Tak, Jezus był uchodźcą

W ostatnich dniach, w okolicach świąt, przez internet przewala się burzliwa dyskusja dotycząca kwestii, dla mnie akurat marginalnej, ale jednak mocno akcentowanej w związku z licznymi apelami choćby papieża Franciszka o pomoc dla uchodźców, nie tylko z Aleppo. Mianowicie – czy Jezus był uchodźcą? 

Czytaj dalej Tak, Jezus był uchodźcą

Postaw się w Bożej obecności

Gdy Jezus modlił się na osobności, a byli z Nim uczniowie, zwrócił się do nich z zapytaniem: Za kogo uważają Mnie tłumy? Oni odpowiedzieli: Za Jana Chrzciciela; inni za Eliasza; jeszcze inni mówią, że któryś z dawnych proroków zmartwychwstał. Zapytał ich: A wy za kogo Mnie uważacie? Piotr odpowiedział: Za Mesjasza Bożego. Wtedy surowo im przykazał i napomniał ich, żeby nikomu o tym nie mówili. I dodał: Syn Człowieczy musi wiele wycierpieć: będzie odrzucony przez starszyznę, arcykapłanów i uczonych w Piśmie; będzie zabity, a trzeciego dnia zmartwychwstanie. Potem mówił do wszystkich: Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje! Bo kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa. (Łk 9,18-24)

Już sam początek tego tekstu mówi o rzeczywistości, która jest mi bardzo bliska – i na którą, niestety, bardzo często brakuje. A jest bardzo ważna. Chodzi o modlitwę w samotności – może nie dosłownie (choć to pomaga), ale w skrytości serca, w odosobnieniu samego siebie. To miejsce, czas i przestrzeń, w których padają najważniejsze pytania. Do takich należy właśnie to – kim dla mnie jest Jezus? Kto wie, czy – przy największym przykazaniu – to nie jest najważniejsze ewangeliczne pytanie?

Czytaj dalej Postaw się w Bożej obecności

Bezmyślne stado czy świadoma owca?

Moje owce słuchają mego głosu, a Ja znam je. Idą one za Mną i Ja daję im życie wieczne. Nie zginą one na wieki i nikt nie wyrwie ich z mojej ręki. Ojciec mój, który Mi je dał, jest większy od wszystkich. I nikt nie może ich wyrwać z ręki mego Ojca. Ja i Ojciec jedno jesteśmy. (J 10,27-30)

Nie przemawia do mnie tradycyjne rozumienie tego tekstu: Jezus jako ten mądry, wiedzący co robić, dokąd iść pasterz i wszyscy ludzie – albo Kościół – jako to zagubione, mało rozgarnięte stado owiec, które bez Niego to właściwie na pewno się rozbiegnie Bóg wie gdzie i po kolei wszystkich szlag trafi. To jest taki obrazek pasujący chyba trochę do mentalności dziecięcej – prosty, przemawiający do wyobraźni.

Czytaj dalej Bezmyślne stado czy świadoma owca?

Nie bądź próżnym pustakiem

Jezus pełen Ducha Świętego, powrócił znad Jordanu i czterdzieści dni przebywał w Duchu na pustyni, gdzie był kuszony przez diabła. Nic w owe dni nie jadł, a po ich upływie odczuł głód. Rzekł Mu wtedy diabeł: Jeśli jesteś Synem Bożym, powiedz temu kamieniowi, żeby się stał chlebem. Odpowiedział mu Jezus: Napisane jest: Nie samym chlebem żyje człowiek. Wówczas wyprowadził Go w górę, pokazał Mu w jednej chwili wszystkie królestwa świata i rzekł diabeł do Niego: Tobie dam potęgę i wspaniałość tego wszystkiego, bo mnie są poddane i mogę je odstąpić, komu chcę. Jeśli więc upadniesz i oddasz mi pokłon, wszystko będzie Twoje. Lecz Jezus mu odrzekł: Napisane jest: Panu, Bogu swemu, będziesz oddawał pokłon i Jemu samemu służyć będziesz. Zaprowadził Go też do Jerozolimy, postawił na narożniku świątyni i rzekł do Niego: Jeśli jesteś Synem Bożym, rzuć się stąd w dół! Jest bowiem napisane: Aniołom swoim rozkaże o Tobie, żeby Cię strzegli, i na rękach nosić Cię będą, byś przypadkiem nie uraził swej nogi o kamień. Lecz Jezus mu odparł: Powiedziano: Nie będziesz wystawiał na próbę Pana, Boga swego. Gdy diabeł dokończył całego kuszenia, odstąpił od Niego aż do czasu. (Łk 4,1-13)

Wielki Post to wyjątkowy czas i liturgia zaczyna go w tę niedzielę właściwie bez znieczulenia, pokazując wprost konfrontację, która jest naszą codziennością i sednem walki w tym świecie. Konfrontację Jezusa ze Złym. I Zły, jak to Zły, próbuje naciągać, przekupić, naściemniać – uderzając w sprawy, z którymi każdy z nas ma spory problem. Trzy pokusy – chleba, próżności, wystawiania na próbę. Pokusy – o czym zawsze piszę – które nie są złe same w sobie, ale złe jest im uleganie. Źle jest, kiedy stracisz czujność, wyczucie, zagubisz Pana Jezusa.

