Nadaj światu smak i piękno

Wy jesteście solą dla ziemi. Lecz jeśli sól utraci swój smak, czymże ją posolić? Na nic się już nie przyda, chyba na wyrzucenie i podeptanie przez ludzi. Wy jesteście światłem świata. Nie może się ukryć miasto położone na górze. Nie zapala się też światła i nie stawia pod korcem, ale na świeczniku, aby świeciło wszystkim, którzy są w domu. Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie. (Mt 5,13-16)

Tak naprawdę, aby zrozumieć wczorajszy tekst niedzielny, nie potrzeba wiele. Ot, posłużyć się zmysłami – czymś, co każdy z nas ma pod ręką. Przypomnieć sobie blask i ciepło światła świecy, poczuć słony, wyrazisty smak szczypty soli. Skąd u Jezusa to porównanie?

Czytaj dalej Nadaj światu smak i piękno

Bądź światłem, jak ta gromnica

Gdy upłynęły dni oczyszczenia Maryi według Prawa Mojżeszowego, przynieśli Jezusa do Jerozolimy, aby Go przedstawić Panu. Tak bowiem jest napisane w Prawie Pańskim: Każde pierworodne dziecko płci męskiej będzie poświęcone Panu. Mieli również złożyć w ofierze parę synogarlic albo dwa młode gołębie, zgodnie z przepisem Prawa Pańskiego. A żył w Jerozolimie człowiek, imieniem Symeon. Był to człowiek sprawiedliwy i pobożny, wyczekiwał pociechy Izraela, a Duch Święty spoczywał na nim. Jemu Duch Święty objawił, że nie ujrzy śmierci, aż zobaczy Mesjasza Pańskiego. Za natchnieniem więc Ducha przyszedł do świątyni. A gdy Rodzice wnosili Dzieciątko Jezus, aby postąpić z Nim według zwyczaju Prawa, on wziął Je w objęcia, błogosławił Boga i mówił: Teraz, o Władco, pozwól odejść słudze Twemu w pokoju, według Twojego słowa. Bo moje oczy ujrzały Twoje zbawienie, któreś przygotował wobec wszystkich narodów: światło na oświecenie pogan i chwałę ludu Twego, Izraela. A Jego ojciec i Matka dziwili się temu, co o Nim mówiono. Symeon zaś błogosławił Ich i rzekł do Maryi, Matki Jego: Oto Ten przeznaczony jest na upadek i na powstanie wielu w Izraelu, i na znak, któremu sprzeciwiać się będą. A Twoją duszę miecz przeniknie, aby na jaw wyszły zamysły serc wielu. Była tam również prorokini Anna, córka Fanuela z pokolenia Asera, bardzo podeszła w latach. Od swego panieństwa siedem lat żyła z mężem i pozostawała wdową. Liczyła już osiemdziesiąty czwarty rok życia. Nie rozstawała się ze świątynią, służąc Bogu w postach i modlitwach dniem i nocą. Przyszedłszy w tej właśnie chwili, sławiła Boga i mówiła o Nim wszystkim, którzy oczekiwali wyzwolenia Jerozolimy. A gdy wypełnili wszystko według Prawa Pańskiego, wrócili do Galilei, do swego miasta – Nazaret. Dziecię zaś rosło i nabierało mocy, napełniając się mądrością, a łaska Boża spoczywała na Nim. (Łk 2,22-40)

Nie tak dawno pisałem o tym tekście, ale dzisiaj – krótko – chciałem zwrócić uwagę na kwestię nieco inną.

Czytaj dalej Bądź światłem, jak ta gromnica

Powstań! Świeć!

Gdy Jezus narodził się w Betlejem w Judei za panowania króla Heroda, oto Mędrcy ze Wschodu przybyli do Jerozolimy i pytali: Gdzie jest nowo narodzony król żydowski? Ujrzeliśmy bowiem jego gwiazdę na Wschodzie i przybyliśmy oddać mu pokłon . Skoro to usłyszał król Herod, przeraził się, a z nim cała Jerozolima. Zebrał więc wszystkich arcykapłanów i uczonych ludu i wypytywał ich, gdzie ma się narodzić Mesjasz. Ci mu odpowiedzieli: W Betlejem judzkim, bo tak napisał Prorok: A ty, Betlejem, ziemio Judy, nie jesteś zgoła najlichsze spośród głównych miast Judy, albowiem z ciebie wyjdzie władca, który będzie pasterzem ludu mego, Izraela. Wtedy Herod przywołał potajemnie Mędrców i wypytał ich dokładnie o czas ukazania się gwiazdy. A kierując ich do Betlejem, rzekł: Udajcie się tam i wypytujcie starannie o Dziecię, a gdy Je znajdziecie donieście mi, abym i ja mógł pójść i oddać Mu pokłon. Oni zaś wysłuchawszy króla, ruszyli w drogę. A oto gwiazda, którą widzieli na Wschodzie, szła przed nimi, aż przyszła i zatrzymała się nad miejscem, gdzie było Dziecię. Gdy ujrzeli gwiazdę, bardzo się uradowali. Weszli do domu i zobaczyli Dziecię z Matką Jego, Maryją; upadli na twarz i oddali Mu pokłon. I otworzywszy swe skarby, ofiarowali Mu dary: złoto, kadzidło i mirrę. A otrzymawszy we śnie nakaz, żeby nie wracali do Heroda, inną drogą udali się do swojej ojczyzny. (Mt 2, 1-12)

Nie mogłem się powstrzymać z tym obrazkiem made by Dayenu. Jeśli ktoś nie zna – to tekst z Autobiografii Perfectu sprzed lat już całkiem wielu, kapitalnie pasujący dla zobrazowania paradoksu sytuacji, w której tych trzech się znalazło.

Czytaj dalej Powstań! Świeć!

Zwietrzała sól i mętne światło

Wy jesteście solą dla ziemi. Lecz jeśli sól utraci swój smak, czymże ją posolić? Na nic się już nie przyda, chyba na wyrzucenie i podeptanie przez ludzi. Wy jesteście światłem świata. Nie może się ukryć miasto położone na górze. Nie zapala się też światła i nie stawia pod korcem, ale na świeczniku, aby świeciło wszystkim, którzy są w domu. Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie. (Mt 5,13-16)

Taki przykład Jezusowej – może nie do końca – przypowieści. Przenośnia, która ma do nas trafić. A trafia?
Bardzo istotne jest to, jak formułuje słowa Pan. Nie mówi: „dobrze by było, gdybyście byli…”, „powinniście być…”, wypadało by, żebyście byli…”. Wali prosto z mostu – jesteście. Dobrzy czy źli, porządni czy krętacze, uczciwi czy wyzyskiwacze, gotowi do poświęceń czy wyjątkowi egoiści, miłosierni czy zacietrzewieni. To bez znaczenia. Sól, światło – to wy. Czym świecić i solić ten świat?
No właśnie. Tyle w nas słabości – czasami, sam patrząc na siebie, mam wrażenie, że jestem egzemplifikacją i ucieleśnieniem słabości i takiej ludzkiej beznadziei. Tyle planów, zamiarów, założeń, postanowień poprawy – mniej zapalczywy, bardziej ustępliwy, mniej nerwów, więcej wyrozumiałości, cierpliwości (żeby nie było – mówię, jak jest, bo z tym wszystkim właśnie ja mam problem) – i co? Założenie dobre – wychodzi jak zwykle, czyli średnio albo wcale. Ile razy więc – dosłownie, albo w przenośni, w zaciszu serca, zastanawiam się i pytam Tego u Góry – po co to? na co? czy warto? Co jest ta moja walka warta, czemu ma służyć, skoro upadam tyle razy? Żadna ze mnie chrześcijańska laurka, przykład a już bynajmniej wzór. Słabiutko, panie, słabiutko. Czym więc mam świecić? Czym mają świecić czy solić świat wszyscy ludzie, których na pewno jest tak wielu mających świadomość, że są podobnie cieniutcy? 
I mam rację – tak mi się wydaje. Ale w tym wszystkim są, mam nadzieję całkiem często, nowe pomysły, intencje, zamiary, założenia, słowa, myśli a przede wszystkim czyny, w których działam – mniej lub bardziej świadomie – w mocy Ducha, dzieląc się Bożą miłością. Jestem solą ziemi i światłem dla świata wtedy, kiedy pozwalam Bogu przez mnie działać i kochać. Choćby wtedy, kiedy Mu w tym nie przeszkadzam. Staram się, kiedy to widzę – a czasami uświadamiam sobie to po fakcie. To jest strasznie fajne, tym bardziej, kiedy nieświadome albo uświadomione sobie po fakcie. Żadna to moja zasługa – On działa wtedy przeze mnie, chociaż tyle ma ze mnie pożytku. 
I kilka słów zachęty papieża Franciszka z homilii z 02 lipca 2013 r. z Domu św. Marty:

