mogły liczyć, ale to, ile ludzkich zarodków jest podczas stosowania tej metody zabijanych. Tak – zarodek to także człowiek, co dobitnie przypomina emerytowany metropolita gdański abp Tadeusz Gocłowski CM:

    Kiedy bowiem, według nauczania Kościoła, następuje poczęcie człowieka? W momencie połączenia gamet męskiej i żeńskiej, a więc plemnika i jajeczka. Zniszczenie zarodka jest zabiciem człowieka. Wiem, że to niedobrze brzmi dla ucha współczesnego dziennikarza, ale takie jest nauczanie Kościoła.

    Nie ma co dywagować – czy abp Gocłowski dał się nieco podpuścić w rozmowie z Barbarą Szczepułą dla Polski The Timesa, czy wypowiadał się nie znając dokładnie tekstu wypowiedzi abp. Hosera – nie ma to znaczenia. Media jakby starały się przeciwstawić sobie te dwie wypowiedzi – zły Hoser grzmi na biednych posłów, a dobry Gocłowski wyjaśnia, prostuje, uspokaja – podczas gdy… obydwoje mieli dokładnie to samo na myśli, zajmują takie samo stanowisko. Podsumowuje to świetnie Joanna Kociszewska (wiara.pl):

    Jest możliwa ekskomunika mocą samego prawa w takiej sytuacji. Oczywiście, jest to kwestia sumienia człowieka – stąd wiele zastrzeżeń i bardzo ostrożna wypowiedź abpa Hosera. Katolik w swoim sumieniu ma bowiem obowiązek brać pod uwagę oficjalne nauczanie Kościoła. Nie może stwierdzić, że „dla niego to nie jest grzech i już”. Innymi słowy: poseł oczywiście sam, w swoim sumieniu swoje działanie oceni, ale pod kątem zgodności z tym, czego Kościół w tej sprawie naucza. I na tej podstawie sam wyda na siebie „wyrok” (o ile słowem „wyrok” można określić ekskomunikę).

    Skoro już wcześnie o nim pisałem – podlinkuję opinię w tym zakresie kard. nominata Kazimierza Nycza – tutaj

    Heh, trudno, żeby ludzie – najczęściej mało (lub wcale) nie zorientowani w materii wiary i nauki Kościoła na temat czegokolwiek nie pogubili się, skoro nawet np. Jan Turnau, którego szanuję i teksty bardzo lubię pisze wprost o tym, że ma w kwestii in vitro stanowisko odmienne od stanowiska Kościoła. Przykre to. 