Czytaj dalej Nie bądź próżnym pustakiem

I co z tym zrobisz?

Wielu już starało się ułożyć opowiadanie o zdarzeniach, które się dokonały pośród nas, tak jak nam je przekazali ci, którzy od początku byli naocznymi świadkami i sługami słowa. Postanowiłem więc i ja zbadać dokładnie wszystko od pierwszych chwil i opisać ci po kolei, dostojny Teofilu, abyś się mógł przekonać o całkowitej pewności nauk, których ci udzielono. Potem powrócił Jezus w mocy Ducha do Galilei, a wieść o Nim rozeszła się po całej okolicy. On zaś nauczał w ich synagogach, wysławiany przez wszystkich. Przyszedł również do Nazaretu, gdzie się wychował. W dzień szabatu udał się swoim zwyczajem do synagogi i powstał, aby czytać. Podano Mu księgę proroka Izajasza. Rozwinąwszy księgę, natrafił na miejsce, gdzie było napisane: Duch Pański spoczywa na Mnie, ponieważ Mnie namaścił i posłał Mnie, abym ubogim niósł dobrą nowinę, więźniom głosił wolność, a niewidomym przejrzenie; abym uciśnionych odsyłał wolnymi, abym obwoływał rok łaski od Pana. Zwinąwszy księgę oddał słudze i usiadł; a oczy wszystkich w synagodze były w Nim utkwione. Począł więc mówić do nich: Dziś spełniły się te słowa Pisma, któreście słyszeli. (Łk 1,1-4.4,14-21)

W tym tekście uderza mnie może przede wszystkim to, że Jezus jest tutaj ukazany jako ktoś… do bólu normalny, człowiek, swój między swoimi, w rodzinnych stronach, dzisiaj ktoś by mógł powiedzieć „na dzielni”. Co ciekawe – do kogo ewangelista kieruje te słowa, ten wstęp do szerszej opowieści o Jezusie? Do Teofila – kimkolwiek by on był, a tego w sumie nie wiemy (poza tym, że podobny adresat pojawia się na początku księgi Dziejów Apostolskich). Wiadomo za to, jak można to imię tłumaczyć: miły Bogu, przyjaciel Boga. A dla Boga miły jest każdy. To słowa dla każdego – kto tylko zechce ich posłuchać. 

Czytaj dalej I co z tym zrobisz?

Totalna rezygnacja

Trędowaty przyszedł do Jezusa i upadając na kolana, prosił Go: Jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić. Zdjęty litością, wyciągnął rękę, dotknął go i rzekł do niego: Chcę, bądź oczyszczony! Natychmiast trąd go opuścił i został oczyszczony. Jezus surowo mu przykazał i zaraz go odprawił, mówiąc mu: Uważaj, nikomu nic nie mów, ale idź pokaż się kapłanowi i złóż za swe oczyszczenie ofiarę, którą przepisał Mojżesz, na świadectwo dla nich. Lecz on po wyjściu zaczął wiele opowiadać i rozgłaszać to, co zaszło, tak że Jezus nie mógł już jawnie wejść do miasta, lecz przebywał w miejscach pustynnych. A ludzie zewsząd schodzili się do Niego. (Mk 1,40-45)

Logika Boża w tym obrazku jest dosłownie rozwalająca. Bo jak inaczej nazwać to, że Bóg wybiera i uzdrawia człowieka pod każdym względem po ludzku przegranego, skazanego na wegetację na marginesie społeczeństwa, przed którym inni uciekali, odwracali się z obrzydzeniem?