Jesteśmy słabi, ale musimy być odważni w naszej słabości. A często nasza odwaga musi być wyrażona przez ucieczkę bez oglądania się za siebie, by nie wpaść w pułapkę niegodziwej tęsknoty. Nie lękajcie się i zawsze spoglądajcie na Pana. Nawet, kiedy chcemy uciekać, może być „coś, co ciągnie nas z powrotem”. Tak trudno jest przeciąć więzy grzesznej sytuacji. To jest trudne. Uciekajcie, by iść naprzód ścieżką Jezusa. Stając twarzą w twarz z grzechem, musimy uciec bez żadnej tęsknoty. Ta tendencja do tęsknoty za grzechem jest bliźniacza z „kuszeniem do ciekawości”. Ciekawość nie pomaga, ona boli. Pożądanie wiedzy. co do tego „jaki jest grzech” jest ciekawością niebezpieczną i musimy „uciekać i… nie oglądać się za siebie”. Jesteśmy słabi, wszyscy z nas, i musimy się bronić. Może się także pojawić kuszenie strachem, „by bać się iść naprzód opartym na wierze w Pana”. Boję się poruszać naprzód, boję się, gdzie zaprowadzi mnie Pan. A tymczasem strach nie jest dobrym doradcą. Stając twarzą w twarz z grzechem, tęsknotą i lękiem, naszą odpowiedzią musi być „patrzenie na Pana, kontemplowanie Pana”. To daje nam piękny cud nowego spotkania Pana. W naszych kuszeniach musimy mieć odwagę by być pokornymi i mówić Chrystusowi: „Panie, jestem kuszony: Chcę pozostać w tej sytuacji grzechu; Panie, jestem ciekaw tych rzeczy; Panie, boję się. Nie możemy być naiwnymi, letnimi Chrześcijanami, tylko odważnymi. Jesteśmy słabi, ale musimy być odważni w naszej słabości. 

W lustrze Boga

Jezus powiedział do Nikodema: Tak Bóg umiłował świat, że dał swojego Syna Jednorodzonego; każdy, kto w Niego wierzy, ma życie wieczne. Albowiem Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony. Kto wierzy w Niego, nie podlega potępieniu; a kto nie wierzy, już został potępiony, bo nie uwierzył w imię Jednorodzonego Syna Bożego. A sąd polega na tym, że światło przyszło na świat, lecz ludzie bardziej umiłowali ciemność aniżeli światło: bo złe były ich uczynki. Każdy bowiem, kto się dopuszcza nieprawości, nienawidzi światła i nie zbliża się do światła, aby nie potępiono jego uczynków. Kto spełnia wymagania prawdy, zbliża się do światła, aby się okazało, że jego uczynki są dokonane w Bogu. (J 3,16-21)

Bardzo często brakuje nam tego ujęcia, świadomości tej perspektywy. Zdarza się, że przypominamy sobie o tych Bożych słowach: Tak Bóg umiłował świat, że dał swojego Syna Jednorodzonego; każdy, kto w Niego wierzy, ma życie wieczne. Bóg kocha, i to wystarczy, o ile człowiek tylko uwierzy w zbawienie ofiarowane przez Niego.
Jezus tłumaczy to w bardzo prosty sposób. Nie jest tak, że Bóg jest wielkim złym sędzią, który skrupulatnie do  przesady rozlicza każdego człowieka z tego, co i kiedy w życiu zrobił. Sąd nastąpi w znanym tylko Bogu terminie, ale w pewnym sensie będzie tylko formalnością. Wyrok na samego siebie wydajemy tym, co i jak robimy, wczoraj, dzisiaj i jutro. Sąd wydajemy sami na siebie w zależności od tego, jakich wyborów dokonujemy i jakie decyzje podejmujemy. Nigdy nie jest tak, że nie ma wyboru – zawsze są co najmniej 2 możliwości: światło i ciemność. A w dniu sądu – pozostaje niezmierzone Miłosierdzie Boga Ojca. 
Bez względu na to, co deklarujemy, co mówimy – liczy się to, co robimy. Można być dzień w dzień na Mszy Świętej, a w sercu mieć ciemność i wszystkim innym pogrążać się w mroku. A można także mieć wątpliwości, zastanawiać się, szczerze szukać i dążyć do poznania prawdy – i w ten sposób mozolnie, ale jednak zbliżać się do światła. 
Wszystko, czego dokonujemy, to jakby zwierciadło – w którym my przeglądamy się i porównujemy do Boga. Pytanie – co tam widać? Więcej światła czy ciemności? 
>>>
Dzisiaj dowiedziałem się, że zmarł pan J. Przesympatyczny starszy człowiek, mąż dobrej przyjaciółki teściowej. Zdrowy człowiek, który nagle pół roku temu zachorował na raka. Sporo nadziei, pierwsza chemia… i równia pochyła. Zbyt słabe wyniki na dalsze leczenie. Poprawa ok. 2 tygodnie temu, niezrozumiała dla lekarzy, i zdecydowane pogorszenie w ostatnich dniach, które spędził już w hospicjum. Odszedł dzisiaj rano. 
Pokój jego pamięci i ukojenie w Bogu dla tych, których jego śmierć napełniła bólem. Wierzę, że Bóg zaprosił go już do swego stołu. 

Bóg zamknięty w lampie

Wysłaliście poselstwo do Jana i on dał świadectwo prawdzie. Ja nie zważam na świadectwo człowieka, ale mówię to, abyście byli zbawieni. On był lampą, co płonie i świeci, wy zaś chcieliście radować się krótki czas jego światłem. Ja mam świadectwo większe od Janowego. Są to dzieła, które Ojciec dał Mi do wykonania; dzieła, które czynię, świadczą o Mnie, że Ojciec Mnie posłał. (J 5,33-36)

Ciekawe, bo jakoś nigdy nie zwróciłem uwagi na ten fragment.