    Zbieraj tę oliwę – choć przyda się tylko raz

    Podobne będzie królestwo niebieskie do dziesięciu panien, które wzięły swoje lampy i wyszły na spotkanie pana młodego. Pięć z nich było nierozsądnych, a pięć roztropnych. Nierozsądne wzięły lampy, ale nie wzięły z sobą oliwy. Roztropne zaś razem z lampami zabrały również oliwę w naczyniach. Gdy się pan młody opóźniał, zmorzone snem wszystkie zasnęły. Lecz o północy rozległo się wołanie: Pan młody idzie, wyjdźcie mu na spotkanie! Wtedy powstały wszystkie owe panny i opatrzyły swe lampy.  nierozsądne rzekły do roztropnych: Użyczcie nam swej oliwy, bo nasze lampy gasną. Odpowiedziały roztropne: Mogłoby i nam, i wam nie wystarczyć. Idźcie raczej do sprzedających i kupcie sobie!  Gdy one szły kupić, nadszedł pan młody. Te, które były gotowe, weszły z nim na ucztę weselną, i drzwi zamknięto.  W końcu nadchodzą i pozostałe panny, prosząc: Panie, panie, otwórz nam! Lecz on odpowiedział: Zaprawdę, powiadam wam, nie znam was. Czuwajcie więc, bo nie znacie dnia ani godziny. (Mt 25, 1-13)
    Ani to tekst liturgiczny z wczoraj, ani z dzisiaj. To tekst, który usłyszałem razem z wszystkimi, którzy – najpierw na mszy, później podczas uroczystości na cmentarzu – żegnali wczoraj panią B., o której pisałem poprzednio, zmarłą w czwartek wieczorem.  Tekst o gotowości, o konieczności świadomości naszej kruchości, przemijalności.
    Niektórzy (np. Wikipedia), wypowiadając się na temat tego tekstu, mówią o pannach głupich i mądrych. Czy jednak o to chodzi? Nie wydaje mi się, aby to były dobre sformułowania – w tym sensie, że roztropność można przyrównać do mądrości, ale chyba sam fakt braku tejże roztropności nie oznacza od razu głupoty. Ot, niuans językowy, ale warto zwrócić uwagę.
    Ja to widzę tak – jak niektórzy mówią, że człowiek na początku życia jest taką carte blanche, to można powiedzieć, że u progu życia człowiek dostaje od Pana Boga taką lampę – w rozumieniu lampy współczesnej autorowi tekstu, co rozumieć należy: naczynie, w którym – aby lampa się paliła – musi być oliwa (właśnie ona się pali). I całe życie człowiek sobie idzie z tą lampą, aż w pewnym momencie – mniej lub bardziej spodziewanym – dochodzi do końca, po prostu umiera. Chwila śmierci – to jest właśnie ten moment kulminacyjny, w tekście zobrazowany pojawieniem się głosu, który rozbudza śpiące panny, wzywając je do wyjścia na przeciw oblubieńcowi, który nadchodzi. Człowiek umiera – i jak w żadnym innym wypadku może wyjść, nawet wybiec na przeciw Bogu, który do niego, po niego zmierza. Pytanie tylko – biegnie, bo nie wie, co się dzieje, nie rozumie; czy biegnie, bo czekał z utęsknieniem na ten moment, rozumie że skończyła się jego ziemska wędrówka, i z radością wita Tego, w którego za życia wierzył? Bieg rozpaczy – czy też bieg radości osoby, która na własnej skórze doświadcza, że prawdą jest wszystko, w co wierzyła? 
    Mamy całe życie, dane od Boga, raz dłuższe, a raz krótsze, aby zbierać. Nie ma co wnikać – takie umiejętności, takie wady czy ułomności – Bóg nie przykłada miarki i nie porównuje, ale ocenia z miłością każdego indywidualnie. Co mamy zbierać? Tę przysłowiową oliwę, która w decydującym momencie pozwoli – gdy usłyszymy wezwanie – nie zabłądzić w ciemnościach i wyjść na spotkanie Pana, który po mnie właśnie przychodzi. Wszystko zależy od tego, z czym – w tym decydującym momencie – staniesz przed Panem. Co będziesz miał w ręku – puste naczyńko, czy też lampę pełną dobrych uczynków? Na co spożytkowałeś to swoje życie – żyłeś tak, że ta lampa gdzieś sobie zakurzona leżała, prawie popękana, zapomniana; czy starałeś się, aby każdy dzień upłynął na dolewaniu zawartości do lampy – miłością, dobrocią, miłosierdziem, serdecznością, wyrozumiałością, troskliwością. 
    Jeśli w twojej lampie nie braknie oliwy – bądź spokojny. Bez względu na to, kiedy ze snu twojego życia rozbudzi cię głos Pan młody idzie, wyjdźcie mu na spotkanie! – będziesz gotowy. Nie musisz wtedy przejmować się tym, kim za życia byłeś – że twój ziemski dom nie dość dostatni, że żyłeś uczciwie, przez co nie zawsze starczyło na markowe ciuchy, wakacje za granicą, nie stać cię było na częste zmiany samochodów, że całe życie wiernie spędziłeś przy małżonku, któremu przed Bogiem ślubowałeś… Tak, to mało popularne – ale zarazem to właśnie pozwoliło ci uzbierać tę potrzebną oliwę. Wtedy to wyjście na przeciw Oblubieńcowi będzie tylko formalnością – z radością otworzy przez tobą swoje ramiona i zaprosi cię do swojego domu. 
    Zastanawia mnie – co z tymi, którym oliwy zabraknie w tym najważniejszym momencie końca ich ziemskiej egzystencji? Czy faktycznie nie ma dla nich żadnej drogi ratunku? Może nadinterpretuję – ale sam ewangelista jakby radzi, adresując słowa do takich osób: Idźcie raczej do sprzedających i kupcie sobie! Czyściec? Tak, mam nadzieję. Miłość Boża sięga dalej. 
    I tak sobie – przyznaję się szczerze, zupełnie nie słuchając żałobnego kaznodziei – rozmyślałem wczoraj na mszy przed pogrzebem. W sumie, pani B. nie znałem jakoś bardzo dobrze – w przeciwieństwie do żonki i teściów. Zetknąłem się z nią kilka razy – i urzekła mnie swoją dobrocią, otwartością. Gdy pierwszy raz usłyszałem o chorobie – wierzyłem, że z nią wygra… choć gdzieś kołatało, że chyba jednak Jego wola jest inna. Cieszę się, bo wydaje mi się, że jej córka w pewnym momencie – mniejsza o diagnozy (rozbieżne) lekarzy – też to wyczuła, bo pomimo żalu i bólu, jaki ją trawił od momentu usłyszenia końcowej diagnozy (brzmiała – jeśli mama do żyje do świąt, to będzie cud) była dziwnie spokojna, pogodzona z tym, co ma nastąpić. 
    Na pogrzebach rzadko bywam, bo i rodzina mało liczna. Pani B. mieszkała vis a vis teściów, ale dobre 10, może i więcej lat temu wróciła na wieś, w rodzinne strony. Zajmowała się domem, gdzie został syn z synową, i opiekowała się swoimi schorowanymi rodzicami. Jej ojciec, mający problemy z alkoholem, do śmierci miał bardzo trudny charakter, zmarł dobre kilka lat temu. Do zeszłego roku opiekowała się swoją mamą – cierpiącą na Alzheimera, wymagającej nieustannego pilnowania i opieki dosłownie jak dziecko. Wcześniej, gdy była zdrowa, wszystkie siły i oszczędności pożytkowała na edukację (studia) dzieci – nie powiem dokładnie, ale każde z nich raz po raz rozpoczynało płatne studia, z których żadne żadnych nie skończyło. Tak, to była chyba trochę za bardzo jej ambicja – widać było, że dzieci predyspozycji nie miały, tylko ona sama (z dyplomem wyższej uczelni technicznej) nie chciała tego zauważyć, a dzieci nigdy wprost same tego nie powiedziały. Do czego zmierzam – na mszy i na cmentarzu było dużo, bardzo dużo ludzi. Przyjechali i sąsiedzi ze wsi – ale także kilka osób z bloku, gdzie mieszkała (przecież przed laty), obok teściów. Piękna sprawa – dobitnie to pokazuje, jaka była, skoro ludziom zależało i przyszli ją żegnać. 
    Mimo prognoz i mroźnego powietrza – jak na jesień było ładnie. Może nie słonecznie, ale ładnie. Powiedziałbym – pogoda pasowała do sytuacji. Mroźno, ale sucho, troszkę wiało. Ceremonia na cmentarzu była prosta – i tylko łezka się zakręciła w oku, gdy trumna znikała w grobie. B. spoczęła obok swojego męża, który o wiele lat ją poprzedził w drodze do wieczności. 
    Na marginesie – nie rozumiem, jak syn – wiedząc, że matka umiera, i że czeka na niego (co wyraziła wprost, gdy jeszcze była świadoma) – może nie przyjechać do niej i się nie pożegnać, tłumacząc się a to brakiem urlopu z pracy, a to problemem z zapewnieniem opieki na dzieckiem; i tak samo – -po śmierci pojawił się dopiero w kościele przed pogrzebem, palcem nie kiwnął, aby pomóc w załatwianiu formalności (wszystko załatwiała córka zmarłej z mężem). Przepraszam – interesowało go, jeszcze za życia B., tylko to, jak pozbyć się psa, którego na wsi trzymała. W głowie mi się to nie mieści. Albo brat zmarłej – o którym wszyscy wiedzieli, iż od wielu lat, z jego winy, nie utrzymywali kontaktów (wielu dopatrywało się w tym działań żony tego brata) – również palcem nie kiwnął w przygotowywaniu pochówku własnej siostry, nawet nie odebrał od jej córki telefonu, gdy dzwoniła aby poinformować o śmierci swojej mamy. Gdy wysłała smsa – oschle zażądał tylko poinformowania go o dacie i miejscu pogrzebu. Nic. Zero. Co więcej – w kościele pierwszy rzucał się do przekazywania wszystkim znaku pokoju, a gdy wychodziliśmy po pogrzebie z cmentarza – szedł za nami – rozpływał się fałszywie nad tym jaka ta B. była dobra, kochana… podczas gdy każdy  (z bardzo niewielu) jego ze zmarła kontakt od wielu lat był, prowokowaną przezeń, awanturą. Musiał dobrze grać. Bo nie uwierzę w to, aby człowieka nie uwierało i nie gryzło sumienie – w takim momencie. Stracił okazję, aby za życia się pogodzić, przeprosić, prosić o wybaczenie. Teraz może się tylko za nią modlić. 
    >>>
    Polska od niedzieli, o czym zapomniałem poprzednio napisać, cieszy się nowym świętym w osobie ks. Stanisława Kazimierczyka CRL, którego kanonizował papież Benedykt XVI. Warto zapoznać się z jego sylwetką – wykształconego, a zarazem pokornego, oddanego duszpasterza, spowiednika, czciciela Matki Bożej, zakochanego w Jezusie Eucharystycznym – wielkiego propagatora udzielania częstej Komunii Świętej chorym w ich domach (choćby w tym zakresie warto zastanowić się, zanim bezkrytycznie zacznie się dystansować od funkcji świeckich szafarzy Komunii Świętej – piękne pole dla ich posługi, oczywiście, księdza nie wyręczą, gdy chory się będzie chciał spowiadać, ale Komunię zaniosą).
    >>>
    Nie sposób nie odnieść się do tego, co się w Polsce ostatnio dzieje. W zeszłym tygodniu – rodzina poszukuje zaginionego mężczyzny, który kilka dni później okazuje się zostać zabity z zimną krwią przez własnego syna, zwłoki wyrzucone jak śmieci do rzeki… Wczoraj – jeden człowiek zabity, drugi ciężko ranny, bo jakiś mężczyzna postanowił dać upuść swojej frustracji…
    Nie – nie można, jak to niektórzy politycy (z partii, do której należał pracownik biura, który wczoraj został zamordowany) sugerują, całej odpowiedzialności za te tragedie zwalać na drugą stronę sceny politycznej. To jest wina wszystkich – tego, jak debata polityczna jest prowadzona, jakie formy narzucają ludzie pokroju panów Palikota, Wenderlicha czy Kurskiego (najbardziej jaskrawe przykłady). Unoszenie się honorem, wzywanie prawie do krucjat czy bratobójczych walk – przychodzi łatwo, tym bardziej że najczęściej są to odgrywane na potrzeby mediów i wyborców przedstawienia, podczas gdy „walczący  ze sobą” rzekomo politycy prywatnie często się nawet przyjaźnią. I co z tego? Jak widać, niektórym ta atmosfera się udziela i dochodzi do tragedii. To jest coś, na czego koniec liczyliśmy po tragedii Smoleńskiej – o czym sam tu pisałem – ale, oczywiście, jak to w tej materii najczęściej, się przeliczyliśmy i nie doczekaliśmy się.
    Nie można także usprawiedliwiać działań – w pierwszym wypadku: nieporozumieniami na tle finansowym (czy to w ogóle jest powód, aby podnieść na kogokolwiek rękę, a już w ogóle – zabić własnego ojca?); w drugim wypadku – frustracją? Czy w imię ulżenia swoim emocjom można po prostu pójść gdzieś, poderżnąć gardło czy zastrzelić? Nie, nie można! Tak samo, jak sprawców takich czynów nie można bronić – co bardzo powszechne – naciąganą niepoczytalnością, czy na siłę udowadnianymi – później, po fakcie – rzekomymi schorzeniami psychicznymi, mającymi usprawiedliwiać ich działania. Kara śmierci im nie grozi – ale uważam, że nie powinni więcej pojawić się na wolności po tym, co zrobili. Żeby mieli czas na zastanowienie się, co, po co i w imię czego się dopuścili. 
    >>>
    Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują – za kilka godzin poznamy nazwiska nowych kardynałów, których dzisiaj kreować ma papież Benedykt XVI.

    dopisane 12:35 Jest już potwierdzenie co do abp. Nycza – 20 listopada konsystorz, nasza wspólnota wzbogaci się o 24 nowych książąt Kościoła, w tym o metropolitę warszawskiego. Więcej – następnym razem.  

    Błogosławione upór i konsekwencja – być jak wdowa, a Boga nie uważać tylko za sędziego