Czytaj dalej Totalna rezygnacja

Królestwo we mnie

Piłat powiedział do Jezusa: Czy Ty jesteś Królem żydowskim? Jezus odpowiedział: Czy to mówisz od siebie, czy też inni powiedzieli ci o Mnie? Piłat odparł: Czy ja jestem Żydem? Naród Twój i arcykapłani wydali mi Ciebie. Coś uczynił? Odpowiedział Jezus: Królestwo moje nie jest z tego świata. Gdyby królestwo moje było z tego świata, słudzy moi biliby się, abym nie został wydany Żydom. Teraz zaś królestwo moje nie jest stąd. Piłat zatem powiedział do Niego: A więc jesteś królem? / Odpowiedział Jezus: / Tak, jestem królem. Ja się na to narodziłem i na to przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie. Każdy, kto jest z prawdy, słucha mojego głosu. (J 18,33b-37)

O tym Bożym Królestwie pisałem dosłownie z tydzień temu. Właściwie już tylko w Modlitwie Pańskiej, a więc „aż” w każdej Mszy Świętej, zostało takie – pewnie dla wielu nieświadome w ogóle – wspomnienie, kiedy wypowiadamy słowa przyjdź Królestwo Twoje. O co się modlimy? O Jego królowanie w naszych sercach już dzisiaj, tutaj, teraz, żeby ta Boża rzeczywistość nie była żadną utopią czy bajką, ale stawała się tym, w czym żyjemy, poruszamy się i jesteśmy. Ale też właśnie – i może przede wszystkim – o to, aby On przyszedł ponownie do nas, po nas. Wyrażamy naszą tęsknotę do momentu przejścia, kiedy to, co jest, się zakończy, a Bóg uczyni wszystko nowym, odmieni, otoczy chwałą. 
Znamienny jest początek tekstu – Jezus pyta Piłata o intencje, o powód Jego pytania. On, który nigdy nikim się nie brzydził, nikogo (nawet stygmatyzowanych chorych czy trędowatych) nie unikał – zadaje proste pytanie: do czego ty, człowieku, zmierzasz, i co chcesz usłyszeć. On, Ten, który zna myśli serca. I oczywiście miał rację – Piłat z jednej strony, najpierw, szukał pretekstu do skazania Jezusa i potwierdzenia stawianych przez Żydów zarzutów bluźnierstwa i podawania się za Mesjasza – jak widać, Jezus nie próbował się jakoś uwolnić z opresji, potwierdził swoje pochodzenie i posłannictwo od Boga. Z drugiej jednak, paradoksalnie, jak wiadomo z dalszej części tekstu, w późniejszej części dramatu Wielkiego Piątku Piłat będzie starał się Jezusa obronić, uchronić od kary; z przyzwoitości trzeba przyznać, mało skutecznie – co skończy się słowami „krew na was i na dzieci wasze” i symbolicznym, acz świadczącym wyłącznie o tchórzostwie, symbolicznym geście umycia rąk przez namiestnika. (Pewna, dość ciekawa, powieść zasugeruje później, że Piłat pod wpływem tych wydarzeń i swojej żony podąży śladami Zmartwychwstałego i stanie się jednym z pierwszych męczenników Kościoła – kto wie?) 
Trzeba to powiedzieć jasno i wyraźnie: Jezus Chrystus przyszedł, aby dokonać przewrotu kopernikańskiego i uświadomić każdemu człowiekowi jego godność jako dziecka Bożego, umiłowanie i praktycznie nieskończone miłosierdzie, jakie ma dla człowieka Bóg. To jest dar, który człowiek – przyjmując – równocześnie czyni Boga w Trójcy Świętej jedynego swoim Panem i Królem. W sercu, w myślach, w uczynkach też bo tu nie może być sprzeczności – ale jest to dar ukryty, jest to relacja, więź, a więc coś przede wszystkim nienamacalnego. My mamy być tym Królestwem – z jednej strony nie z tego świata, bo odnoszącym się do zupełnie innych wartości, z drugiej strony już kiełkującym tu i dzisiaj, w tobie i we mnie. 

Tutaj chciałbym wyjaśnić dwie kwestie. 
Po pierwsze, Jezus nie jest królem w złotej klatce, jak jakaś złota rybka. Jemu nie zależy na tym, aby zostać zamkniętym w najpiękniejszym kościele i żeby wszyscy naokoło się zachwycali (pytanie, czy Nim czy kościołem?). Chyba trafnie niektórzy mówią o tym, że Kościół – księża, wierzący – najchętniej ograniczają Pana Boga do tego cotygodniowego minimum godzinnej Mszy Świętej, no od biedy w święta, ale aby broń Boże nie wyściubiał nosa z kościoła i nie kazał czegokolwiek robić publicznie. Stąd tak bardzo dużo oporu, zdegustowania i po prostu niezrozumienia dla apelu papieża Franciszka, aby wychodzić na ulice, aby robić raban, aby mówić o Bogu zawsze i wszędzie – a nie tylko odsiedzieć w swoje w ławce, przespać sumiennie kazanie, odbębnić różaniec (sam odmawiam często). Bóg chce zakrólować w sercu każdego człowieka i prosi, abyśmy pomogli Mu tego człowieka spotkać. 