Pierwsze słowa mogą zabrzmieć nieco dziwnie. Jednak, kiedy się nad nimi zastanowić, są jak najbardziej sensowne. Do Adwentu pasują, choć wypowiedziane zostały w zupełnie innym momencie. Jezus nie zważa na świadectwo człowieka? Tak – w tym sensie, że nie jest Mu ono potrzebne, aby mógł pełnić swoją misję, aby prawdziwie był Bogiem. Jest Nim, czy nam się podoba, czy też nie. Jan był tym ostatnim z proroków, jedynym – poza starym Symeonem – który wprost wskazał na Mesjasza. Jego świadectwo nie jest, w związku z tymi słowami Jezusa, mniej ważne czy wartościowe. Miał pełną rację – tak, ten był Mesjaszem. Gdyby jednak swego świadectwa Jan nie złożył, czy ktokolwiek inny – Jezus również byłby Nim, tak samo. Bóg może się obejść bez człowieka, jego uznania boskości – a człowiek bez Boga?
Dalsza część tekstu pięknie nawiązuje do, znanej nam, tradycji lampionów, świec i świateł roratnich. Wchodzimy do ciemnego kościoła, oświecając sobie nimi drogę, aby przy dźwięku Gloria in excelsis Deo dopiero świątynia rozbłysła lampami. Pielgrzymujemy więc na te roratnie przygotowania, jak panny roztropne, o których nie tak dawno słuchaliśmy w liturgii. W naszych lampach płonie światło, a serca rozpala to prawdziwe, jedyne w swoim rodzaju światło oczekiwania i wiary zarazem. To światło, którym jest przychodzący i rodzący się Zbawiciel. Jedyne światło, jedyny punkt odniesienia – jak sam stwierdził – w przeciwieństwie do największego nawet proroka, jak Jan Chrzciciel. Każdy jest tylko lampą, przekaźnikiem. Bez źródła – światła – cała reszta nie ma znaczenia, jest bezużyteczna. 
Jest jeszcze kilka dni, aby wyruszyć ze swoimi lampami do źródła światła. Zanim Ten, wyczekiwany i wytęskniony, sam przyjdzie. 

Pora wstać i otworzyć oczy

Jak zwykle, jestem do tyłu – to tekst niedzielny (a dziś? czwartek). 

Jezus przechodząc ujrzał pewnego człowieka, niewidomego od urodzenia. Splunął na ziemię, uczynił błoto ze śliny i nałożył je na oczy niewidomego, i rzekł do niego: „Idź, obmyj się w sadzawce Siloe”, co się tłumaczy: Posłany. On więc odszedł, obmył się i wrócił widząc. A sąsiedzi i ci, którzy przedtem widywali go jako żebraka, mówili: „Czyż to nie jest ten, który siedzi i żebrze?”. Jedni twierdzili: „Tak, to jest ten”, a inni przeczyli: „Nie, jest tylko do tamtego podobny”. On zaś mówił: „To ja jestem”. Zaprowadzili więc tego człowieka, niedawno jeszcze niewidomego, do faryzeuszów. A dnia tego, w którym Jezus uczynił błoto i otworzył mu oczy, był szabat. I znów faryzeusze pytali go o to, w jaki sposób przejrzał. Powiedział do nich: „Położył mi błoto na oczy, obmyłem się i widzę”. Niektórzy więc spośród faryzeuszów rzekli: „Człowiek ten nie jest od Boga, bo nie zachowuje szabatu”. Inni powiedzieli: „Ale w jaki sposób człowiek grzeszny może czynić takie znaki?”. I powstało wśród nich rozdwojenie. Ponownie więc zwrócili się do niewidomego: „A ty, co o Nim myślisz w związku z tym, że ci otworzył oczy?” Odpowiedział: „To jest prorok”. Na to dali mu taką odpowiedź: „Cały urodziłeś się w grzechach, a śmiesz nas pouczać?”. I precz go wyrzucili. Jezus usłyszał, że wyrzucili go precz, i spotkawszy go rzekł do niego: „Czy ty wierzysz w Syna Człowieczego?”. On odpowiedział: „A któż to jest. Panie, abym w Niego uwierzył?”. Rzekł do niego Jezus: „Jest nim Ten, którego widzisz i który mówi do ciebie”. On zaś odpowiedział: „Wierzę, Panie!” i oddał Mu pokłon. (J 9,1.6–9.13–17.34–38)
Zacznę od strony zawodowej – do czego czepiają się faryzeusze? Nie tyle byli świadkami cudu, co niewątpliwie stał przed nimi człowiek cudownie uzdrowiony; ewangelista wprost mówi, że ów biedak był znany w okolicy i rozpoznawany, a po odzyskaniu wzroku ludzie spierali się, czy to on, czy nie on. Faryzeusze czepiają się szabatu, czyli prawa. Skoro szabat – zakaz jakiejkolwiek pracy. Jezus odbił tę piłeczkę dość skutecznie, gdy również zarzucono mu łamanie szabatu przy uzdrowieniu kobiety (Łk 13, 10-17), kiedy odpowiedział: „Obłudnicy, czyż każdy z was nie odwiązuje w szabat wołu lub osła od żłobu i nie prowadzi, by go napoić? A tej córki Abrahama, którą szatan osiemnaście lat trzymał na uwięzi, nie należało uwolnić od tych więzów w dzień szabatu?”. 
No właśnie. Co jest ważniejsze – prawo dla prawa, czy prawo dla dobra człowieka? Już o tym pisałem. Wtedy także padł z ust przełożonego synagogi konkretny zarzut, pewnie w niedzielnej sytuacji powtórzony: „Jest sześć dni, w których należy pracować. W te więc przychodźcie i leczcie się, a nie w dzień szabatu!”. Prawo ma wypływać z serca i być usankcjonowaniem zasad, które pochodzą nie tylko z ludzkiego nadania, i służą zawsze dobru człowieka. Pytanie jest zatem proste – czy Jezus temu niewidomemu zaszkodził? Na pewno nie. Faryzeuszom zaś nie pasował – On sam i uzdrowiony ślepiec, który o Nim zaświadczył – bo Jego czyny plus świadectwo uzdrowionego wskazywały na niewytłumaczalną wielkość, łaskę jaka przeszła przez Jezusowe ręce. Oni zaś przecież tępili Go, a nie zamierzali stać się Jego uczniami. Świadectwo niewidomego, który Pana uznał za proroka, było zupełnie nie po ich myśli. 
Budujące jest, że nie wszyscy oni byli tak zaślepieni. Owszem, jedni twierdzili – skoro, uzdrawiając, naruszył szabat, to nie czynił tego mocą i za wolą Boga; co więcej, czyniąc coś takiego w czas szabatu, Jezus zgrzeszył. Inni jednak, bardziej ostrożni i otwarci na to, co się dokonało, rozumieli – grzesznik uzdrawia i to na oczach całego miasta? Nie, to się przysłowiowej kupy nie trzyma. Mieli rację. Nie wiemy, czy oni wierzyli w Jezusa, czy byli wśród nich uczniowie Pana incognito (jak Józef z Arymatei), czy po prostu czuli w sercach, że zrzucenie wszystkiego na złe moce jest wyjaśnieniem tej sytuacji. Zły uzdrawia? Nie. Uzdrawia Bóg. A więc Ten człowiek – prorok? A może…?
Jezus dokonuje cudu. Znowu, kolejny raz okazuje wielkość Boga, wobec której nie jest ograniczeniem słabość i ułomność człowieka. Dziwny może – magiczny? – gest zrobienia i nałożenia na oczy ślepca błota. A może Bóg, któremu nie zależy na tym, aby człowiek go chwalił (nie jest Mu to do niczego potrzebne), chce aby ludzie nie mieli wątpliwości, że to Jego mocą dokonał się cud. W tej sytuacji staje się to widoczne i oczywiste – nałożył błoto, kazał się obmyć, a ślepiec powraca, widząc! Co więcej – przyznają to nawet sami faryzeusze, wprost pytając jeszcze niedawno ślepego o Tego, który otworzył mu oczy; potwierdza to sam uzdrowiony.
W pełnym (zacytowałem wersję skróconą) fragmencie tej ewangelicznej opowieści jest też dyskusja o tym, czyją winą było kalectwo owego ślepca – jego samego, czy też jego rodziców? Ludzie zastanawiali się – czy został pokarany za swoje grzechy (dziwna teoria – zgrzeszyć miał przed urodzeniem?) czy za grzechy rodziców (jeszcze dziwniejsza…). Z pewnością jego życie nie było łatwe – na marginesie społeczeństwa, skazany na tułaczkę i litość, jałmużnę ludzi zdrowych. Można powiedzieć – wegetował, żywy, ale niezbyt żyjący. I to wszystko w jednej chwili się odmieniło – kiedy? Gdy w jego życie wszedł Jezus. Dynamicznie, sam z własnej woli – w przeciwieństwie do np. obrazka spod Jerycha z Bartymeuszem (także niewidomym) w roli głównej, który wołał Jezusa. Bóg widzi cierpiących, i zbliża się do nich, chce im pomóc. 
Najcenniejsze jest jednak nie to, co spotkało owego bezimiennego dotąd ślepca – ale to, co dokonało się w nim już po tym, gdy zrozumiał to, co go spotkało. Jezus przyniósł mu światło, a nawet rozświetlił jego życie na dwa sposoby. Dzięki Niemu człowiek odzyskał wzrok – stał się samodzielny, mógł żyć normalnie, nie tylko zdany na łaskę innych. Ale przede wszystkim – światło zajaśniało w Nim samym; światło Boga, który dotarł do następnego nieszczęśnika, uzdrowił, przyniósł nadzieję i sens. Tak, jedno przyszło po drugim – nic dziwnego, że po tak spektakularnym uzdrowieniu chciał on uwierzyć w Jezusa. My mamy dzisiaj może trudniej – trudno o tak wielkie cuda (co nie znaczy, że nie zdarzają się – może czegoś nam brakuje, aby ich dostąpić? jest wiele wspólnot w których dochodzi do uzdrowień), ale mamy całą historię zbawienia, ewangelie. Gdy ktoś szczerze szuka – to wystarczy, w nich znajdzie Boga, który uzdrowi to, co najważniejsze. 
Może nie tak namacalnie, dosłownie, ale do każdego z nas Bóg podchodzi raz po raz. Wczoraj potrzebowaliśmy tego, dzisiaj czegoś innego, jutro pewnie jeszcze czegoś innego. Te podstawowe potrzeby widzimy. I złorzeczymy Bogu, gdy nie zadziała jak złota rybka. A czy w ogóle zastanawiamy się, czy prosi o to, co trzeba? Najczęściej chcemy rzeczy, które są na wyciągnięcie ręki i do zdobycia po ludzku – albo jakieś zachcianki, albo coś, do czego trzeba się po prostu bardziej wysilić (a nie zwalać wszystko na Boga). Może Bóg już dawno zaradził temu duchowemu kalectwu, które jest we mnie, a ja po prostu nie chcę tego zauważyć? Otrzymałem nową szansę, nowe możliwości – i skutecznie je marnuję. Bóg przyniósł mi światło, a ja go nie chcę zauważyć.
Pora wstać i otworzyć oczy.

