Gdy Jezus modlił się na osobności, a byli z Nim uczniowie, zwrócił się do nich z zapytaniem: Za kogo uważają Mnie tłumy? Oni odpowiedzieli: Za Jana Chrzciciela; inni za Eliasza; jeszcze inni mówią, że któryś z dawnych proroków zmartwychwstał. Zapytał ich: A wy za kogo Mnie uważacie? Piotr odpowiedział: Za Mesjasza Bożego. Wtedy surowo im przykazał i napomniał ich, żeby nikomu o tym nie mówili. I dodał: Syn Człowieczy musi wiele wycierpieć: będzie odrzucony przez starszyznę, arcykapłanów i uczonych w Piśmie; będzie zabity, a trzeciego dnia zmartwychwstanie. Potem mówił do wszystkich: Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje! Bo kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa. (Łk 9,18-24)
Już sam początek tego tekstu mówi o rzeczywistości, która jest mi bardzo bliska – i na którą, niestety, bardzo często brakuje. A jest bardzo ważna. Chodzi o modlitwę w samotności – może nie dosłownie (choć to pomaga), ale w skrytości serca, w odosobnieniu samego siebie. To miejsce, czas i przestrzeń, w których padają najważniejsze pytania. Do takich należy właśnie to – kim dla mnie jest Jezus? Kto wie, czy – przy największym przykazaniu – to nie jest najważniejsze ewangeliczne pytanie?
Może kluczem do tej sfery jest to, żeby zawsze przebywać w obecności Pana? Kapelan Lecha Wałęsy ks. Franciszek Cybula, któremu miałem okazję przez szereg lat służyć do Mszy Świętej, zawsze rozpoczynał Mszę właśnie takimi słowami: „postawmy się w Bożej obecności” i ja to sformułowanie uwielbiam. Jest bardzo krótkie i proste, a idealnie oddaje to, co najważniejsze: bądź tu i teraz ze świadomością, że Bóg jest tuż tuż, obok. Powiedziałbym, to jest pewnego rodzaju klucz: jeżeli widzisz i potrafisz odnaleźć Boga w swojej rzeczywistości, zatrzymać się w niej obok Niego, to świadczy o pewnego rodzaju uporządkowaniu i tym, że znajdujesz czas na to, co najważniejsze i na sprawy może nie najbardziej rzucające się w oczy, ale te kluczowe.
Jedno muszę zrozumieć i po prostu przyjąć: jakakolwiek, najbardziej elokwentna, mądra, górnolotna odpowiedź na pytanie Jezusa, która nie będzie moja własna, jest błędna i bez sensu. Nie dlatego, żeby była jakoś „zła” – po prostu nie jest prawdziwa i nie jest moja, czyli nie oddaje tego, czego dotyczy pytanie. Odpowiedź będzie tylko wtedy szczera i cokolwiek warta – jaka by była, nawet jeśli najbardziej przykra – gdy to, co wyrażę, będzie moje, będzie wyrażało moje myśli i uczucia. To właśnie widać w tym tekście: nie ma znaczenia, co mówi ten obok, bo to jego odpowiedź. Co ty uważasz?
Jezus mówi trudne rzeczy – zapowiada Triduum, swoją Mękę, Śmierć i przede wszystkim Zmartwychwstanie (to jest ważne – śmierć nie jest końcem, dalej się zaczyna to, co najlepsze). To nie jest może tyle wezwanie, co zaproszenie do zadania sobie pytania: czy jestem gotowy, aby iść z Jezusem wtedy, kiedy się układa, wychodzi, jest fajnie i przyjemnie, ale także (przede wszystkim?) wtedy, kiedy pojawiają się krzyże, pokusy i trudności. Nie sporadycznie, okazjonalnie – każdego dnia, codziennie. Może i wbrew sobie – my mamy z rozeznaniem spraw spory problem – ale przede wszystkim z Jezusem, także w niesieniu tego krzyża.
Nie bój się rozmowy, dialogu z Jezusem. To właśnie jest modlitwa. Nawet jeśli punkt wyjścia jest trudny, nawet jeżeli tej relacji w ogóle nie ma albo prawie nie ma – Ty zrobisz 1 krok, a On pozostałe 99. To nie jest banał, ale tak to właśnie wygląda 🙂 Dokładnie tak to działa – bez woli człowieka, tego jednego małego kroku, nie da rady. Bóg do niczego nikogo nie zmusi.
Nie ukrywam, czytam na ten temat sporo – prasa, książki – i zachwyca mnie, wręcz zadziwia to, w jak wielu pokręconych, poplątanych czy wręcz po ludzku straconych życiach ludzi zniszczonych przez przemoc, używki, choroby Pan Bóg zaczyna działać cuda i po prostu budować na niczym, kiedy tylko taki człowiek wybrał Jego, zaufał Mu i wyznał wiarę. Nic więcej. To naprawdę tak działa!
Czasem wydaje mi się, że jest dokładnie odwrotnie – znacznie łatwiej jest nam iść za Jezusem kiedy jest źle i ciężko, niż pamiętać o Nim wtedy, gdy układa nam się dobrze. Wydaje mi się, że znacznie częściej prosimy, niż dziękujemy.
Ja bardzo lubię „samotną” modlitwę. Może dlatego, że po prostu jestem introwertykiem 😉 Można modlić się „samotnie” nawet w tłumie ludzi, tak jak na modlitwach Taize, kiedy każdy w ciszy skupia się na słuchaniu i modlitwie w myślach.
„czy jestem gotowy, aby iść z Jezusem wtedy, kiedy się układa, wychodzi, jest fajnie i przyjemnie, ale także (przede wszystkim?) wtedy, kiedy pojawiają się krzyże, pokusy i trudności.” Ja bym zaakcentowała odwrotnie – czy jestem gotowa iść za Nim właśnie wtedy, kiedy jest fajnie? A nie tylko wtedy, kiedy jest źle i jedyne co mogę, to wołać „Jezu ratuuuuuujjjj”?. Dokładnie takie pytanie zadałam sobie kilka lat temu i okazało się, że wcale nie było łatwo na nie odpowiedzieć. Ale odpowiedziałam i trzymam się tej odpowiedzi do dziś 🙂
U mnie to jakoś tak się utarło „niewdzięcznie”: nie umiemy (travelingilove) dziękować, tylko prosić i żądać, więc „jak trwoga, to do Boga”.
Dla mnie taka dobra Msza Święta to taka, przed którą kwadrans mogę posiedzieć i pomyśleć. Koniecznie w ciszy. Rzadko się zdarzają takie warunki…
Najłatwiej jest prosić Boga o pomoc w trudnej sytuacji, ale niezwykle trudno jest Mu powierzyć ten czas i ufać, trwać w ufności, zawierzeniu a więc w spokoju. Mamy tysiące sposobów rozwiązań naszych problemów i dziwimy się dlaczego one nie działają, skoro są po ludzku takie dobre. A to On jest Panem czasu, życia i naszych kłopotów i to On je rozwiązuje w najlepszy z możliwych sposobów.
A jeśli chodzi o czas względnego spokoju, to…hmm no cóż, ja wypracowałam tylko stałe godziny modlitwy. Stałe punkty dnia, których się trzymam bez względu na to jakie uczucia i emocje mi towarzyszą i czy modlitwa przychodzi łatwo czy się do niej zmuszam. Bo ona ZAWSZE działa, nawet jak nic nie czujemy, nawet jak jest czas pustyni, nocy.
Z modlitwą jest jak z miłością – trzeba trwać nie „dlatego, że….”, ale POMIMO…