Po drugie, pomysły w stylu intronizacji Jezusa Chrystusa na formalnego Króla Polski (Rozalia Celakówna itp.) to po prostu bzdura i dowód na kompletnie niezrozumienie tego, gdzie i w jakiej materii Jezus pragnie królować. Tak jak tamci Mu współcześni, którzy chcieli szykować wojsko i zbrojne powstanie przeciwko cesarstwu rzymskiemu – „bo nam się wydawało…”. Źle się wydawało i źle się wydaje ich naśladowcom dzisiaj. Jego królowanie ma się objawiać w naszych deklaracjach, słowa, ale przede wszystkim codziennych czynach, najprostszych nawet wyborach życiowych. 
W tym, jakie wartości (nie jaką partię) popierasz i na kogo głosujesz – też, pewnie. W tym, czego uczysz swoje dzieci, jaki dajesz im przykład, czy jesteś pobożny na pokaz, czy modlisz się z rodziną, czy twoja wiara to pustosłowie i właściwie niezrozumiałe, bezmyślnie powtarzane ceremonie i gesty, czy odpowiedź na zaproszenie Boga „przyjdźcie na ucztę!”, bo tego potrzebujesz i pragniesz. Na to jest zawsze czas – Dobry Łotr załapał się w ostatniej chwili życia, wisząc i dogorywając na krzyżu. Świetnie to określił o. Maciej Biskup OP, mówiąc o „intronizowaniu Chrystusa w swoim osobistym życiu, zaczynając od słyszalnej dla świata deklaracji w izdebce serca”. Nie na pokaz. Nie pod sztandarami i złoconymi chorągwiami, w pierwszej ławce w kościele, żeby wszyscy sąsiedzi i znajomi widzieli. Dla Boga, szczerze, autentycznie. Jeśli przyjdzie okazja – daj świadectwo; jeśli nie – uwielbiaj Go i uczyń królem swojego życia i w ukryciu. 
O jednym trzeba pamiętać. Jeśli zapraszasz Boga do swojego życia i proponujesz Mu: „zakróluj w moim sercu”, to bądź konsekwentny. Niech to będzie i spontaniczna, ale świadoma decyzja. Nie, niczego nie stracisz. Ale potraktuj Go poważnie – tak, jak On zawsze traktuje ciebie. 
Uroczystość Chrystusa Króla to jakby taka klamra wieńcząca i zamykająca kolejny rok liturgiczny AD 2015 – za tydzień rozpocznie się Adwent czyli AD 2016. Ja to odczytuję jako zachętę – postaraj się znowu, nie tylko na czas adwentowy, i zaproś Boga do swojego życia, oddaj Mu je, może zdobądź się na jakąś deklarację czy postanowienie bynajmniej nie tylko adwentowe (nie, nie chodzi o górnolotne deklaracje – coś na twoją miarę: modlitwa codziennie w jakiejś intencji, może jakieś umartwienie małe, albo dziesiątek różańca – da się, uwierz mi). Bóg przychodzi, aby zakrólować w tobie jako twój osobisty Pan i Zbawiciel – a nie tylko dziadek z brodą/świecące oko w trójkącie, ten „jakiś bóg albo sprawca wszystkiego”, bliżej nieokreślony absolut. 

Jego Królestwem na ziemi masz być właśnie ty. 
Niestety, przykra dygresja. 

Wczoraj, Msza Święta wieczorna. Pani Danusia, o której pisałem, odstawiła show na cały kościół, z moim niewielkim udziałem. Przed Mszą próbowała wymusić na księdzu w zakrystii czytanie jednego z czytań mszalnych – ksiądz dał odpór. Co zrobiła? Jak się okazało, gdy już wyszliśmy do ołtarza… zabrała sobie do ławki lekcjonarz. Ksiądz wyraźnie powiedział – ona nie czyta, ja mam to zrobić. Ruszyłem do I czytania w trakcie kolekty, żeby ją uprzedzić przy ambonie i kobieta się zastanowiła. I co? Nic. Wyszła z ławki i podeszła – zdążyłem tylko wyłączyć mikrofon, jak się zaczęła przy ambonie przepychać, żeby ludzie nie słyszeli. Zaczęła się wpychać, i co miałem zrobić? Odszedłem i usiadałem. 

Wstyd straszny. Ja się nie przejmuję sobą – ale że coś takiego ma miejsce w kościele, przy ołtarzu, w trakcie Mszy Świętej? Niektórzy przyjęli to z rozbawieniem, ale pewnie są tacy, którzy się zgorszyli, i mieli prawo. Ta osoba jest chora i to jest oczywiste – ale takie sytuacje nie mogą mieć miejsca… Człowiek przychodzi się pomodlić, a wychodzi na to, że się tylko denerwuje. 