Ani za bardzo, ani za mało – ale w sam raz. Zwietrzała sól i niewidoczne światło

Wy jesteście solą dla ziemi. Lecz jeśli sól utraci swój smak, czymże ją posolić? Na nic się już nie przyda, chyba na wyrzucenie i podeptanie przez ludzi. Wy jesteście światłem świata. Nie może się ukryć miasto położone na górze. Nie zapala się też światła i nie stawia pod korcem, ale na świeczniku, aby świeciło wszystkim, którzy są w domu. Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie. (Mt 5,13-16)
Te słowa to nic innego, jak przypomnienie nam, ludziom wciąż upadającym, taplającym się w błotku naszych grzechów, że choć z naszą świętością tu na ziemi różnie bywa, to jednak to właśnie do niej i ku niej jesteśmy stworzeni. Jesteśmy jakby kwintesencją stworzenia (tutaj piszę o tekście z niedzieli – a o samym stworzeniu, stwarzaniu, w ramach lectio continua można było usłyszeć wczoraj i dzisiaj na Mszy), tymi którzy mają je rozświetlać i decydować o smaku, o walorach. Można soli jako takiej nie lubić, ale nikt nie zaneguje jej podstawowych walorów smakowych – bez soli mało co w ogóle smakuje. Zresztą, jak się coś przesoli – także nie jest dobrze. Sól jest konieczna w odpowiednich proporcjach, ilości, dodana we właściwym momencie. 
Także my sami mamy wolność decydowania o sobie – ale i wskazania, przykazania, naukę Jezusa i Kościoła, które wytyczają trasę, są swego rodzaju przepisem – co, jak, gdzie i kiedy zrobić, czego unikać, co ważne, a co zbędne. Żadne to bezsensowne i nieuzasadnione tylko zakazy i ograniczenia – ale coś, co wynika z całości nauczania Jezusa i jest spójną jego częścią wraz z tym, co Bóg nam proponuje w ramach realizowania i odkrywania swojego powołania, ze wszystkimi możliwościami. Możemy być za bardzo albo za mało, nie zrozumieć przypadkiem przepisu, jaki Bóg daje na szczęśliwe, spełnione i owocne życie, albo zupełnie celowo korzystać z tego przepisu zupełnie na opak, chcąc za wszelką cenę stworzyć coś zupełnie innego, swojego – w myśl nieśmiertelnego róbta, co chceta i ja wiem lepiej
To nigdy się nie zmienia z Jego strony – nasze wybranie, umiłowanie i stworzenie człowieka jest raz na zawsze, bezwarunkowo – trwa nadal. Tylko czasami ktoś z nas dochodzi do wniosku, że jest lepszy, mądrzejszy, dokładniej zna swoje potrzeby i sam najlepiej potrafi je zaspokoić, a ten cały Bóg to tylko wymysł, zabobon i w ogóle to przeszkadza. W tym ukochaniu jesteśmy wolni – możemy tak myśleć, możemy do takiego wniosku dojść i nim się kierować. Pół biedy, gdy człowiek sam zrozumie po czasie, że błądził. Wtedy może do Boga wrócić – a On zawsze czeka w tym samym miejscu. Dobrze, gdy sami dojdziemy do tego, że trzeba tam, do Niego wrócić. 
Człowiek, jak sól, może się zepsuć. Się – czyli sam siebie. Błądzenie jest naszą domeną, bo i słusznie mówi się, że człowiek najlepiej na własnych błędach się uczy, bo błędom innych i podanym przez nich na tacy wnioskom najczęściej nie dowierzamy. Może i dobrze – o te swoje doświadczenia jesteśmy bogatsi, bo przecież jesteśmy sumą wszystkiego, nie tylko tego, co nam się przytrafiło dobre, piękne i miłe. I ta konkretna forma, jakiej Jezus używa – jesteście – mówi wprost, że takie jest nasze powołanie. To żadne dążenie, staranie się, dorastanie – tylko stan faktyczny. Tacy po prostu jesteśmy, mniej lub bardziej dobrze. Możemy być zwietrzałą solą albo ledwo widocznym światłem – ale nimi jesteśmy. To, że my czasami nie dajemy rady, kończy się na nieudolnych staraniach – cóż, tak bywa, ale celem nie jest to jako proces, ale samo bycie tą solą i tym światłem. 
Mamy być w sam raz, tak jak trzeba. Punkty odniesienia – Słowo Boże, nauczanie Jezusa i Kościoła – są jasne. My mamy je stosować do tego, co się dzieje w nas i wokół nas, do ludzi z którymi się stykami, do sytuacji w jakich Boża Opatrzność nas stawia, do problemów jakim musimy stawić czoło. Tak jak to światło, które ma sens tylko właściwie ukierunkowane, w dany ciemny kąt – albo jak sól, której musi być mniej więcej określona ilość, aby potrawę poprawiła, a nie zepsuła. Dlaczego? Po co? Bo to jest właśnie świadectwo. Bo dobrze przyprawioną potrawę ma się ochotę próbować raz po raz, bo dobrze oświetloną drogą każdy idzie chętniej nić po omacku w ciemnościach. Niby zwykła potrawa i zwykła droga – ale inna, jedno dzięki soli, drugie dzięki światłu. 
Mamy powodować niedosyt dobra, piękna, miłości i tego wszystkiego, co jest Bożą solą i Bożym światłem. Mamy być tymi, przez których Bóg mówi do tych, którzy sami do Niego zwrócić się nie potrafią, bo nigdy tego nie robili, albo już zapomnieli, jak to zrobić. Mamy być tymi, którzy do Boga przybliżają, ale zarazem sami Go sobą nie zasłaniają. Mamy inspirować tych, co wokół nas, do tego, aby sami stawali się solą i światłem dla innych. Aby ta dobra sól i dobre światło się rozprzestrzeniały, by przez nie Bóg docierał jak najdalej, dodawał ludzkiemu życiu smaku i oświecał je.