    Jezus odpowiedział swoim uczniom przypowieść o tym, że zawsze powinni modlić się i nie ustawać: W pewnym mieście żył sędzia, który Boga się nie bał i nie liczył się z ludźmi. W tym samym mieście żyła wdowa, która przychodziła do niego z prośbą: Obroń mnie przed moim przeciwnikiem. Przez pewien czas nie chciał; lecz potem rzekł do siebie: Chociaż Boga się nie boję ani z ludźmi się nie liczę, to jednak, ponieważ naprzykrza mi się ta wdowa, wezmę ją w obronę, żeby nie przychodziła bez końca i nie zadręczała mnie. I Pan dodał: Słuchajcie, co ten niesprawiedliwy sędzia mówi. A Bóg, czyż nie weźmie w obronę swoich wybranych, którzy dniem i nocą wołają do Niego, i czy będzie zwlekał w ich sprawie? Powiadam wam, że prędko weźmie ich w obronę. Czy jednak Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie? (Łk 18,1-8)
    Czy Bóg jest taki, jak opisany tutaj w obrazku powyżej sędzia? Mam nadzieję i wierzę głęboko – że nie. Bo w takim układzie – nie miało by sensu wiele innych sytuacji również w ewangeliach ujętych, choćby obrazek o miłosiernym samarytaninie, o synu marnotrawnym i przede wszystkim jego ojcu, i wiele innych na pewno też. To może być obraz, który odpowiada wizerunkowi Boga starotestamentalnego – który postrzegany był jako srogi, karcący, wręcz oczekujący krwawych ofiar. Ale wiemy przecież, że Nowy Testament prostuje to mylne wrażenie i wskazuje prawdziwy obraz Boga – kochającego, troszczącego się o człowieka nawet gdy ten człowiek sam tej troski nie chce, zawsze gotowego przyjść z pomocą, wskazać drogę. 
    Nie, Bóg taki jak ten sędzia na pewno nie jest. To znaczy – w oczach niektórych z pewnością jest. Dlaczego? Bo to wygodne. Idealna odpowiedź – Boże, ja Ciebie tyle prosiłem o coś, a Ty nic, więc jesteś jak ten sędzia. I wszystko jasne. Tak? Czy to, że ktoś o coś prosi – oznacza po pierwsze, że powinno mu się dać to, o co prosi, a po drugie – że brak odpowiedzi, niespełnienie tej prośby to automatycznie brak dobrej woli, obojętność? Spójrz na swoje życie – czy zawsze, gdy np. twoje dziecko o coś poprosi, dasz mu to, czego pragnie? Nie. Bo czasami – wiedzą, doświadczeniem, miłością, troską – wiesz, że nie jest mu to potrzebne, albo wręcz, że jest to dla niego szkodliwe i złe. Nawet, gdy latorośl wpada wówczas w rozpacz, wierzga, kopie, płacze – wiesz, że masz rację, i twoim największym sukcesem będzie, gdy za jakiś czas owa latorośl to zrozumie – czy to mówiąc ci to wprost, czy to gdy zobaczysz, jak za x lat latorośl wychowywać będzie swoje dzieci. 
    Poza tym – wypada być konsekwentnym, prawda? Z jednej strony omijam kościoły szerokim łukiem, na Msze nie chodzę, do spowiedzi nie przystępuję, sakramenty – kiedyś kazali przyjąć, to przyjąłem, ale nic poza tym; modlić się nie modlę – bo to staroświeckie, itp. Czyli Boga mam w głębokim poważaniu. A z drugiej strony – jak trwoga, to do Boga? O. Grzegorz Kramer SI na swoim blogu pięknie to nazwał – Bóg zawsze wybiera człowieka, ale człowiek musi najpierw na to wybranie się zgodzić, przyjąć je. Dopiero wtedy Bóg może zacząć działać – gdy człowiek Mu na to pozwoli. Bóg nie zadziała wbrew człowiekowi – nie raz już o tym pisałem, kocha nas tak bardzo, że dał nam wolną wolę, wolę pozwalającą także Jego samego zanegować i olać. Żadnych ograniczeń – ja sam decyduję. 
    Zawsze, jak czytam sobie niedzielną liturgię słowa, to próbuję znaleźć w niej wspólny mianownik – coś, co spaja te teksty, jest wspólnym odniesieniem. I tym razem wyszło mi, że tym czymś jest wytrwałość. 
    Wytrwałość, dzięki której Naród Wybrany odniósł zwycięstwo nad Amalekitami (Wj 17,8-13) – bo Mojżesz trzymał w błagalnym geście ręce w górze – dopóki mógł, sam, a gdy nie mógł, to z pomocą Aarona i Chura. Na marginesie tego, co każdy widzi – że modlitwa w ogóle jest dzisiaj wyśmiewana – to niewiele osób wierzy w modlitwę wstawienniczą. Przepraszam – wierzymy, choć gdy spojrzeć na zestawienie np. tygodniowych intencji mszalnych w pierwszym z brzegu kościele, to lwia ich część dotyczy… zmarłych. Modlitwa wstawiennicza, czy zabobonny strach, żeby nas nie nawiedzali? Nie wiem. Jest pewna pozytywna tendencja – coraz częściej zamawianie mszy z okazji rocznic ślubu, urodzin czy imienin dzieci, więc jest nadzieja, że modlitwa wstawiennicza znowu zostanie jakby na nowo odkryta jako piękna forma szturmowania Boga nie tylko w swoich intencjach, ale tych, którzy są naokoło. Październik to miesiąc, w którym Kościół szturmuje uwagę Boga szczególnie modlitwą różańcową – może warto spróbować sięgnąć po różaniec?
    Wytrwałość, o której w II czytaniu (2 Tm 3,14-4,2) mówił Paweł – nawet zaczyna je od słowa trwaj – w odniesieniu do tego, w co wierzę, co przyjąłem, i co musi mieć odzwierciedlenie, być punktem odniesienia dla mojej postawy, podejmowanych w życiu decyzji, wyrażanych poglądów. Inaczej jestem po prostu fałszywy. Skoro wierzysz w to, co w Biblii – to stosuj się do tego. Inaczej nie ma to sensu. Jak? Głoś naukę, nastawaj w porę, nie w porę, w razie potrzeby wykaż błąd, poucz, podnieś na duchu z całą cierpliwością, ilekroć nauczasz
    I wreszcie – wytrwałość ewangelicznej wdowy. Tak, była niemiłosiernie wytrwała – z punktu widzenia tego sędziego, pewnie bardziej natrętna, żeby nie nazwać  tego dosadniej. Ale była. I ta wytrwałość doprowadziła ją do celu. To, że pobudki sędziego do wsparcia wdowy były, powiedzmy, mało chlubne i o podjęciu działania nie zdecydowało w żadnej mierze położenie wdowy – to kwestie drugorzędne. Wdowa osiągnęła cel. Wdowa w tamtych czasach była pod każdym względem pozbawiona opieki, troski, zabezpieczenia materialnego – bezbronna. To wszystko zapewniał kobiecie mąż – gdy jego zabrakło, jej sytuacja nie była godna pozazdroszczenia. Dlatego wdowa szukała pomocy w obronie przed wrogami. 

    Nam się może wydawać, że mamy wszystko, jesteśmy na szczycie świata – kariera, kasa, dostatek, blichtr, towarzystwo – ale tak naprawdę w pewnych sprawach byliśmy, jesteśmy i przed Bogiem będziemy bezbronni. Nic tego nie zmieni. Nie można tego zmienić – i Bóg nie oczekuje nic więcej ponad to, aby tej bezbronności nie ukrywać, nie zasłaniać się nadmuchanym pancerzem swojego ego, swoich – mniej lub bardziej ulotnych – bogactw i ziemskich sukcesów. Kiedyś to wszystko się skończy – i pozostaniemy tacy, jacy naprawdę jesteśmy. Bezbronni. Szukanie u Boga pomocy w tej bezbronności nie jest niczym złym – jest naturalnym zachowaniem. Choć tak wielu się tego wypiera, broni się przed tym i od tego ucieka. 

    Na końcu Ewangelii padają dwa ciekawe pytania. Pierwsze – a Bóg, czyż nie weźmie w obronę swoich wybranych? Wybranych – czyli tych, których wybrał. Wybranych – czyli tych, którzy Jego wybór przyjęli, otworzyli nań swoje serce. Dopiero wtedy wybranie jest dokonane – jak pisałem ciut wyżej, Bóg nie zadziała wbrew woli człowieka. Bóg weźmie w obronę – o ile ty tego będziesz chciał, zapragniesz tego. Drugie – czy jednak Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie? Modlitwa jest bez sensu, gdy człowiek nie wierzy – w Boga, w sens tej modlitwy. I to nie tylko tu i teraz – ale przy końcu czasów, w Dniu Sądu, gdy przyjdzie Syn Człowieczy. Co do tego pytania ostatniego – ciekawą rzec sugeruje Jan Turnau: mianowicie, że to ostatnie pytanie… dotyczy kolejnej części 18 rozdziału Ewangelii Łukasza, czyli tekstu o postawie na modlitwie faryzeusza i celnika. Może?

    >>>

    Na kanwie zapędów co poniektórych odnośnie powoływania Jezusa na formalnego Króla Polski – dowcip polityczno-prawny: Chrystus nie może być królem Polski, bo został kiedyś skazany prawomocnym wyrokiem sądowym.

    >>>

    Piękny tekst na temat Bractwa Więziennego – wolontariuszy, którzy pracują na rzecz osadzonych i ich rodzin. Szacuje się, że docierają do co trzeciego przebywającego w więzieniu! Piękna inicjatywa – warto poczytać o tym, jak ludzie pomagają innym, którzy przez społeczeństwo bardzo często są już skreśleni – czy to z powodu tego, czego się dopuścili, czy np. z uwagi na to, że skazani na dożywocie i tak, teoretycznie, do społeczeństwa tego nie wrócą już. 

    >>>

    Nie krzywdź, a nie będziesz krzywdzony – ciekawa inicjatywa społeczna, z założenia mająca na celu zapobieganie krzywdzeniu osób starszych. I co na to ludzie, którzy Jezusa z Jego naukami odstawiają do lamusa, bo to takie nieżyciowe? A kto – dużo wcześniej – mówił o konieczności miłości bezwarunkowej, uczciwości, uczył o tym, że odmierzą nam taką miarą, jak my mierzymy?