Pomódlcie się za nią, bo to się robi naprawdę niebezpieczne. Żeby się kobieta opamiętała. 

Daj Bogu szansę

Gdy Jezus był już blisko Jerozolimy, na widok miasta zapłakał nad nim i rzekł: O gdybyś i ty poznało w ten dzień to, co służy pokojowi. Ale teraz zostało to zakryte przed twoimi oczami. Bo przyjdą na ciebie dni, gdy twoi nieprzyjaciele otoczą cię wałem, oblegną cię i ścisną zewsząd. Powalą na ziemię ciebie i twoje dzieci z tobą i nie zostawią w tobie kamienia na kamieniu za to, żeś nie rozpoznało czasu twojego nawiedzenia. (Łk 19,41-44)

Ten tekst jakby trochę sprawia mi trudność. Bo to ostatnie zdanie, cóż, brzmi trochę jak taki wyrzut z konsekwencjami pod adresem tego, kto rozminął się z Bogiem – no a co z miłosierdziem Boga i tym, że On ciągle przychodzi?
Jezus zapłakał nad złem w Jerozolimie – przy czym dość jasno trzeba powiedzieć, że nie chodzi tu o zło okupacji rzymskiej jako takiej, ale zło ludzi, Żydów, ją zamieszkujących. Jak to ładnie ujęto w jednym z komentarzy, „sprawcami tego zła są nie tyle rzymscy okupanci, co „okupanci” umysłów, ci którzy odwrócili lud izraelski od żywego Boga do samej tylko tradycji”. Jezus, oczywiście, miał rację – dwa powstania (lata 70 i 135 n.e.) zniszczyły Jerozolimę prawie całkowicie. 
Syn Boży przybył z misją pokoju i pojednania do Jerozolimy (Miasta Pokoju), a jednak niczego tam nie zdziałał. W tym obrazku przytoczono Jego wjazd do miasta – ale On dokładnie wiedział, kto i w jaki sposób przeciwko Niemu knuje i spiskuje, oraz do czego – dokąd – Go to doprowadzi. Na krzyż, który jednak nie stał się gorzkim znakiem porażki, ale wywyższył Jezusa i otworzył Mu drogę do zmartwychwstania. 
Co ciekawe, te słowa „czas swojego nawiedzenia” brzmią tak samo zarówno w Biblii Tysiąclecia, jak i najnowszym przekładzie Biblii Paulistów. Co oznaczają? To właśnie, jak bezmyślnie i bezrefleksyjnie ówcześni Żydzi przeszli nad Jezusem – uznając Go błędnie za jednego z samozwańczych mesjaszy i traktując, do kary włącznie, jako wichrzyciela i bluźniercę, z delikatną pomocą koniunkturalisty Piłata, który chciał mieć przysłowiowy święty spokój. Pomimo czynionych przez Niego znaków, cudów, nauczania. Zabrakło… no właśnie. Wiary? Chęci? Dobrej woli?Nawiedzenie przez Boga, który przyszedł nie tyle stanąć na czele powstania – na co, jak wiadomo, wielu liczyło – ale wyzwolić ludzi w mniej namacalny, ale o ile ważniejszy, bo duchowy, sposób. 
Można zaryzykować stwierdzenie, że Jerozolima musiała upaść, aby Boże Królestwo dosłownie rozlało, rozsypało się po całym ówczesnym świecie, i dalej, aż na całą ziemię. Co dokonało się na początku w dużej mierze rękami rozproszonych po świecie Żydów, spośród których przecież wielu było jednymi z pierwszych chrześcijan. Szli i głosili Tego, w którego uwierzyli. 