Jedna ważna sprawa – jeśli uważam się za chrześcijanina, muszę uważać. To zobowiązuje. Nie wystarczy to, że pójdę do kościoła, noszę krzyżyk, widać czasem u mnie różaniec, albo na ścianie wiszą święte obrazki a na półce widać Biblię czy książeczkę do modlitwy. Dobre świadectwo to autentyczność. Jeśli jej brakuje – nikomu Boga nie przybliżę, a tylko stanę się dla takiego człowieka kolejnym (być może przy wielu niesłusznych i naciąganych, ale zawsze) dowodem na to, że Bóg, wiara i Kościół to pozoranctwo, brak konsekwencji pomiędzy słowami a czynami, i zwykła ściema. 
Jakaś wskazówka? Proszę bardzo – słowami Izajasza z niedzielnego pierwszego czytania: 
Dziel swój chleb z głodnym, wprowadź w dom biednych tułaczy, nagiego, którego ujrzysz, przyodziej i nie odwrócić się od współziomków. Wtedy twoje światło wzejdzie jak zorza i szybko rozkwitnie twe zdrowie. Sprawiedliwość twoja poprzedzać cię będzie, chwała Pańska iść będzie za tobą. Wtedy zawołasz, a Pan odpowie, wezwiesz pomocy, a On [rzeknie]: Oto jestem! Jeśli u siebie usuniesz jarzmo, przestaniesz grozić palcem i mówić przewrotnie, jeśli podasz twój chleb zgłodniałemu i nakarmisz duszę przygnębioną, wówczas twe światło zabłyśnie w ciemnościach, a twoja ciemność stanie się południem. (Iz 58,7-10)
Nie chodzi tu o postawę jakieś wielkiej zewnętrznej pewności siebie, która może zakrawać na pychę, gwiazdorzenia swoją wiarą – nic z tych rzeczy. Paweł w drugim czytaniu mówił: I stanąłem przed wami w słabości i w bojaźni, i z wielkim drżeniem. (1 Kor 2, 3) Trzeba być wielkim duchem, wielkim Tym, kto mnie posłał, Bogiem, a nie sobą czy swoimi walorami. Wtedy Ten, który jest najważniejszy, może przeze mnie działać. W końcu właśnie o to chodzi, a nie o wywyższanie siebie samego. 

Stało się ciałem, oświeca – a my dalej swoje?

Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga. Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało. W Nim było życie, a życie było światłością ludzi, a światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła. Pojawił się człowiek posłany przez Boga Jan mu było na imię. Przyszedł on na świadectwo, aby zaświadczyć o Światłości, by wszyscy uwierzyli przez niego. Nie był on światłością, lecz /posłanym/, aby zaświadczyć o Światłości. Była Światłość prawdziwa, która oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi. Na świecie było Słowo, a świat stał się przez Nie, lecz świat Go nie poznał. Przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli. Wszystkim tym jednak, którzy Je przyjęli, dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi, tym, którzy wierzą w imię Jego którzy ani z krwi, ani z żądzy ciała, ani z woli męża, ale z Boga się narodzili. A Słowo stało się ciałem i zamieszkało wśród nas. I oglądaliśmy Jego chwałę, chwałę, jaką Jednorodzony otrzymuje od Ojca, pełen łaski i prawdy. (J 1,1-14)