    >>>

    Genialny wręcz artykuł o śp. x Józefie Tischnerze, z lipcowego numeru Więzi. O tym, co było sednem myśli Tischnera, dlaczego był – jaki był, co w ten sposób chciał pokazać, dlaczego w tym wszystkim wytrwał, nie interesowały go rektorskie togi czy biskupie fiolety. Warto przeczytać.
    Tak – jak dotąd, w zestawieniu z miesięcznikiem W drodze, Więź wypada jednak lepiej. Muszę porównać jeszcze ze Znakiem
    Prasówek nie było dawno – cóż, nie kupuję ostatnio GN już drugi tydzień, bo nie mam czasu go czytać…  
    >>>
    Wiara.pl donosi (tutaj i tutaj), iż na dniach – być może już w środę? – Benedykt XVI kreuje nowych kardynałów Kościoła. Spodziewam się nominacji dla abp. Kazimierza Nycza i mam równocześnie nadzieję, że nie będziemy świadkami nominacji abp. prymasa. Czekam z niecierpliwością 🙂 

    >>>

    W sobotę była 32. rocznica wyboru na Stolicę Piotrową kard. Karola Wojtyły, naszego Jana Pawła II. I co? I nic. W większych ogólnopolskich serwisach znalazłem tylko 1 wzmiankę, na Onecie bodajże, odnośnie oczywiście nie papieża jako takiego, jego dzieła – tylko rozdmuchany artykulik odnośnie przyczyn spowalniających beatyfikację sługi Bożego, z bardzo akcentowanym wytłuszczaniem tego, co to niby papież z Polski źle robił, przymykał oko itp… 
    Przykro się to czyta. Być może błędem Jana Pawła II było zaufanie wobec ludzi. Ale to chyba dobrze o nim świadczy. Wierzył tym, których wybrał do współpracy – a prawda jest taka, że nie raz i nie dwa razy oni to wykorzystywali, czego efekty były opłakane (vide – polska afera z abp. Paetzem, którą skrupulatnie i na szczęście bezskutecznie próbował zamieść pod dywan ówczesny nuncjusz, a obecny prymas).
    >>>

    Tak w kontekście I czytania – Mojżesza z uniesionymi rękami – może właśnie dlatego tak uwielbiam tę figurę Jezusa, górującą nad Rio de Janeiro?

    Opieczętowani, uwierzytelnieni Duchem

    W Chrystusie dostąpiliśmy udziału my również, z góry przeznaczeni zamiarem Tego, który dokonuje wszystkiego zgodnie z zamysłem swej woli po to, byśmy istnieli ku chwale Jego majestatu – my, którzyśmy już przedtem nadzieję złożyli w Chrystusie. W Nim także i wy usłyszeliście słowo prawdy, Dobrą Nowinę o waszym zbawieniu. W Nim również uwierzyliście i zostaliście opatrzeni pieczęcią Ducha Świętego, który był obiecany. On jest zadatkiem naszego dziedzictwa w oczekiwaniu na odkupienie, które nas uczyni własnością [Boga], ku chwale Jego majestatu. (Ef 1,11-14)
    Kiedy wielotysięczne tłumy zebrały się koło Niego, tak że jedni cisnęli się na drugich, zaczął mówić najpierw do swoich uczniów: Strzeżcie się kwasu, to znaczy obłudy faryzeuszów. Nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw, ani nic tajemnego, co by się nie stało wiadome. Dlatego wszystko, co powiedzieliście w mroku, w świetle będzie słyszane, a coście w izbie szeptali do ucha, głosić będą na dachach. Lecz mówię wam, przyjaciołom moim: Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, a potem nic więcej uczynić nie mogą. Pokażę wam, kogo się macie obawiać: bójcie się Tego, który po zabiciu ma moc wtrącić do piekła. Tak, mówię wam: Tego się bójcie! Czyż nie sprzedają pięciu wróbli za dwa asy? A przecież żaden z nich nie jest zapomniany w oczach Bożych. U was zaś nawet włosy na głowie wszystkie są policzone. Nie bójcie się: jesteście ważniejsi niż wiele wróbli. (Łk 12,1-7)
    Dziś przytaczam obydwa teksty liturgiczne, bo się pięknie zazębiają. 
    W Ewangelii Jezus mówi o jawności, o tym że nie ma co się kryć, chować po kątach, spiskować, szeptać. Ewangelia może być przekazywana tylko jawnie, w pełni prawdy – w końcu jest kwintesencją tej prawdy, a właściwie to Prawdą samą w sobie. To, co od Prawdy pochodzi – jest i ma być jawne, nie zostało sformułowane i wypowiedziane po to, aby zostało ukryte, schowane przed innymi potencjalnymi zainteresowanymi i odbiorcami, tylko po to, aby docierało do odbiorców. 
    Jakiś czas temu słyszałem, nie pamiętam okoliczności, pojęcie Ewangelii głoszonej na dachach. To sformułowanie bardzo trafnie odzwierciedla istotę, początki głoszenia Dobrej Nowiny. A było to może nie tyle na dachach, ale w katakumbach – przesłanie jednak jest jasne: na początku Ewangelia była głoszona jakby w drugim obiegu. Pewnie – apostołowie występowali publicznie, głosili płomienne przemówienia, natchnieni mocą Ducha, Paweł występował na aeropagu. Ale to wyjątki w początkowym okresie chrześcijaństwa. Dopiero po jakimś czasie Kościół mógł działać otwarcie, wycierpiawszy najpierw ze strony ówczesnych władz wiele, przez pierwszych 300 lat obfitując w heroicznych męczenników. 
    Jezus wzywa dzisiaj do otwartości, jawności postępowania. Zresztą, nie jest to nic dziwnego. Z czym kojarzy się szeptanie, delikatne skinienia głową, komentarze za czyimiś plecami? Z niczym pozytywnym – z obgadywaniem, komentowaniem, oszczerstwami, bardzo często słowami których człowiek wprost by nie powiedział w twarz temu, kogo dotyczą, bo albo są oczywistym kłamstwem, albo zdecydowanie rozbudowanym za pomocą fantazji przekazem czegoś, co faktycznie było zupełnie inne. To, co jest prawdziwe, autentyczne, dobre – nie musi być ukrywane, powinno być mówione wprost i bezpośrednio. 
    Mówienie prawdy chyba nigdy, jak dziś, nie było piętnowane. Poprawność polityczna to sformułowanie używane bardzo często, może i nadużywane – ale niestety stało się synonimem działania w sposób z punktu widzenia np. wartości, jakie osoba deklaruje, całkowicie niezrozumiały. No bo jak inaczej nazwać obrazek, gdy ktoś deklaruje się jako chrześcijanin – a optuje za metodą in-vitro, święceniami kapłańskimi kobiet, błogosławieniem związków homoseksualnych, legalizacją narkotyków i używek? Nawiązywanie i apelowanie o wierność sprawdzonym przez 2000 lat zasadom i wartościom, na których powstawały i zmieniały się, dojrzewały współczesne państwa – w tym także Polska – nazywa się zacofaniem, utożsamia z prostactwem, brakiem wykształcenia, zaściankowością myślenia i brakiem ambicji. 
     