Tamci Żydzi po prostu rozminęli się z Bogiem, byli zbyt zajęci samymi sobą, swoim życiem, swoim prawem i skrupulanctwem w jego realizowaniu (w czym równocześnie nie było wiary ani ducha Bożego). Dość bezmyślnie stracili wielką szansę – mimo, że On był obok przez blisko 3 lata, chodził po tej krainie, nauczał, rozmawiał, mówił do serc, uzdrawiał choroby, a nawet wskrzeszał zmarłych. Mało powodów, żeby uwierzyć? To zależy, czy się chce. Bóg nas w tym nigdy nie wyręczy – bo szanuje naszą wolną wolę. Co więcej – to, jak wiele tamci obojętni stracili, nie rozpoznając czasu swojego nawiedzenia, najlepiej oddają karty Pisma Świętego w zakresie części Nowego Testamentu – a więc słowa tych właśnie ludzi, którzy czasami Jezusa znali osobiście, widzieli Go, mogli Go sami słuchać, a potem te słowa dla nas i dla wszystkich spisali. Gdy się czyta np. ewangelie, to aż bije z nich ten Boży Duch, Boży zapał i radość człowieka odnalezionego i ukochanego przez Boga – nie na zasadzie rozdzielnika, jak każdego, ale w indywidualny i wyjątkowy sposób. 
Jerozolima jako miasto upadła – przegapiła czas swojego nawiedzenia. Czy te słowa można odnieść do ludzi? Według mnie – nie. Każdy człowiek ma szansę dać Bogu szansę tak długo, dopóki żyje. Co samo w sobie jest już paradoksalne – kogo porównujemy? Małego człowieka z nieskończonym Bogiem i Stwórcą wszystkiego, w tym tego człowieczka. A jednak, zakochany w ludziach bez pamięci, to Bóg stara się i walczy o każdego człowieka. I przychodzi, puka, zagaduje, stara się zwrócić uwagę, przykuć spojrzenie, zainteresować. Nigdy nie zmusi, nigdy nie postawi pod ścianą – w „trudniejszych” przypadkach człowiek po prostu dochodzi sam do pewnych wniosków dopiero po niekiedy bardzo trudnych doświadczeniach. Ale sam musi wybrać. Jak to napisał Jerzy Liebert, „uczyniwszy na wieki wybór, w każdej chwili wybierać muszę”. 
To jest właśnie nasza nadzieja. Bo mimo, że dzisiaj rano w pacierzu czy kilku słowach wyznałem w Niego wiarę – wcale nie znaczy, że w ciągu dnia pięć razy się Go nie wyprę. Upadamy, ale mamy możliwość powstawać – to z jednej strony nasza słabość, ale tu właśnie najmocniej też objawić się może ludzka wielkość, siła ducha. Nasz czas nawiedzenia trwa do końca naszego życia tutaj. Czasami jesteśmy bardziej świadomi, czujemy obecność Boga bardziej – czasami jest jak z bł. matką Teresą z Kalkuty (za rok kanonizacja!), kiedy doświadczamy tzw. ciemnej nocy duszy; wydaje się, że Boga nie ma, to wszystko bez sensu, bzdura, lipa (ona tak miała większość życia – a zobacz, ile zrobiła!). Ja jestem Bogu bardzo wdzięczny, że tym mnie nie doświadczył – czasami gdzieś tam są pewne bunty czy wątpliwości, ale wiem, że On jest. 
Nawet, jeśli Jezusa przegapimy w jakiejś sytuacji dzisiaj – On na bank jutro też przyjdzie. Oczywiście, prawdopodobieństwo, że stanie w białej szacie z aureolką i gadającym świecącym okiem oraz gołębiem nad głową (takie dziwne dość dla mnie wyobrażenie Trójcy Świętej?), a najlepiej jeszcze z podpisem na tabliczce „to ja, Jezus”, jest dość małe. Ale przychodzi i do każdego z nas chce się zbliżyć, nawiedzić. Nie dla samej wizyty, ale aby zaprosić do pięknej z Nim przygody przez życie. Nie obieca, że będzie łatwo – bo nie jest, i nikt nie mówi, że ma być. Nie unikniesz bólu, rozczarowania, smaku porażki – bo to jest normalne, jesteśmy tylko ludźmi. 
Ale uwierz, nie ma większej i piękniejszej przygody niż z Nim. Czy jesteś samotny, czy masz żonę/męża, stadko dzieci, albo jesteś dziadkiem/babcią. To nie ma znaczenia. On dla każdego ma fantastyczny plan – który możesz poznać tylko ty. Daj Bogu szansę. 