W samą tylko uroczystość Narodzenia Pańskiego Kościół przytacza nam, w zależności od tego, kiedy na Mszę pójdziemy, kilka zupełnie innych tekstów. Ten, specyficzny bardzo w swoim języku, jak i całość Janowej ewangelii, co ciekawe, usłyszała… większość, w pewnym sensie pewnie leniwych, którzy po prostu poszli na Mszę w dzień, nie dotarli ani na Wieczorną Mszę Wigilijną (żadną pasterkę dla dzieci – nie ma nic takiego) gdzie czyta się rodowód Jezusa (Mt 1,1-25), ani na Pasterkę gdzie czyta się opis Narodzenia (Łk 2,1-14), ani nawet na jakąś ranną Mszę (konkretnie – o świcie, pierwszą) gdzie czyta się krótki, a jakże wyrazisty fragment tylko o samej radości pasterzy (Łk 2,15-20). Ten tekst to powód, dla którego w swoich kawalerskich latach zawsze szedłem w dniu Narodzenia Pana na jeszcze jedną Mszę, wieczorem, żeby posłuchać tych właśnie słów. 
Bóg bardzo dynamicznie, namacalnie – nie jako Wszechobecny-Nieosiągalny-Odległy-Byt – ale jako człowiek z krwi i kości, niepozbawiony swojego Bóstwa wchodzi do historii świata, zaczyna istnieć w konkretnym miejscu i czasie. Jezus jest postacią historyczną – co potwierdziło na przestrzeni wieków bardzo wiele źródeł, często bynajmniej nie chrześcijańskich. Swoją wielkość zamyka w kruchym ciele maleńkiego dziecka, które nieśmiało wyciąga ręce do swojej matki i opiekuna, ale i ufnie spogląda na oniemiałych ze zdumienia a to pasterzy, a to trzech mędrców/magów/króli (jak kto woli). 
Czemu? Po co? Dlaczego? Głupio to, mało kulturalnie – ale odpowiem pytaniem na pytanie: a jakie to ma znaczenie? Moim zdaniem, z miłości. Bóg chciał nam, prostym i głupim ludziom, pokazać, jak Mu na nas zależy. Nie – zamanifestować swoją, Jego wielkość; mógłby tego dokonać w o wiele bardziej spektakularne sposoby. Zabita dechami dziura za Jerozolimą? Jaskinia? Żłób pełen siana? Owce i inny inwentarz? Mało efektywne. Bóg udowadnia nam, że Mu na nas zależy, właśnie tak, aby zaszokować – w formie, jaka nigdy z bóstwem by się nikomu nie skojarzyła. Inaczej – dociera ona do tych, którzy są tego Narodzenia świadkami dopiero, gdy widzą znaki; wcześniej sami nie potrafili zrozumieć słów proroctw, które wskazywały miejsce i znaki towarzyszące temu wydarzeniu. 
Co zrobić, aby nie przegapić Jego przyjścia? Tak – powie ktoś – ale przecież Jezus już się narodził, dzisiaj jest 27 grudnia. Owszem, kolejny raz, i narodzi się jeszcze nieskończenie wiele razy w pamiątkach tego dnia, jakie my i nasze dzieci, wnuki będziemy obchodzili… Przyszedł, przychodzi i nie raz przyjdzie, nie tylko w dniach świętowania rocznicy Jego narodzin. Tu płynie nauka – nie skupiać się na tym, co zewnętrzne. To nie wystarczy. Żydzi, którzy nieco ponad 30 lat później tego maleńkiego Mesjasza ukrzyżowali, także byli przekonani, że spełniali swój obowiązek, wynikający z pobożności. Literalnie – mieli nawet rację. A czy mieli ją faktycznie? Nie. Bo nie chcieli zobaczyć tego, kim On był naprawdę – żadnym uzurpatorem, szarlatanem, magiem czy uzdrowicielem. Był Tym, na którego nawet oni, oprawcy, od wieków czekali. 
Jeśli byłeś już przy żłóbku, pofatygowałeś się do kościoła – to świetnie. Jeśli nie – masz jeszcze czas i okazję. Spotkanie z żywym Bogiem to wydarzenie, które nie powinno pozostać bez echa. To coś, co – o ile autentyczne – ma przemienić, i to na trwałe. Ale wtedy moja wizyta u Niego musi być prawdziwa. Nie jako kolejna anonimowa osoba, która na wypadek tego, że On jednak istnieje, stara się dać odfajkować siebie na liście dobrych katolików co to nawet do żłóbka poszli. Gorzej, że pewnie jakby zapytać, po co, to by nie wiedział. Dialog z Maleńką Miłością, położoną w żłobie, jest trudny i nawet dziwny – bo jak tu rozmawiać z dzieckiem? Bóg nie jest przewidywalny, łatwy ani oczywisty. Trzeba kojarzyć – wiele lat później Jezus sam powie jeśli nie staniecie się jak dzieci… Do Boga położonego w stajence można iść tylko szczerze, tylko autentycznie, tylko z czystym sercem. Tak, jak do dorosłego idzie dziecko – ufne, prawdziwe, radosne. 
W większości do żłóbka już szliśmy, i od tego żłóbka już wróciliśmy do brutalnej rzeczywistości – chyba, że ktoś się urlopuje, albo jest uczniem jeszcze. I gdy wydawać się może, że na nowo jesteśmy w tym samym świecie, z którego zanurzaliśmy się kilka dni temu w tajemnicę Jego Narodzenia – uwierz i pamiętaj, że wszystko jest inne, bo na zapleczu z pozoru tego samego świata narodził się prawdziwy Bóg. Tylko żeby to zrozumieć i żeby to mogło coś dla mnie zmienić – muszę otworzyć oczy. Światło można docenić tylko, gdy się ma odwagę w nie spojrzeć, otworzyć się na nie. 
Dudi u siebie bardzo fajnie zauważył (a małżonkiem jest o zdecydowanie dłuższym doświadczeniu i stażu ode mnie, pewnie mnie to bliżej do jego latorośli): 

banalność życzeń…małośc słów… słowa są w gruncie rzeczy mało ważne – czasami lepiej spojrzeć w oczy po prostu, więc tym razem jakoś nie siliłem sięna kwieciste przemowy –…zauważyłem, że od paru lat z żoncią składamy sobie życzenia, właściwie niewiele sobie życząc…

Ma rację. Uświadomiłem to sobie, jak przeczytałem te słowa – i skojarzyłem, że moja żonka także nie lubi się przede mną wywnętrzać na okoliczność życzeń różnych, i zawsze w takiej sytuacji po prostu głęboko patrzy mi w oczy. Tam jest wszystko. Gdy dwoje nie tylko z obrączki i z papierka z USC/kościoła stara się być jednym ciałem, to faktycznie niewiele potrzeba słów. 

Zachęcam do przeczytania dwóch naprawdę fajnych tekstów:

>>>

Trochę się opuściłem? Plan był może i mało ambitny, w każdym razie żeby w święta też coś napisać. W sumie – poza radosnym świętowaniem w gronie rodzinnym (ile można – trzeba trochę samotności w takich dniach nawet, przynajmniej ja potrzebuję) niewiele jest do roboty. Takie było założenie. Życie je mocno szybko zweryfikowało. Konkretnie – już w nocy z 23 na 24 grudnia. Obudziłem się z łbem jak bania, gorączką i bolącymi gnatami. Termometr prawdę ci powie – i tym razem oscylowała ona pomiędzy 37 a 38,5. Niby sporo – ale jak na moje możliwości nie tak tragicznie (w młodości kilka razy słupek rtęci mi się kończył…). Ale że młodość wspomniana to zamierzchła przeszłość – czułem się niezbyt ciekawie. A tu trzeba było sprzątnąć mieszkanie, umyć podłogi i zapakować się na wyjazd do teściów. Cóż, to posprzątaliśmy, spociłem się jak dziki, i byłem w jeszcze gorszej formie. 
Jak teściu przyjechał, zanim pojechaliśmy, poszliśmy do apteki i wyszedłem z moją ulubioną pyralginą – broń ostateczna, choć po prawdzie na taką gorączkę niewiele innych rzeczy, przynajmniej u mnie, działało. Jak wtaszczyliśmy się do teściów na 4 piętro z tobołami i prezentami, to myślałem, że umrę. Szybko pigułka i walnąłem się w jednym pokoju. Generalnie, z niewielką przerwą na kolację wigilijną, leżałem, ni to śpiąc, ni to  nie śpiąc, czując się fatalnie. Na noc eksmitowałem szwagierkę – poszła spać z żonką w gościnnym pokoju, a ja sam u niej, żeby nie zarażać (wtedy nie wiedziałem jeszcze, czym). Za dużo nie pospałem, bo z taką gorączką się nie da. 
W sobotę nieco lepiej, choć i tak większość czasu w pozycji horyzontalnej. Gorączka mniejsza, gnaty mniej bolały, i już nie tak zimno. Za to – tadam – zaczęło mnie drapać tym razem gardło. Na razie nieśmiało, delikatnie, ale odczuwalnie. I dalej byłem bardzo słaby, więc rano zadzwoniłem do rodziców, że nici z pomysłu odwiedzenia ich tego dnia. Zresztą, technicznie też by było trudno – wszystko tak zasypało, że połowa osobówek nie była w stanie ruszyć na osiedlu. Teściu wieczorem zaproponował wódeczki przed spaniem (z cyklu od razu cię na nogi postawi!), ale grzecznie odmówiłem. Nic mi nie smakowało w ogóle, jeść mi się nie chciało – po pobycie u nich na święta… schudłem 2 kg 🙂 Więc tym bardziej wódeczki. 
Noc była znośna, za to gardło w II dzień świąt – mniej. Generalnie czułem się całkiem blisko normalności, choć słabo, za to gardło coraz bardziej odmawiało posłuszeństwa. Zacząłem pokasływać coraz mocniej, krztusić się itp. No i moja mowa coraz dziwniejsza była – coś w deseń Dartha Vadera. Jak taksówką wróciliśmy wieczorem od teściów – to po rozmowie z żonką… generalnie prawie straciłem głos. Położyliśmy się razem – plecami do siebie, z mocnym moim postanowieniem kaszlenia tylko w ścianę. Starałem się, ale budziłem się tak co godzinę chyba. Beznadziejna no. 
Rano dopadłem do LuxMedu, obejrzała i osłuchała mnie miła pani. Wyrok – zapalenie… czego? Nie, nie gardła. Krtani. Tygodniowe zwolnienie, i zapytana przeze mnie, po zobrazowaniu stanu faktycznego (ja: zarażający chory; żonka – zdrowa ciężarówka w 7 m-cu; warunki bytowe – pokój sztuk jeden z aneksem kuchennym), zasugerowała, żeby jednak może żonkę wysłać z powrotem do teściów. Był bunt, i samemu mi bardzo źle i smutno, ale pojechała. Mam nadzieję, 2-3 dni max. Chodzi o to, żebym do woli kaszlał sobie sam na siebie, żarł leki i wyzdrowiał. Nie możemy ryzykować maleństwa naszego, czy jej zdrowia – a z chorobami to u niej trudniej, jak u mnie. 
Wygląda więc to tak, że jestem chwilowo słomianym wdowcem, w sumie na własne życzenie, ale zawsze. Sam… ze świnką morską. Zimno, sweter, dwie pary skarpetek, hektolitry płynów (bezalkoholowych) żeby zalać czymś kaszel, chusteczki, kilka książek (od Gwiazdorka) i tv. Morze możliwości, prawda?
A tak serio – o zdrówko najpierw dla żonki i maluszka naszego, a potem – jak wystarczy – to i swoje proszę. I teściów też, bo podziębieni byli. 
Dziś w ogóle święto św. Jana Ewangelisty, co w Kościele oznacza obrzęd święcenia wina – a dla wiernych koneserów: okazję do skosztowania go w parafii, i to z kielicha mszalnego (wina, żadnej Krwi Chrystusa, żeby wątpliwości nie było – choć podawanie Komunii pod Dwiema Postaciami mocno popieram). Za wspomnianego już kawalerstwa brałem w tym udział – w tym roku nici, nie tyle z uwagi na zmianę stanu cywilnego (rok temu też), co na fakt, że nie po to antybiotyk dostałem, żeby do zimnego kościoła iść i wina się napić. 