    Ambicji – ale do czego? Do tego, aby człowiek pokazał Bogu środkowy palec i dał do zrozumienia, że nie jest mu On do niczego potrzebny? Wystarczająco dużo osób tak postępuje, pozostając w błędnym mniemaniu, że moje na górze. Ich sprawa – na siłę ich nie przekonasz, że są w błędzie, musieli by najpierw sami chcieć to zrozumieć. Ambicji do osiągnięcia szczęścia? Ale Bóg nie stoi ku temu na przeszkodzie. Co więcej – pójście drogą, jaką On proponuje każdemu człowiekowi, drogą dla każdego z nas indywidualną i dostosowaną do naszych predyspozycji, ale z rozwijaniem ich sprawdzonymi metodami ewangelicznymi, wiernością zasadom, jakie ustanowił Jezus – to najprostsza i właściwie jedyna pewna droga do tego szczęścia osiągnięcia. Żeby być szczęśliwym, nie trzeba Bogu nic udowadniać. 
    Nie mamy się czego obawiać. Wytykanie palcami boli tylko przez chwilę. Bo skąd się bierze? Z braku – tej prawdziwej – tolerancji, na pewno. Może z wyrzutów sumienia – że wytykający też niby to jest chrześcijaninem, katolikiem, ale nie wypada, nie opłaca mu się przyznać do tych zasad i wartości, które ja prezentuję? U Boga nie jest tak, że pierwszy jest ten, kto głośniej krzyczy, albo pierwszy staje do kamienowania – dosłownie czy w przenośni – kogoś innego. Bóg dzisiaj wskazuje nam – nie bój się tego, który ciało poharata, ale tego, który duszę może zatracić. Tylko ona ma tak naprawdę znaczenie – ciała i nic materialnego nie zabierzesz ze sobą na drugą stronę życia – czy będzie ono wiecznością z Bogiem, czy zatraceniem. 
    Fenomen Boga polega na tym, że tak samo kocha każdego z nas, jak i każdego z osobna. Zbawił wszystkich ludzi, ale nie przestaje z miłością pochylać się nad każdym indywidualnie, starając się dla każdego jak najlepiej, kierując na właściwą drogę, umożliwiając rozwój i realizację siebie. Obrazkowo – wie, ile tych włosów na głowie mamy, czyli coś, czego my sami nawet nie jesteśmy świadomi.
    I jeszcze jedna myśl z czytania: W Nim również uwierzyliście i zostaliście opatrzeni pieczęcią Ducha Świętego, który był obiecany. Dzisiaj, w erze maili, facebooka, chatów, gadu-gadu – tradycyjna korespondencja w przypadku większości trafia do lamusa. Zaryzykowałbym – osoby kilkunastoletnie najpewniej w życiu nie napisały tradycyjnego listu, na papierze, własnoręcznie. Zanika też tradycyjne znaczenie pieczęci – potwierdzanie, gwarant prawdziwości tego, co opatrzono pieczęcią. Pewnik jakiś. Dowód, uwierzytelnienie. 
    My jesteśmy – każdy z osobna i wszyscy razem – dla Boga tak ważni, że uwierzytelnił nas pieczęcią Ducha Świętego. Jak? W sakramentach. I cały czas pragnie tę pieczęć odnawiać – spowiedź, Komunia św., Eucharystia, modlitwa. Bóg w nas wierzy tak bardzo, że sam potwierdza, daje rękojmię naszej wyjątkowości i dobroci. Tylko, że aby ta pieczęć nie była tylko jakimś reliktem, czymś bezwartościowym – musi być podstawa tego potwierdzenia, uwierzytelnienia. Wiara, która nie kończy się na niedzielnej czy świątecznej tylko Mszy, ale sięga dalej i przenika całość mojego istnienia. 
    >>>
    Nie tak dawno – nieco ponad miesiąc temu – napisałem o dwóch osobach, które dotknął krzyż choroby. Jedna z nich już wtedy przegrała walkę – pisałem o tym, że mama Z. umarła po 2,5-letniej walce z rakiem. I że wierzę, iż ta druga, u której nowotwór dopiero zdiagnozowali, wygra walkę, choć rokowania były dość mało optymistyczne. 
    Tak sobie szedłem wczoraj, wracając z pracy, i modliłem się różańcem, i myślałem właśnie o tej osobie. W poprzednim tygodniu diagnoza zabrzmiała – bez szans, będzie cud, jak do końca roku dożyje. Czy ta decyzja do niej docierała? Rodzina powiedziała, że rokowania nie są najlepsze, ale nie ujawniła wszystkiego. Tylko że mi się wydaje, że taki człowiek czuje, że koniec się zbliża, że niedługo umrze. W tym tygodniu nie było z nią już kontaktu – oddychała, czasami jęczała z bólu (za dużo przerzutów). Miał odwiedzić ją ksiądz z Komunią, ale rodzina odwołała – z chorą nie było już kontaktu. Na dniach udało się zorganizować jej pobyt w hospicjum, gdzie miała by lepszą, bardziej fachową opiekę, niedaleko od domu – wczoraj po nią przyjechali, ale została w domu, bo lekarz stwierdził, że nie przeżyła by podróży… 
    Wieczorem dowiedziałem się od żonki, że zmarła. Mniej więcej (albo nieco po) w momencie, gdy się za nią modliłem… Kto by pomyślał. Rok z hakiem wstecz bawiła się z nami na weselu, sam nie raz z nią tańczyłem. 
    Odejść — by dłużej pamiętać
    wiewiórki co kabaret przeniosły na cmentarz
    pies co wył przez megafon tak na rząd się wściekał
    łzy co płynął z nieba jak z kaczkami rzeka
    ktoś kto tak umarł by inny uwierzył
    spokój —- gdy się na rozpacz popatrzy z daleka
    (śp. x Jan Twardowski)

    Święty inżynier z politechniki – sługa Boży Jerzy Ciesielski

    Poprzedni tekst właściwie miał być zupełnie o czym innym – a wyszedł, jak zacząłem pisać, o niedzielnej ewangelii. 
    A miał być poświęcony… Komu? Nie, nie Janowi Pawłowi II – co może wydawać się naturalne w kontekście obchodzonego właśnie w minioną niedzielę kolejnego Dnia Papieskiego. Chciałem napisać o człowieku, na którego sługa Boży Jan Paweł II miał z pewnością wpływ, dla którego Jan Paweł II jeszcze jako ksiądz czy biskup był zapewne przyjacielem, a zarazem – któremu nie dane było dożyć chwili wyboru Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową. O człowieku, który – choć był, można by powiedzieć, zwykłym świeckim (na szczęście, Kościół, w tych czasach wynosząc na ołtarze świeckich – bł. Chiara Badano, błogosławieni małżonkowie, bł. Joanna Beretta Mola – wskazuje dobitnie, że świętość jest do osiągnięcia dla każdego i nie jest do tego potrzebne kapłaństwo czy ślub zakonny) – dzisiaj, i nie od dzisiaj toczy się jego proces beatyfikacyjny.
    Chciałem napisać o słudze Bożym Jerzym Ciesielskim – a że wtedy nie wyszło, to napiszę dzisiaj. 
    Krótkie kalendarium tego człowieka można przeczytać tutaj; bardziej rozbudowany tekst – tutaj.
    Rocznik 29 – więc niespełna 10 lat młodszy od Karola Wojtyły, również urodzony w Krakowie. Ukrywając się w czasie wojny, nie przerywał nauki, po jej zakończeniu kontynuując zdobywanie wykształcenia na Politechnice Krakowskiej (wówczas – filii AGH), na Wydziale Budownictwa Lądowego. O jego zdolnościach świadczy fakt, że równolegle studiował wychowanie fizyczne na Wydziale Lekarskim UJ. Po studiach, na zasadzie nakazu pracy, projektant w Biurze Projektów Przemysłu Skórzanego przez niespełna rok, później już tylko na pół etatu, łącząc z tym pracę na Politechnice. Równolegle – otwarty przewód doktorski i przygotowywanie pracy, którą obronił w 1960. W 1968 uzyskuje habilitację.
    Jeszcze w trakcie studiów zawarł związek małżeński z Danutą Plebańczyk – związek, który błogosławił ks. Karol Wojtyła (rok później miał zostać biskupem pomocniczym w Krakowie), którego Jerzy poznał w 1952 w DA przy kościele św. Floriana w Krakowie – w przyszłości mieli wiele razy wspólnie wędrować po górach, razem uczestniczyć w spływach kajakowych z przyszłym papieżem, dziś również sługą Bożym. Mieli trójkę dzieci. Pomimo licznych obowiązków, Jerzy łączy pracę naukowo-badawczą specjalisty cenionego w kraju i za granicą z troską o rodzinę, rolą męża i ojca.
    Namówiony przez przyjaciela, kończącego taką samą pracę, w 1969 decyduje się na wykłady w Chartumie (Sudan) jako vissiting professor. Początkowo wyjeżdża sam, w następnym roku sprowadza do Afryki żonę z dziećmi. Uwielbiając turystykę, wykorzystuje pobyt za granicą – zwiedza Sudan, Libię i Etiopię. Znający go potwierdzają – poza nauką, sport i turystyka pozostają jego pasjami, którym w wolnym czasie się oddaje. W tym samym, 1970, roku dochodzi do tragedii, która po ludzku kładzie kres świetnej karierze naukowej, ale także życiu kochającej rodziny. Podczas wycieczki statkiem po Nilu, na którą  Jerzy udaje się z trójką dzieci (żona została w domu), statek osiada na mieliźnie – pęka i tonie. Najstarsza córka ratuje się – przebywała na górnym pokładzie, udało jej się dopłynąć do brzegu. Sam Jerzy i dwójka młodszych dzieci giną – nie mieli szans na przeżycie, jako że przebywali na dolnym pokładzie, gdzie ojciec usypiał dzieci. 
    Nie wnikając w, niewątpliwe, osiągnięcia naukowe Jerzego Ciesielskiego – czy jest w tej historii coś wyjątkowego, wyróżniającego go spośród tylu innych ludzi? Pewnie nie. Bo nie tyle chodzi o wybitne osiągi na polu naukowym – wynalezienie czegoś, Nobel, przełomowe odkrycie – tylko o człowieka. O to, jaki był – w tym, czym się zajmował, czy to była praca naukowa i dydaktyczna wykładowcy, czy zwykła praca biurowa czy nawet praca fizyczna.
    W czym wykazał się heroicznością cnót – bo przecież to jest potrzebne, aby kandydat trafił na ołtarze? Na pewno w… byciu głową rodziny. Phi, też mi coś – ktoś powie. Tak? Biorąc pod uwagę, jak dzisiaj wyglądają – polskie i nie tylko – rodziny, ile w mediach jest informacji o tragicznych w skutkach pijackich ekscesach rodziców czy dzieci, do ilu tragedii dochodzi w rodzinach nie tylko z powodu uzależnień, ale też zwykłej obojętności, braku troski, woli porozumienia, a często zwyczajnej miłości – to jest wyczyn. Wyczyn, którego wielu z nas nie potrafi powtórzyć – liczby rozwodów i separacji, rosnące niepokojąco z roku na rok, tylko to potwierdzają. 
    Małżeństwem i rodziną interesował się, nazwijmy to, nie tylko w praktyce, ale i w teorii. Karol Wojtyła powiedział wprost: Dla mnie rozmowy z Jerzym na temat ten stanowiły jedno ze źródeł inspiracji. Studium „Miłość i odpowiedzialność” powstało na marginesie tych, między innymi, rozmów. (Tygodnik Powszechny 1970 nr 51-52). Czym jest Miłość i odpowiedzialność – wiadomo (mam nadzieję), a jest to książka, biorąc pod uwagę czasy, gdy została napisana, dość nowatorska, choć zdecydowanie prezentująca poglądy właściwe, traktująca o etyce seksualnej w katolickim ujęciu (nie, żaden ciemnogród, gdyby się ktoś bał); książka, która inspiruje wielu do dzisiaj. 

