Kilka dni temu pojawił się gdzieś tam w mojej głowie taki pomysł, żeby w tym Wielkim Tygodniu napisać może trochę inaczej. Nie tyle trzymając się liturgii słowa poszczególnych dni – na pewno wymownej – ale spróbować pokazać bardziej ludzi, których historie przewijają się jako jakby tło wydarzeń szczególnie pasyjnych. A więc wokół drogi krzyżowej Pana Jezusa – drogi życia, drogi do życia (stąd tytuł cyklu). Oczywiście, będzie to w jakimś sensie „gdybanie”, ale spróbuję. Dzisiaj drugi tekst – o Cyrenejczyku.
Tradycja wielkopostnych rozważań Drogi Krzyżowej przypisuje tę postać do 5 stacji. Z kolei Pismo Święte wspomina go w 3 z 4 ewangelii: Mt 27,32; Mk 15,21 i Łk 23,26 (poza Janową). Z tego 2 z 3 autorów posługuje się określeniem „przymuszenia” przez żołnierzy, czyli miał chłop pecha, i rzymscy żołdacy po prostu akurat wypatrzyli jego (pewnie był postawny, silny) i zaprzęgli do pomocy umęczonemu Zbawicielowi. O ile sam w całości film „Pasja” Mela Gibsona nie jest obrazem, który lubię – niestety, nie znoszę krwawych produkcji, pomimo niewątpliwej autentyczności i siły przekazu – o tyle postać Szymona z Cyreny została pokazana bardzo fajnie, polecam przyjrzeć się (pewnie w tych dniach film puszczą w TV nie raz).
Właściwie, nic nie wiemy o tym człowieku. Poza tym, że był ojcem Aleksandra i Rufusa (na co wskazuje ewangelista Marek), że wracał z pola do domu. I tyle. Biblia, w związku z tak niewielkim napomknięciem o Szymonie, nie przywołuje (podobnie jak przy św. Józefie) ani jednego jego słowa. A jednak, wydaje się, że odegrał rolę bardzo znaczącą – bo jak inaczej można określić wymierną, fizyczną pomoc Synowi Bożemu?
Z Jezusem na krzyżowej drodze jest tak, jak z całym planem zbawienia – pewnie, Bóg mógł to wszystko „załatwić” w inny sposób, zbawić ludzi w jakiejś formie bardziej, hmm, bezkrwawej, neutralnej. „Gdybanie” akurat nad tym jest jednak kompletnie bez sensu – stało się tak, Jezus umarł na krzyżu, ponieważ dokładnie tego Bóg chciał, co sam Jezus wyraził w swojej modlitwie: „oddal ode Mnie ten kielich; ale nie Moja, ale Twoja wola niech się stanie”. Po ludzku ten ciężar krzyża Jezusa przerastał, szczególnie mając na uwadze wcześniejsze ubiczowanie. Dodając upał dnia, lejący się z nieba żar, ale też razy i uderzenia od żołnierzy – nic dziwnego, że Zbawiciel upadał pod takim ciężarem.
Wydaje mi się, że tak naprawdę Cyrenejczyk pojawił się na drodze krzyżowej z bardzo prozaicznego powodu – żołnierze bali się, że „impreza” skończy się za szybko, bo skazaniec im umrze po drodze i nie dotrze na Golgotę. A przecież, jak to i dzisiaj się powtarza, „show must go on”…
Na pewno żałował, że nie poszedł tego dnia do domu inną drogą. Może nadłożył drogi, zainteresowany zamieszaniem – ot, zbliżył się, żeby zerknąć, co się święci. Że trafił akurat w ten tłum, że wypatrzyli właśnie jego. Nic nie mógł poradzić – tylko stłamsić bezsilność i gorycz, a potem unieść ten ciężar, a w dużej mierze też Jezusa, który nie miał przecież już siły iść sam, nie mówiąc już o niesieniu ciężkiej belki. I jeszcze ten śmiech, obelgi, wyszydzenie – na pewno i on swoje usłyszał, tak samo jak by to było z każdym innym na jego miejscu.
Czy Jezus coś powiedział Szymonowi? Nie wiemy. Na pewno wystarczyło jedno spojrzenie, jeden moment wdzięczności wyczytanej w umęczonym spojrzeniu naszego Pana. Szymon już wiedział, że to nie żaden zbrodniarz, złoczyńca, fałszywy prorok – czuł, że zupełnie nieświadomie stał się uczestnikiem czegoś, co przerasta dalece jego samego, że przynosi ulgę w cierpieniu, właśnie, Bogu samemu? Tak naprawdę to Jezus bardzo wiele dał Cyrenejczykowi – a każdego uczy trudnej niekiedy sztuki wdzięcznego przyjmowania pomocy (jako to! przecież ja dam radę, jestem najlepszy, po co mi jakaś tam pomoc…).
Równocześnie, nauczył Szymona przyjmowania woli Bożej nie tylko wtedy, kiedy jest pięknie, słońce świeci, ptaszki śpiewają, wszystko się układa co najmniej bezproblemowo – ale właśnie przede wszystkim w takim dniu, kiedy nic nie wychodzi, zbierasz za kogoś „bęcki”, załapujesz złą ocenę w szkole, wyleciałeś z pracy, rozwalił ci się związek, masz problem ze zdrowiem albo zadziało się milion innych rzeczy po prostu złych i trudnych. Pokazał, że trzeba umieć przyjąć to jako trudniejszy dar od Pana – a nie jako dopust Boży i coś najgorszego ze złych rzeczy, choć wymaga wysiłku. Nie reagować strachem, lękiem, uprzedzeniem, pomstowaniem, nie działać na zasadzie przymusu – ale przyjąć swój krzyż, który Bóg stawia w drugim człowieku i z jego krzyżem, i nie odwrócić się od tego, który bezsilny upada pod ciężarem swojego krzyża.
Naucz mnie, Panie, takiego właśnie przyjmowania krzyża – tego mojego, ale też wszystkich innych krzyży codziennych, które mogę pomóc (z)nieść drugiemu człowiekowi obok. Pokaż i przypomnij, żeby działać i nieść pomoc zamiast pustego złorzeczenia i zastanawia się „dlaczego ja?”. Uzdolnij moje serce do bycia wolnym nie w zachłyśnięciu wolnością bezwarunkową, ale w świadomym wyborze (nie przymusie) wolności także jako tej przestrzeni, w której sam z własnej woli umiem z niej zrezygnować, żeby po prostu pomóc, być z drugą osobą.
foto: http://paulineks.flog.pl/wpis/5269314/szymon-cyrenejczyk-pomaga-niesc-krzyz-jezusowi