Wszystko, co robisz, to czas twojego nawiedzenia i kilka myśli o Kościele dzisiaj

Gdy Jezus był już blisko Jerozolimy, na widok miasta zapłakał nad nim i rzekł: O gdybyś i ty poznało w ten dzień to, co służy pokojowi. Ale teraz zostało to zakryte przed twoimi oczami. Bo przyjdą na ciebie dni, gdy twoi nieprzyjaciele otoczą cię wałem, oblegną cię i ścisną zewsząd. Powalą na ziemię ciebie i twoje dzieci z tobą i nie zostawią w tobie kamienia na kamieniu za to, żeś nie rozpoznało czasu twojego nawiedzenia. (Łk 19,41-44)

Kontynuacja tego, o czym Jezus mówił w ewangelii, której fragmentowi poświęciłem drugi wpisy wstecz. Jezus mówi co prawda o Jerozolimie, co może być rozumiane jako miasto, ale odnosi się oczywiście nie tyle do budowli i miejsca, co do ludzi, którzy się z nim utożsamiają. Tak, do Narodu Wybranego, który zlekceważył i nie uznał Jego, Syna Bożego, który przyszedł na świat.

W komentarzu na jednym z blogów napisałem, że z tym czasem nawiedzenia to jest tak jak z Zacheuszem (ten, co na drzewo wlazł, żeby Jezusa ujrzeć, i pod wpływem Jego wizyty nawrócił się) czy Bartymeuszem (który został uzdrowiony). Oni ten czas nawiedzenia rozpoznali. Czym on dla nich był? Tym wyjątkowym momentem, w którym Jezus w swojej ludzkiej postaci dosłownie przechodził przez ich życie – miasto, wieś. Namacalnie, fizycznie. Wykorzystali okazję, i odpowiedzieli na zaproszenie Boga, kierowane do każdego człowieka. Nic nadzwyczajnego – tak, do każdego, czy sobie z tego zdaje sprawę, czy nie. I dlatego oczywiście Bóg odpowiedział na ich prośby i tęsknoty odzwierciedlone nie tylko zachowaniem i słowami, ale także myślami serca.

Uciec nam może przez palce nie tylko okazja na spotkanie, a właściwie zaproszenie Boga do swojego życia (spotykamy Go przecież co rusz, obok, w drugim człowieku) – ale także okazja względem drugiego człowieka. Tak, każde złorzeczenie, oszczerstwo, nieuzasadniony wybuch gniewu, nieopanowane emocje, zranienie nie tylko dosłownie, co choćby werbalnie – to właśnie nic innego jak oddawanie pola Złemu. Świadomie czy nie – jesteśmy ludźmi wolnymi, mamy swój rozum i powinniśmy umieć się kontrolować. Wiem coś o tym, mam z wybuchami gniewu sam sporo kłopotów… To żadne usprawiedliwienie.  

Każde nasze działanie na tym świecie to czas nawiedzenia. Od nas zależy czy go rozpoznamy i wykorzystamy – czy też nie zauważymy, albo wręcz celowo zmarnujemy. Warto o tym pamiętać – choćby po to, aby zdążyć się opamiętać w ostatnich momentach życia.

This is your time
This is your dance
Live every moment
Leave nothing to chance
Swim in the sea
Drink of the deep
And fall on the mercy
And hear yourself praying
Won’t you save me

>>>

W tym kontekście na ciekawą rzecz zwraca uwagę Jan Turnau, a mianowicie porównuje Kościół do twierdzy, jaka pojawia się dzisiaj w ewangelii. Porównanie słuszne? Nie wiem. I dalej, sugeruje, iż Kościół powinien przemyśleć swoją dzisiejszą postawę w kontekście (braku) otwartości, postawy defensywnej jaką teraz prezentuje. Cóż, trudno się dziwić – skoro prawie wszędzie, włącznie z rzekomo tak chrześcijańską (chyba tylko z historii…) Europą, wiara w Boga chrześcijańskiego jest w najlepszym razie uważana za przejaw infantylizmu, zacofania, prostactwa i zabobonu, a poza Europą (vide Bliski Wschód) samo przyznanie się do Jezusa skutkuje często szykanami, utratą pracy, zagrożeniem zdrowia i życia wprost. Tak, w sensie doktryny konserwatyzm jest konieczny.

Ale chodzi autorowi, jak mniemam, bardziej o postawę Kościoła na zewnątrz, wobec innych. I tu – zgoda. Piękne przykłady dał nam sługa Boży Jan Paweł II – pielgrzymowanie po całym świecie, spotkanie w Asyżu w 1986, dni modlitw o jedność chrześcijan, dialog z judaizmem. To spore dziedzictwo i czytelny znak, w jakim kierunku Kościół powinien dążyć. Tak – Kościół w dzisiejszym świecie zmniejsza się ilościowo, i można mieć nadzieję, iż przejdzie to w jakość członków, że się tak wyrażę – w ich większą świadomość tego, kim są, w co wierzą, w dojrzałość wiary. Ale Kościół właśnie dzisiaj musi podkreślać, że jest otwarty dla każdego i Jego rolą nie jest tylko strzeżenie depozytu wiary w postawie obronnej, jakby w takiej twierdzy właśnie.  

Kościół musi prowadzić dialog ze światem, starać się sprostać nowym wyzwaniom – a nie przed światem i tym, co nowe, uciekać do zakrystii. Musi być także gotowy, o zachodzi potrzeba, do rozmowy, wewnętrznej dyskusji o Nim samym (w zakresie, oczywiście, tego co nie podważa prawd wiary). Bo, niestety, dzisiaj czasami wygląda to tak, jakby Kościół po okresie otwartości – Sobór Watykański II, pontyfikat Jana Pawła II – przestraszył się… i nie bardzo wiedział, co dalej. Czy to słuszne? Według mnie – nie. Różne sytuacje – w Kościele za granicą, w Polsce – pokazują, jak krańcowo różne są poglądy czy to księży czy biskupów, co doprowadza niekiedy do zupełnie sprzecznych ze sobą działań czy oceny pewnych zachowań.