    Rodzina Jerzego wzrastała szczęśliwie. Pomimo pracy ojca – był czas na wspólne zabawy, ale także na modlitwę. Kariera naukowa nie obywała się kosztem rodziny. Rodzicom zależało na gruntownym wychowaniu dzieci w wierze – nie tylko w teorii, ale sami dawali tej wiary dobry przykład, uczestnicząc z dziećmi w Mszach i nabożeństwach, aktywnie biorąc udział w przygotowaniach do przystępowania przez dzieci do poszczególnych sakramentów. Poza modlitwą wieczorną – rodzina znana była z tego, iż w sobotnie wieczory rozważali teksty liturgiczne, jakie Kościół podaje na liturgię niedzielną.  To m.in. Ciesielscy sformułowali koncepcję rodziny rodzin – zaprzyjaźnionych rodzin katolickich, wymieniających poglądy na interesujące je tematy, pomagających sobie wzajemnie, spotykających się z okazji uroczystości chrztów, pierwszych Komunii św. dzieci. Zainteresowania Jerzego, w których dużo miejsca poświęcał zgłębianiu małżeństwa jako formy realizacji powołania dwojga ludzi, pokrywały się z zainteresowaniami Karola Wojtyły – stąd wiele między nimi było ożywionych dyskusji na ten temat. 

    W ostatnich 2 latach przed tragiczną śmiercią Jerzy zainteresował się ruchem Focolare – popularną dziś wspólnota, która współczesnemu człowiekowi stara się ukazać sposoby na życie Ewangelią w świecie takim, jaki jest on tu i teraz – pewnie głównie z uwagi na fakt, iż wspólnota ta wiele miejsca i uwagi poświęcała właśnie trosce o rodziny jako to pierwsze środowisko, w którym wiara wzrasta i musi być budowana, skąd płynie najlepszy przykład wiary. 

    To wszystko pokazuje, że był człowiekiem wszechstronnym. Nie dość, że uzdolniony naukowo, z zacięciem i talentem do zgłębiania nauk technicznych (dla mnie – czarnej owcy w technicznej rodzinie – coś niebywałego, może dlatego, że chyba bardziej niż ja humanistą być się nie da…), to łączył te zainteresowania z pasją dotyczącą wiary, Kościoła, a zarazem interesował się jeszcze zagadnieniami dotyczącymi rodziny. Znający go mówili wprost – radykalny. Gdy się w coś angażował – zawsze maksymalnie, nigdy nie połowicznie. Dawał z siebie wszystko, wszystko co robił starał się robić jak najlepiej. Jednocześnie – skromny w tym, co robił. Wypróbowany przyjaciel, wierny towarzysz wędrówek na łonie przyrody. Zdecydowany, konsekwentny – a zarazem nie narzucający się czy obnoszący się ze swoimi poglądami i przekonaniami.   

    Człowiek, który żył Eucharystią – czy to w codzienności, czy pośród wędrówek. Sam często posługiwał przy ołtarzu. Zaangażowany w tak wiele spraw – praca naukowa, dydaktyczna, rodzina – zawsze znajdował wolę i czas do modlitwy, pogłębiania swojej wiedzy i horyzontów, także w zakresie rozmów o wierze i Ewangelii. Bez względu na to, czy zajmował się dziećmi, czy wyjaśniał skomplikowane zagadnienia w ramach wykładu – postrzegał siebie, ludzi i świat jako zadania na drodze, na której postawił go Bóg, i którą musi jak najlepiej przejść. 
    Zachęcam do modlitwy o beatyfikację tego zwykłego świętego. 
    A na zakończenie – krótkie teksty właśnie Jerzego Ciesielskiego, myśli odnośnie wielkości tego wszystkiego, co jest naszą drogą i powołaniem, bez względu na to, jaka ta nasza droga – moje życie – jest, którędy prowadzi. Bo przecież cel – zawsze ten sam.
    Każdy z nas otrzymał do przebycia własną drogę, własne powołanie. Od wierności temu powołaniu zależy sens mego istnienia: Twoja chwała, a nasza zasługa na szczęście wiekuiste. Spraw Panie, abym zrozumiał me powołanie na każdy dzień i daj mi Twą Łaskę, abym mu był wierny.
    Odgadywanie myśli Bożej (zawód, praca, decyzja w ważnych momentach), radosne spełnianie w ten sposób powstałych obowiązków z intencją – „dla Ciebie Boże” – składa się na świętość.

    Przyszłość jest niewiadomą… Rozpatrywanie przeszłości – wątpliwe daje korzyści. Wydaje mi się, że możliwości startu są szerokie. Obojętnie skąd się zaczyna, byle zacząć i iść… Czy nie dobrze byłoby codziennie rano zadawać sobie pytanie: w jaki sposób mam dzisiaj służyć Bogu?
    Konkretny człowiek… może, a nawet powinien mieć wytyczoną, choćby w ogólny sposób drogę do świętości. Mieć ideał, do którego dąży… Ideał świętości – można krótko mówiąc – określić jako wypełnianie obowiązków stanu z nadprzyrodzoną orientacją. Aby to było możliwe trzeba prowadzić życie religijne wewnętrzne, będące niejako prądnicą, która ładuje akumulator mej osoby na codzienne działanie.

    Każdy z nas otrzymał do przebycia własną drogę, własne powołanie. Od wierności temu powołaniu zależy sens mego istnienia: Twoja chwała, nasza zasługa na szczęście wiekuiste. Spraw Panie, abym zrozumiał me powołanie na każdy dzień i daj mi Twą Łaskę, abym mu był wierny.