Chwile oczekiwania

Jezus powiedział do swoich uczniów: W owe dni, po tym ucisku, słońce się zaćmi i księżyc nie da swego blasku. Gwiazdy będą padać z nieba i moce na niebie zostaną wstrząśnięte. Wówczas ujrzą Syna Człowieczego, przychodzącego w obłokach z wielką mocą i chwałą. Wtedy pośle On aniołów i zbierze swoich wybranych z czterech stron świata, od krańca ziemi aż do szczytu nieba. A od drzewa figowego uczcie się przez podobieństwo! Kiedy już jego gałąź nabiera soków i wypuszcza liście, poznajecie, że blisko jest lato. Tak i wy, gdy ujrzycie, że to się dzieje, wiedzcie, że blisko jest, we drzwiach. Zaprawdę, powiadam wam: Nie przeminie to pokolenie, aż się to wszystko stanie. Niebo i ziemia przeminą, ale słowa moje nie przeminą. Lecz o dniu owym lub godzinie nikt nie wie, ani aniołowie w niebie, ani Syn, tylko Ojciec (Mk 13,24-32)

Zawsze – przy tych fragmentach mówiących o powtórnym przyjściu Jezusa na świat – bardzo zazdrościłem tym, którzy czy to (wow!) Jezusa w życiu mieli okazję jako człowieka widzieć, poznać, czy też żyli bezpośrednio w czasach i słuchali tych, którzy z Jezusem chodzili, słuchali Jego słów, patrzyli na Niego – mieli na wyciągnięcie ręki. Dlaczego? 
Bo dla nich to było coś oczywistego – Pan przyjdzie ponownie, i to nie w perspektywie tysiącleci, stuleci, dziesięcioleciu. Już niedługo. Za ich życia. Oni nie żyli w strachu, nie starali się tego odwieźć, oddalić – mieli świadomość ponownego przyjścia Zbawiciela, bardzo go pragnęli i wyczekiwali. Takie bezustanne, bo ciągle w perspektywie, w zasięgu wzroku – chwile oczekiwania. Tęsknota za Tym, który był, jest i który – jak to słyszymy w jednej z formuł pozdrowienia po rozpoczęciu Mszy Świętej – przede wszystkim przychodzi. Nie tylko niematerialnie, jako Żyjący i Zwycięski Pan i Władca, który przenika każdego dnia pragnienia i myśli naszych serc – ale Ten, który po prostu przyjdzie ponownie na świat. 
Co się stało potem i doprowadziło do tego, z czym mamy do czynienia najczęściej dzisiaj? Nie wiem. Znudzenie? Zniecierpliwienie? Zapomnienie? Czas leciał, a słowa Jezusa jakby się nie wypełniły dosłownie. Przeminęły pokolenia, i to niejedno, a nic się nie wydarzyło. Może dlatego, że Bóg liczy inaczej niż my? Nie wiem. Perspektywa Jezusa – Zwycięzcy, który wyszedł z grobu, a potem wstąpił do nieba – odsuwała się, niknęła gdzieś tam. Radość oczekiwania okrzepła. Przyzwyczailiśmy się do tej prawdy – słuchamy jej z, większym lub mniejszym, zainteresowaniem w kościele, czasami zastanawiamy się nad tym pewnie w kontekście odejścia kogoś bliskiego, pożegnania na pogrzebie. Okrzepło to, przyzwyczailiśmy się, zaszufladkowaliśmy tę wielką rzeczywistość, i tak sobie żyjemy. 
Właściwie już tylko w Modlitwie Pańskiej zostało takie – pewnie dla wielu nieświadome w ogóle – wspomnienie, kiedy wypowiadamy słowa przyjdź Królestwo Twoje. O co się modlimy? O Jego królowanie w naszych sercach już dzisiaj, tutaj, teraz, żeby ta Boża rzeczywistość nie była żadną utopią czy bajką, ale stawała się tym, w czym żyjemy, poruszamy się i jesteśmy. Ale też właśnie – i może przede wszystkim – o to, aby On przyszedł ponownie do nas, po nas. Wyrażamy naszą tęsknotę do momentu przejścia, kiedy to, co jest, się zakończy, a Bóg uczyni wszystko nowym, odmieni, otoczy chwałą. 
Tu nie chodzi o życie w strachu, o bojaźń i apokaliptyczne spojrzenie na cały świat. Chodzi o świadomość własnej kruchości i tego, że Bóg może przyjść w każdej sekundzie, minucie czy godzinie życia. Teraz, jutro, za tydzień, albo tysiąc lat po mojej śmierci. O gotowość i umiejętność zdystansowania się do tego, co ziemskie – tak, dane nam do wykorzystania i czynienia dobra, ale przemijające, nietrwałe. 
Jezus nie mówi nam nic innego, jak tylko: patrz, obserwuj, wyciągaj wnioski. Widzimy zmiany pory roku, wzrost, owocowanie, przekwitanie. Tak samo będzie z Dniem Ostatecznym. Pewne znaki już widać – o ile tylko się chce je zobaczyć i zauważyć. Nie po to, żeby się bać i uciekać, bawić w zbieractwo (które i tak nic nie da) – ale po to, aby otworzyć serce i radośnie, z wiarą oczekiwać. To już tuż, tuż? Świetnie. Przecież na to wszyscy czekają, prawda? Nadejdzie Bóg Sędzia, ale nie w naszym małym ludzkim rozumieniu, ale sądzący z miłości i z miłosierdziem. Znajdujący w nas dobro, którego bardzo często sami nie umieliśmy zauważyć. 
Czy koniec świata jest bliski? To wie tylko On. Z perspektywy jednego z kilku miliardów ludzi na tym świecie można na pewno powiedzieć, że dzieje się bardzo wiele, zmienia się Kościół, zmienia się rzeczywistość, wydają się stawać na głowie różne porządki i pewniki, punkty odniesienia. My nie mamy się bać. To jest tylko przypomnienie – będą znaki? Będą. Wyciągaj wnioski. „Wiedzcie, że blisko jest, we drzwiach”. Czuwaj, bądź gotowy. Uporządkuj to, na co zwykle czasu brakowało, może nieświadomie. Poskładaj to, co się rozsypało. Może to już za chwilę?
Gdyby ktoś chciał poczytać świetnie napisaną w formie powieści historię o Sądzie Ostatecznym i tych dniach – polecam serię Jerry’ego B. Jenkinsa i Tima LaHaye wydaną w Polsce już dość dawno przez Vocatio – widzę, że dostępna np. w Księgarni Mateusza. Pierwsza część to „Dzień zagłady”. Fikcja literacka, ale świetnie napisana. Sam nie przeczytałem jeszcze, ale sobie to obiecuję od dłuższego czasu. Ja polecam. 