Tak, do dobrego kierowania Kościołem konieczna jest, poza znajomością teologii, znajomość problemów tak Kościoła, jak i świata i współczesnego człowieka. Tak, do głosu w tym zakresie – tak w parafiach, diecezjach ale i w Watykanie powinni być dopuszczani świeccy – duchowni nie mają w tym zakresie żadnego monopolu (poza tym, że tak się przyjęło), i bardzo często w wielu kwestiach świeccy po prostu pewne problemy rozumieją i znają lepiej, są lepszymi specjalistami w danej dziedzinie. Brakuje tego dzisiaj – księża i biskupi często tego nie rozumieją, i stąd brak wypowiedzi, gdzie pojawić się powinny (albo wypowiedzi niekiedy conajmniej niejednoznaczne, żeby nie powiedzieć, że wprost ze sobą sprzeczne). Rolą Kościoła nie jest bierna defensywa – ale musi starać się świat zrozumieć i odpowiadać na jego potrzeby, potrzeby ludzi, którzy w nim żyją. Mam wrażenie, że niektórzy duchowni naprawdę żyją w oderwaniu od rzeczywistości – bo z tego, co mówią i czym się zajmują, widać że po prostu nie wiedzą, jakie są problemy ludzi.   

Heh, znów pan Jan – do którego myśli chciałem się odnieść – sprowokował dość długi tekst, kolejną dygresję 🙂

>>>

Tak wczoraj usiadłem i poprawiłem linki. W sumie, nie wiem, co mi na początku przyświecało i co miałem na myśli, gdy w linkach blogów nazwy i tytuły zrobiłem małymi literami. Od wczoraj – są dużymi.

>>>

Kolejny przykład świętości, wzięcia na serio powołania do poszanowania przez matkę życia  dziecka nawet za cenę swojego? Piękne naśladownictwo choćby bł. Joanny Beretty Molli. Kolejna święta – czy ją beatyfikują, czy nie. Oczywiście, w żadnym większym serwisie nie było o tym słowa. Bo i po co.

>>>

Wyczytane dzisiaj u x Andrzeja Przybylskiego – niby nie w temacie, ale piękne uzasadnienie nie czczenia (bo to złe słowo) ale modlitwy (nie do) przy relikwiach tych, w których świętość wierzymy:

Kiedy mówiłem z zachwytem jakiemuś znajomemu studentowi, że będzie u nas serce św. Jana Marii Vianney’a – ten stuknął się w głowę i stwierdził ze zdziwieniem: “Czy wy, w tym Kościele, nie przesadzacie!? Dosyć, że człowiek męczył się za życia to jeszcze po śmierci dzielicie go na części i wozicie po świecie?” Trochę się nad tym zastanawiałem, ale w najmniejszym stopniu nie zachwiało to mojej wiary w sens oddawania czci relikwiom świętych. Przecież cała świętość Proboszcza z Ars właśnie na tym polegała, żeby umierać dla Boga nie tylko na jakiś duchowy sposób, ale konkretnie, materialnie i cieleśnie. Tak jak oddał swoje ciało do dyspozycji Panu Bogu za życia, tak pozwolił nim dysponować również po śmierci. Pielgrzymka relikwii ciała świętych ma nam przypomnieć, że nie ma świętości czysto duchowej. Skoro jesteśmy jednością duszy i ciała to nie ma świętości bez daru ze swojego ciała, bez oddania Bogu swojego ciała. Mocno to zrozumiałem patrząc na relikwie św. Jana Marii Vianney’a. Przypomniałem sobie zegar z plebanii w Ars, który pokazywał codzienny rozkład zajęć Proboszcza. Kilkanaście godzin spowiadania, kilka godzin modlitwy, czasem tylko trzy godziny snu. Przecież to świętość, która polegała na umieraniu ciała z miłości do Boga. Mamy czasem tak mocno uduchowioną wizję świętości, że zapominamy, że jej nigdy nie osiągniemy jeśli nasze ciało nie będzie nas wpierać na tej drodze. I oto przez trzy dni byłem blisko tego świętego ciała, i to samego serca oddanego całkowicie Bogu. “Gdybyśmy zrozumieli czym jest kapłaństwo, umarlibyśmy – mówił Jan Maria Vianney – ale nie ze strachu lecz z miłości. Kapłaństwo to miłość serca Jezusowego”. Kochać Jezusowe serce to umieć umierać dla Jezusa, ale nie ze strachu lecz z miłości! 

>>>

Zmierzając ku końcowi tego znowu długiego wpisu (coś pisałem ostatnio, że postaram się krócej? łatwo mówić, jak weny brak…), ostatnia kwestia.

W niedzielę w Polsce wybierać będziemy samorządowców – wójtów/burmistrzów/prezydentów miast, radnych, sejmiki. Poniższy spot kampanii Masz głos, masz wybór jest bardzo trafny. Raz, że prosty. Dwa, że jest obrazkowy dla rosnącej, co widać po drogach, ilości kierowców – trafia do wyobraźni.

Od tego, jak zagłosujemy, nie tylko zależy stan dróg w okolicy. Zależy wiele innych rzeczy. W końcu – nie chodzi o jakiegoś posła gdzieś tam w stolicy, tylko o tych, którzy będą decydowali o bardzo wielu kwestiach bezpośrednio dotykających tylko i wyłącznie mnie, rodziny, sąsiadów, mieszkańców wsi, miasta, województwa. Frekwencja pokazuje – problem jest nie tyle nawet z jakością głosowania, co z ilością. Mało komu się chce wybrać i poświęcić jakieś aż 10 minut na zagłosowanie. Za to do krytykowania – wszyscy, sami specjaliści, politologowie wszystkowiedzący o tym, kto jak i dlaczego nas okrada…

  1. Idź na wybory. Nie jest to wielka sztuka – a jest to prawo, o które wielu walczyło, i którego realizacja powinna i ma być przywilejem, a nie przykrym obowiązkiem. 
  2. Poświęć trochę czasu – gazety, serwisy www – i zastanów się, na kogo zagłosować. Może masz problem tylko z osobą – wiesz, jaką opcję polityczną chcesz poprzeć – a może w ogóle nie masz pomysłu? To usiądź i przygotuj się – kogo reprezentują kandydaci, co w życiu robili (jeśli już zajmowali stanowiska w samorządzie, urzędach czy parlamencie – co wtedy zrobili, co sobą prezentowali, czy zrobili coś poza gadaniem?), co obiecują (choć i tak dzielić to należy na pół). Niech ten głos nie będzie bezsensownym skreśleniem pierwszej z brzegu osoby.
Sam – powiem szczerze. Mam dylemat. Najbliżej mi chyba do wyrażenia obywatelskiego sprzeciwu przez np. oddanie głosu błędnego (np. skreślenie 2 nazwisk). Żeby pokazać, że nie odpowiada mi ani forma tego, co się dzisiaj w polityce na szczeblu czy regionalnym, czy krajowym dzieje. I żeby dać do zrozumienia, że nie widzę nikogo, kogo miałbym w pełni z przekonaniem poprzeć w tym głosowaniu (czyli – jak na kogoś zagłosuję, to na zasadzie, nieuznawanej przeze mnie samego, zasadzie mniejszego zła). Choć i tak pewnie nikt się tym nie przejmie – a już na pewno ci, którzy po wyborach dostaną się na stanowiska.