    Zagubieni, nieczyści i inni tacy

    Stało się, że Jezus zmierzając do Jerozolimy przechodził przez pogranicze Samarii i Galilei. Gdy wchodzili do pewnej wsi, wyszło naprzeciw Niego dziesięciu trędowatych. Zatrzymali się z daleka i głośno zawołali: Jezusie, Mistrzu, ulituj się nad nami. Na ich widok rzekł do nich: Idźcie, pokażcie się kapłanom. A gdy szli, zostali oczyszczeni. Wtedy jeden z nich widząc, że jest uzdrowiony, wrócił chwaląc Boga donośnym głosem, upadł na twarz do nóg Jego i dziękował Mu. A był to Samarytanin. Jezus zaś rzekł: Czy nie dziesięciu zostało oczyszczonych? Gdzie jest dziewięciu? żaden się nie znalazł, który by wrócił i oddał chwałę Bogu, tylko ten cudzoziemiec. Do niego zaś rzekł: Wstań, idź, twoja wiara cię uzdrowiła. (Łk 17,11-19)
    Praktycznie cała wczorajsza liturgia mówi o uzdrowieniu – bo nie tylko ten fragment powyżej, ale także I czytanie (2 Krl 5,14-17), mówiące o Naamanie, królu syryjskim. Jezus, Bóg – to droga do uzdrowienia człowieka, jedyna skuteczna. Czy to w kontekście zdrowia fizycznego, zdrowia ciała – czy też tego drugiego aspektu, materii, która może z pozoru, na oko, mniej ważna – czyli ducha. 
    Na pierwszy rzut oka co widać w tym tekście? Dysproporcję. 1/10 to niewiele – a aż tylu, a konkretnie 1 z 10, zdecydował się powrócić, gdy zdał sobie sprawę z tego, jak wielkiego cudu Jezus na nim dokonał.  Ofiarował temu, choremu na ciele, człowiekowi nowe życie. Dla trędowatego wówczas nie było ratunku – tylko powolne obumieranie, kawałek po kawałku, całego ciała. Okropne, ale tak to wyglądało, na tym polega trąd. Trzeba uzmysłowić sobie realia ówczesne – o ile dzisiaj trąd, wcześnie zdiagnozowany i rozpoznawany, może być leczony i jego rozwój hamowany, to w tamtych czasach trędowaci byli skazani na samotną wegetację w małych osiedlach, leżących poza miastami. Zazwyczaj choroba tak spustoszała ich ciała, że nie byli w stanie nawet zarobić na życie własnymi, często bardzo okaleczonymi rękami – zatem żebrali. Ale i tutaj musieli wszystkich ostrzegać, że są nieczyści (nie tyle w sensie prawa żydowskiego, co po prostu mogą zarazić) – nosili więc kije, na których mieli specjalne dzwoneczki. Gdy się zbliżali – każdy wiedział: ma przed sobą trędowatego. 
    Jezus ofiarowuje uleczenie, za darmo, jako dar. Warto zwrócić jednak uwagę – oczekuje działania od osoby, którą uzdrawia. Naaman, idąc za słowami proroka, miał się siedem razy zanurzyć w sadzawce. Tych dziesięciu Jezus wysłał, aby się pokazali kapłanom. Czy wiele oczekiwał? Nie. Czy był to jakby warunek uzdrowienia, konieczny aby się dokonało? Pewnie nie. Ale Bóg oczekuje od człowieka, aby to minimum wykazał. Wiara uzdrawia – wiara, że może się to dokonać, wiara w Tego, który może dokonać uzdrowienia. 
    Można się zastanowić – ewangelista pisze, że wrócił podziękować tylko jeden z uzdrowionych. Co z pozostałymi? Pewnie nic. Zdrowi, odeszli, zapominając w swojej radości o Tym, który ich uzdrowił. Czy kiedyś zastanawiali się potem – kto to był? jak tego dokonał? czy nie warto było by Go odnaleźć, jeśli nawet nie po to aby podziękować, to aby zainteresować się tym, co ten człowiek reprezentował, czego nauczał? Czy ta łaska przybliżyła ich choć odrobinę do prawdy, do poznania Boga?
    Być może – ludzie ci, pozostała dziewiątka, nawet przez chwilę uwierzyli w zachwycie w Tego, który ich uzdrowił. Problem polega na tym – że wiara, nie ma być jednorazowym porywem, zachwytem serca. Wiara to proces ciągły, którego koniec wyznacza… koniec człowieka na tym świecie, śmierć, wejście w inne, lepsze życie. Czy wiarą jest wykrzyczenie Alleluja! Wierzę w Ciebie, Jezus, bo mnie uzdrowiłeś! po czym pójście dalej swoją drogą, żyjąc dokładnie tak samo jak przedtem, nic w sobie nie zmieniając? Nie. Prawdziwa wiara to zmiana. Nie tylko chwilowe olśnienie, aby potem być jak dawniej, ale zmiana: to, co się stało, ma na mnie wpływ, oznacza iż muszę żyć inaczej, aby swoim życiem dawać świadectwo o Tym, który mi tak wielkiej łaski udzielił. To jest wiara. Żeby inni mogli także przeze mnie, może nieudolnie, na ile mam możliwości, ale widzieć i dotrzeć do Boga. Żeby chociaż zastanowili się, z powodu tego jak ja żyję, nad tym jak żyją oni sami, czy jest to słuszne, i że jest Bóg, który to wszystko widzi, obserwuje, ale nade wszystko kocha i pragnie, aby człowiek był szczęśliwy. 
    Może podam dziwny przykład, ale jednak. Nawiążę do fenomenu telewizyjnego, serialu Lost/Zagubieni. Pewnie każdy mniej więcej wie, o co chodzi. Grupa przypadkowych ludzi leci samolotem, który pośrodku oceanu rozbija się, i trafiają na niby bezludną wyspę, na której dzieje się dużo różnych niewytłumaczalnych rzeczy. Oglądając dalej, dochodzimy do przeświadczenia, że poza problemami i ludzkimi dramatami poszczególnych rozbitków, na wyspie toczy się odwieczna walka między dobrem a złem. A to tytułowe zagubienie nie tyle odnosi się do sytuacji ludzi – zagubionych na środku oceanu – co ludzi pogubionych w tym, kim, gdzie i jak byli. M.in. jest tam człowiek, bodajże miał na imię Locke, który od czasu wypadku jest sparaliżowany, porusza się na wózku. Po katastrofie samolotu – okazuje się, że może chodzić. Nie chcę się w tym doszukiwać na siłę wiary, ale z jego wypowiedzi jednoznacznie wynika – nie do końca to rozumie, jednak wie, iż jego ozdrowienie ma sens, ma znaczenie, nie dostał na nowo władzy w nogach po to, aby siedział i nic nie robił, ale aby działał. 
    Jak bardzo ci ludzie – Naaman, dziesięciu trędowatych – byli zagubieni w swoim życiu? Nie wiemy. Na pewno – fizyczna ułomność bardzo je utrudniała, być może w jakiś sposób determinowała bezsens ich egzystencji. Bóg, oczywiście, chce zdrowia fizycznego człowieka, bo go kocha, każdego bez wyjątku. Ale nade wszystko Bóg chce, aby takie uzdrowienie nie pozostało bez echa, nie było tylko rzewnie wspominanym od czasu do czasu momentem życia. Ma być momentem zwrotnym, który to życie odmieni, wpłynie na nie także w sensie przemyślenia tego, jakie to życie jest – kim ja byłem dotąd, co sobą reprezentowałem? Jeśli nie identyfikowałem się z żadną wspólnotą – pół biedy. Jeśli deklarowałem się jako wierzący – jaka ta moja wiara tak naprawdę była, czy w ogóle była poza tą wersją papierową pt. metryka chrztu, świadectwo innych sakramentów? Jak wygląda teoria, jak być powinno – a jak było? No i konstruktywne wnioski – i zmiana, zmiana, zmiana. Tylko wtedy ten cud naprawdę się dokonuje. Uzdrowienie fizyczne – tak, jak najbardziej. Ale Bóg uzdrowić chce przede wszystkim duchowo. 
    Warto zwrócić uwagę na pewien niuans, nie napisany, ale czytelny. W tekście nie ma mowy o narodowości pozostałych trędowatych – autor wskazuje jedynie w kontekście tego, który wrócił podziękować, że był to Samarytanin. Można domniemywać – pozostali byli Żydami, zatem pewnie praktykującymi (co do stopnia przywiązania do wypełniania prawa – w zależności od tego, do jakiego stronnictwa żydowskiego należeli, ale to detal). I co z tego? Zgodnie z rozumieniem właściwego wypełniania prawa – ci pobożni Żydzi powinni przyjść i podziękować. Zrobili to? Bynajmniej. Skoro zwracali się do Jezusa po imieniu, proszą o litość, to na pewno coś o Nim słyszeli, wiedzieli, że znany jest jako uzdrowiciel i prorok, a przez niektórych – uznany za Mesjasza. Czy nic w ich sercu nie drgnęło, aby podążyć za Nim, zainteresować się tym, co głosi? Zachowywali pewnie posty, nie tykali pokarmów nieczystych, odmawiali modlitwy, dokonywali rytualnych obmyć, składali ofiary… Piękna forma. A co w środku? Ano pusto. Żydzi Samarytan uważali za dużo od siebie gorszych, pod każdym względem (już kiedyś o tym pisałem – w historii państwa żydowskiego Żydzi byli przesiedlani, w trakcie jednego z nich m.in. do Samarii, gdzie niektórzy tubylcy zasymilowali się po części z Żydami). A jednak – to ten gorszy Samarytanin wiedział, że należy okazać wdzięczność, zaś pobożni Żydzi jakoś o tym zapomnieli. 
    Dobitnie pokazuje to przykrą, dla niektórych, prawdę. Forma to nie wszystko. Forma jest dobra, gdy ma co formować – gdy jest czym ją wypełnić. Samo spędzanie codziennie czasu na recytowaniu modlitw (celowo nie nazywam tego modlitwą), uczestniczeniu w nabożeństwach, mszach, lektura religijna, krzyżyki, różańce, święte obrazki, książeczki do nabożeństwa… To forma. Forma, która ma być uzewnętrznieniem tego, co we mnie. Która ma być sposobem wyrażenia tej wiary, która jest we mnie. Nie na zasadzie szpanu czy szyku, mody – ale autentycznego dawania świadectwa. Jestem, jaki jestem – wierzę, i dlatego się modlę, nie kradnę, pomagam potrzebującym, nie obgaduję etc. Ufam Bogu, i dlatego przychodzę i umiem podziękować za każdy – nawet czasami w danej chwili niezrozumiały – dar, jaki od Niego otrzymuję. Jak ten Samarytanin, który o Bogu mógł niewiele (nic?) nie wiedzieć, ale był szczery w wyrażeniu tego, co czuł. Pozostałych dziewięciu pewnie pobiegło do kapłanów, pochwalić się uzdrowieniem, pewnie i poskładali wszelkie możliwe w prawie przewidziane ofiary, ubili stosowny inwentarz, dokonali obmyć itp. A czy pomyśleli, żeby wznieść, choć na chwilę, modlitwę do Boga i podziękować? Albo zadać sobie trudu i odnaleźć, poznać Tego, który ich uzdrowił? 
    I jeszcze jedno. Wstań, idź, twoja wiara cię uzdrowiła. Żeby nie było wątpliwości – człowiek sam się nie uzdrowił. Uzdrowiła go wiara w Tego, który stał przed nim, która w tym momencie, gdy uwierzył, współpracowała idealnie z darem łaski od Boga. Żadne samouzdrowienie. Ciężar choroby jako element życia człowieka, który szuka ratunku, i widzi w tym człowieku na drodze szansę na jego uzyskanie, i prosi o litość. Zwróć uwagę – Jezus w odpowiedzi na to ich Jezusie, Mistrzu, ulituj się nad nami nie mówi nic w stylu Idźcie i bądźcie zdrowi. Nie stawia warunku, ale mówi – idźcie do kapłanów, niech was zobaczą. Mogli stwierdzić, ci trędowaci – a po co? co nam to da? Ale jednak poszli. Ewangelista nie wskazuje dokładnie momentu uzdrowienia. Sprawcza jest w tym wola Jezusa – ja bym to widział tak: oni proszą, On każe iść do kapłanów, a uzdrowienie dokonuje się wtedy, gdy trędowaci wypełniają to polecenie i idą do kapłanów. 
    Wiara to proces, który z założenia ma trwać cały czas. Żadne porywy, pobożne życzenia czy wielkie i niewykonalne założenia, obietnice, zamiary. Powoli, na miarę realnie ocenianych sił i możliwości. Zawsze do przodu – choć może czasami nieco do tyłu, nikt nie jest doskonały. Ale niech ta, nawet nie doskonałość, ale dobroć i poprawność będzie autentyczna, wypracowana uczciwie i szczerze. Wtedy jesteśmy na dobrej drodze, a do Boga mamy bliżej niż dalej.
    Żeby było jasne – ja tych dziewięciu nie przekreślam. Wtedy, o ile wierzyć ewangeliście, nie zrozumieli chyba do końca wielkości daru, jaki otrzymali, i nie odniósł on zamierzonego skutku co do wewnętrznej przemiany ich życia. Co nie znaczy, że nie dokonało się to później – skoro o Piłacie mówi się, że podążał za Zmartwychwstałym, nawrócił się i miał ponieść śmierć męczeńską, to czy tym bardziej kilku pobożnych Żydów nie mogło później tak naprawdę, na serio, pójść za Jezusem? Czasami ziarno – tak, takie jak to uzdrowienie – musi dojrzeć.