Pragnienie obecności

Od wczoraj – radca prawny pełną gębą 🙂 Tak tylko na wstępie, bo ślubowanie złożone.

>>>
– Dobrze jest być w Bogu zakochanym.
– Terapeuci mówią, że jak kończy się zakochanie, to zaczyna się miłość. Ale do zakochania wracać trzeba. W życiu ojców duchowości Bóg często znika, milczy. Zapada ciemna noc wiary. To czas, którym interesują się i teologowie duchowości, i psychiatrzy. 
– Co wtedy dzieje się z człowiekiem?
– Cierpi z powodu milczenia Boga. Matka Teresa z Kalkuty mówiła, że to było trudne doświadczenie. Święta Teresa Wielka wiedziała, że niektórzy w ciągu tygodni przerabiali etapy duchowości, które ona przechodziła przez lata.
Czemu Bóg milczy? Jak to tłumaczy terapeuta?
Żeby dać szansę człowiekowi zdobycia się na bezinteresowną miłość. Ona jest po ludzku wbrew nadziei, nie niesie ze sobą gratyfikacji. I to jest doświadczenie Chrystusa na krzyżu. Najpierw dramatycznie woła: „Boże, czemuś mnie opuścił?”. Bóg milczy i w Jego życiu. Chrystus umiera i zdobywa się – już nie siłą emocji, ale swojej woli – by powiedzieć: „Pragnę”. Święty Augustyn mówił tu o akcie miłości: „Amo: volo ut sis” (Kocham: pragnę, abyś był). Chrystus, który umierając, nie doświadcza Boga, ostatnim aktem woli mówi: „Pragnę (abyś był)”. I w tym słowie spotykają się wiara, nadzieja i miłość.
– To „Pragnę” interpretujemy jako wolę zaspokojenia fizycznego pragnienia.
– To jest interpretacja żołnierzy rzymskich. A na krzyżu chodzi o akt miłości. W sytuacji, w której człowiek mógłby popaść w rozpacz i odwrócić się od Boga, Chrystus przekracza siebie i pragnie, by Dawca życia dalej był. Ojciec Richard Rohr, terapeuta, mówi, że „cierpienie, które nie uległo transformacji, ulega transmisji”.
– Czyli?
– Jeżeli nie przepracujemy cierpienia, naszych traum, to możemy ranić innych. Jeśli ktoś doświadczył przemocy, agresji, to będzie to odtwarzał w swojej rodzinie, Chrystus tak transformuje swoje cierpienie, że nikogo nie rani.
– A jak Chrystus przepracował rany?
W trakcie zmartwychwstania. Widzimy Chrystusa, który ma rany. One mu nie znikają, ale Go już nie bolą. Chrystus tymi ranami świeci. I to jest zaproszenie, żeby się swoich ran nie bać. Bo gdybyśmy nie mieli ran, nie mielibyśmy czym świecić po naszym zmartwychwstaniu. 

Kilka naprawdę ciekawych myśli z rozmowy Joanny Bątkiewicz-Brożek z dr. hab. n, med. Krzysztofem Krajewskim-Siuda pt. „Jak klucz do zamka” z GN. Z tym ranieniem innych – oj, z całą pewnością to prawda, bo pewne sprawy widzę po sobie. A przede wszystkich – genialne wytłumaczenie tego Jezusowego „Pragnę” na krzyżu – nie jako wyrazu zwątpienia, bezradności i porzucenia, ale wezwania i wyznania wiary z Boga, aktu miłości Boga-Człowieka do Boga Ojca. Kapitalna myśl.