    Kto, z kim i po czyjej stronie – wyrzucanie palcem Boga czy Złego?

    Gdy Jezus wyrzucał złego ducha niektórzy z tłumu rzekli: Przez Belzebuba, władcę złych duchów, wyrzuca złe duchy. Inni zaś, chcąc Go wystawić na próbę, domagali się od Niego znaku z nieba. On jednak, znając ich myśli, rzekł do nich: Każde królestwo wewnętrznie skłócone pustoszeje i dom na dom się wali. Jeśli więc i szatan z sobą jest skłócony, jakże się ostoi jego królestwo? Mówicie bowiem, że Ja przez Belzebuba wyrzucam złe duchy. Lecz jeśli Ja przez Belzebuba wyrzucam złe duchy, to przez kogo je wyrzucają wasi synowie? Dlatego oni będą waszymi sędziami. A jeśli Ja palcem Bożym wyrzucam złe duchy, to istotnie przyszło już do was królestwo Boże. Gdy mocarz uzbrojony strzeże swego dworu, bezpieczne jest jego mienie. Lecz gdy mocniejszy od niego nadejdzie i pokona go, zabierze całą broń jego, na której polegał, i łupy jego rozda. Kto nie jest ze Mną, jest przeciwko Mnie; a kto nie zbiera ze Mną, rozprasza. Gdy duch nieczysty opuści człowieka, błąka się po miejscach bezwodnych, szukając spoczynku. A gdy go nie znajduje, mówi: Wrócę do swego domu, skąd wyszedłem. Przychodzi i zastaje go wymiecionym i przyozdobionym. Wtedy idzie i bierze siedem innych duchów złośliwszych niż on sam; wchodzą i mieszkają tam. I stan późniejszy owego człowieka staje się gorszy niż poprzedni. (Łk 11,15-26)

    Na początku dzisiejszej ewangelii, Jezus używa argumentacji, która powinna trafić do każdego, a szczególnie do tych wszystkich, którzy racjonalnie, rozkładając na części pierwsze, naukowo chcą podejść do kwestii wiary, istnienia Boga czy w końcu tego: jest ten Jezus Mesjaszem, czy nie jest. Pozory – pozorami, udawanie – udawaniem – ale wewnętrzna sprzeczność nigdy nie może stanowić podstawy budowania czegokolwiek, czy to przez Boga (ale On takimi metodami nie posługuje się), ani przez człowieka, zatem także przez Złego.

    Piękny argument (prawniczy prawie :D) – skoro Jemu, Jezusowi, zarzucali, że mocą władcy demonów wyrzucał złe duchy z opętanych, to czemu analogicznie nie podchodzili do tego, co robili – z ich rodzin, wspólnot, miast, wsi wywodzący się – uzdrowiciele i kapłani? Im byli wdzięczni, okazywali podziw i szacunek – bezkrytycznie podchodząc do tego, czyją mocą i w czyim imieniu tego dokonywali (no właśnie…). Jezusa – wyzywali od najgorszych. Jak to czasem w życiu bywa – prawda okazuje się dokładnie odwrotna niż to, na co wskazując pozory i ocenianie drugiej osoby na ich podstawie.

    Kto nie jest ze Mną, jest przeciwko Mnie; a kto nie zbiera ze Mną, rozprasza. No właśnie, mnie to trochę dziwi. Bo nie tak dawno, w nieco innym fragmencie padły słowa jakby odwrotne:

    Wtedy Jan rzekł do Niego: Nauczycielu, widzieliśmy kogoś, kto nie chodzi z nami, jak w Twoje imię wyrzucał złe duchy, i zabranialiśmy mu, bo nie chodził z nami. Lecz Jezus odrzekł: Nie zabraniajcie mu, bo nikt, kto czyni cuda w imię moje, nie będzie mógł zaraz źle mówić o Mnie.  Kto bowiem nie jest przeciwko nam, ten jest z nami. (Mk 9, 38-40)

    Chociaż… Właściwie, to zgadza się. Dzisiaj Jezus mówi o tym, że kto nie działa w Jego imię – działać musi w imię tego, który jest Jego przeciwnikiem, czyli Złego. A w tym zacytowanym fragmencie z Marka, mówiąc Kto bowiem nie jest przeciwko nam, ten jest z nami Jezus mówił o tym, że jeśli ktoś – nie chodząc (dosłownie) z Nim i Jego uczniami działa w Jego imię, nie będzie mógł od razu działać w imię Złego.

    Proste, prawda? 🙂

    Ostatni fragment dzisiejszego tekstu jest także bardzo ciekawy – choćby ze względu na to, że jest…Czym? Najpewniej, o ile nie pierwszym, to jednym z pierwszych, skróconym bardzo, podręcznikiem demonologii (nauka Kościoła o Szatanie), wskazówkami dla pierwszych (i nie tylko) egzorcystów. I co najważniejsze – dowodem, wprost (choć na przykładzie pokazanym) z ust Jezusa, dla tych wszystkich niedowiarków, którzy ułatwiają Złemu zadanie, wpychając go między bajki dla niegrzecznych dzieci i mitologię. Tak, właśnie dzięki temu tak łatwo Zły działa i tak skutecznie – bo dzisiaj mało kto wierzy (nie, nie w niego :]) w to, że on w ogóle istnieje, że działa, zwodzi i kusi. Trzeba się mieć na baczności.

    Pięknie – dzisiaj na rannej mszy, niewiele osób w kościele, pewni państwo obchodzili 49. rocznicę zawarcia sakramentu małżeństwa. Cieszyłem się po pierwsze dlatego – że wytrwali. Tacy ludzie, szczególnie od momentu mojego ślubu, są dla mnie inspiracją, motywacją i dowodem – że można wytrwać razem dosłownie całe życie, do późnej starości. Cieszyłem się także dlatego, że to swoje eucharystyczne dziękczynienie Bogu za to, co już było, i prośba o Jego błogosławieństwo na to, co będzie, nawet u schyłku pewnie już życia, miało miejsce w takk kameralnych warunkach – żadna pompatyczna uroczystość na sumie niedzielnej (żeby wszyscy sąsiedzi i pół parafii widziało), siedząc na środku kościoła przed ołtarzem, z Bóg wie jaką oprawą. Piękna prostota.

    Może dlatego właśnie tyle małżeństw się rozlatuje, że ludzie za bardzo skupiają się na tym, co zewnętrzne, na pozorach, na opakowaniu i oprawie – że zapominają o tym, co najważniejsze, co pozwala być razem, trwać, kochać się coraz mocniej (chociaż też inaczej – w sposób bardziej dojrzały)? A nawet, jeśli formalnie się nie rozlatują – nie dochodzi do rozwodu, separacji – to żyją obok siebie, w tym samym domu, a każdy chodzi swoimi drogami, obok siebie…

    A jeśli Ja palcem Bożym wyrzucam złe duchy, to istotnie przyszło już do was królestwo Boże. Królestwo Boże w nas jest. Nie samo z siebie – ale dzięki łasce Boga, którą otrzymaliśmy w sakramencie chrztu. A nawet – zaryzykowałbym stwierdzenie – ci, którzy z jakiś tam przyczyn Boga chrześcijańskiego nie znają, Dobra Nowina do nich nie dotarła, a żyją w sposób prawy, kochając i szanując innych, w zgodzie ze swoim sumieniem i z drugim człowiekiem. I od nas zależy, czy ten dar wykorzystamy, czy go zmarnujemy. Syn Boży umarł za każdego z nas i to zbawienie ma być darem. Tylko trzeba chcieć ten dar przyjąć.