Zapatrzeni w górę

Jezus powiedział do swoich uczniów: Tak jest napisane: Mesjasz będzie cierpiał i trzeciego dnia zmartwychwstanie, w imię Jego głoszone będzie nawrócenie i odpuszczenie grzechów wszystkim narodom, począwszy od Jerozolimy. Wy jesteście świadkami tego. Oto Ja ześlę na was obietnicę mojego Ojca. Wy zaś pozostańcie w mieście, aż będziecie uzbrojeni mocą z wysoka. Potem wyprowadził ich ku Betanii i podniósłszy ręce błogosławił ich. A kiedy ich błogosławił, rozstał się z nimi i został uniesiony do nieba. Oni zaś oddali Mu pokłon i z wielką radością wrócili do Jerozolimy, gdzie stale przebywali w świątyni, wielbiąc i błogosławiąc Boga. (Łk 24,46-53)

U Boga nie ma przypadków. Nie ma więc podstaw, aby uznać, że inaczej jest w tej sytuacji. Nie bez powodu wskazuje, kieruje nasz wzrok ku górze. Z wzrokiem utkwionym w ziemi, zapatrzonym w swoje problemy, obciążonym doświadczeniami, przeszkodami, bez poczucia szansy, poszukiwania horyzontu, tego co jest dalej, nowych możliwości, daleko nie zajdziesz. Dlatego Bóg daje czytelny znak. I wzywa bynajmniej nie do tego, żeby tylko stać i się tak wgapiać. 

Czytaj dalej Zapatrzeni w górę

Plac budowy

Było to w piętnastym roku rządów Tyberiusza Cezara. Gdy Poncjusz Piłat był namiestnikiem Judei, Herod tetrarchą Galilei, brat jego Filip tetrarchą Iturei i kraju Trachonu, Lizaniasz tetrarchą Abileny; za najwyższych kapłanów Annasza i Kajfasza skierowane zostało słowo Boże do Jana, syna Zachariasza, na pustyni. Obchodził więc całą okolicę nad Jordanem i głosił chrzest nawrócenia dla odpuszczenia grzechów, jak jest napisane w księdze mów proroka Izajasza: Głos wołającego na pustyni: Przygotujcie drogę Panu, prostujcie ścieżki dla Niego! Każda dolina niech będzie wypełniona, każda góra i pagórek zrównane, drogi kręte niech się staną prostymi, a wyboiste drogami gładkimi! I wszyscy ludzie ujrzą zbawienie Boże. (Łk 3,1-6)

W sumie może dziwić ten przydługawy wstęp – po co ta „metryczka”? Ano nie bez powodu. Bóg pokazuje, że zawsze Jego plan i działanie nie jest abstrakcyjne, gdzieś tam, ale konkretnie osadzone w czasie i miejscu, w precyzyjnych okolicznościach. Jego moc i Jego zbawienie dotykają człowieka w konkretnych okolicznościach – zawsze innych, ale i zawsze wyjątkowych i zaplanowanych. Tu Bóg zadziałał przez Jana Chrzciciela. 
Co jest niesamowitego w Janie? Dla mnie osobiście to, że… głosił w ciemno. Nie znał po ludzku Tego, o którym mówił, Tego, którego zapowiadał. Wiedział, że głosi Mesjasza, i zawierzył Bogu tak dalece, że nie wnikał w to, kim Zbawiciel obiecywany będzie. Wiedział, że Bóg Go objawi – i zamierzał to uczynić jego – Jana – rękami. 
To „prostowanie”, o którym traktuje Jan Chrzciciel, to po naszemu właściwie porządkowanie, ogarnianie – tak bardziej zrozumiale. Drepczemy – jedni dłużej, inni krócej – drogami naszego własnego życia, które w różnych dziwnych momentach i konfiguracjach przecinają się z drogami życia innych ludzi, mniej lub bardziej dla nas ważnych, kochanych, lubianych, czy w ogóle zrozumiałych. Zawsze jednak ku celu – temu mojemu, założonemu, gdzieś tu w tym świecie, ale mniej lub bardziej świadomie przede wszystkim ku Bogu, zmierzając do Tego, od którego pochodzimy, i który sam w sobie jest celem i odpowiedzią, choć nie zawsze taką, jak bym chciał. 
Ale uwaga – bardzo ważne – nie dla siebie, dla udowodnienia tylko czegoś samemu sobie, dla sprawdzenia tylko, czy dam radę. Konkretnie, dla Boga, dla Niego – dla Tego, który za chwilę przyjdzie w ciszy i skupieniu betlejemskiej szopki, przez którym uklękną bydło i pasterze, a przez pół ówczesnego świata przyjdą trzej mędrcy z darami symbolizującymi to, co wielkie w świecie: po to, aby je złożyć przez nowonarodzonym i bezbronnym Panem. Zdążamy z jednej strony z Nim, ale i ku Niemu, a z drugiej strony z tymi, których On stawia na naszej drodze (a nas na ich drodze życia). Taka niekończąca się plątanina ludzkich losów, myśli, pragnień, zwycięstw i radości, porażek i łez. 
To, do czego w tej niedzielnej liturgii zaprasza Bóg, to prostowanie tego, co można wyprostować i co ma sens – bo to jest o tyle istotne, że – jak to na drodze – zdarzają się ślepe zaułki, drogi jednokierunkowe. Nie ma pewnie dróg bez wyjścia – są jednak takie, które prowadzą właściwie donikąd, w których tylko traci się czas. Czasami najlepszym bowiem, co można zrobić, to przyznać się do porażki i spróbować skorygować kurs swojego życia. Takie prostowanie dróg na pewno nie jest lekkie, łatwe i przyjemne – ja to mało techniczny jestem, ale widać po tempie i mozole prac na drogach, że najpierw trzeba ileś tam warstw zdzierać, spiłować, potem wyrównać na nowo, coś tam powylewać, rozjechać walcem, odczekać. Kupa pracy. Ale każdy z nas wie, że dopóki się buduje i wznosi cokolwiek, co stoi na lewym, niepewnym, nierównym fundamencie – ryzykujemy, że się to wszystko po wybudowaniu po prostu złoży i rozwali. 

Bóg proponuje nam dzisiaj generalne porządki – w życiu, w sercu, w przywiązaniach, w celach, założeniach, punktach odniesienia. Jak się to w życiu pomiesza, wychodzą straszne serpentyny, ostre zakręty, wyboiste trasy i drogi donikąd. Będzie na pewno dużo roboty, potrzeba zaparcia, wysiłku, kto wie czy nie pojawią się przysłowiowe „krew, pot i łzy” – ale Jego zaproszenie to trasa nie dla idących na łatwiznę, ale dla ambitnych. Uwielbiam cytat z Mateusza: 

od czasów Jana Chrzciciela aż dotąd królestwo niebieskie doznaje gwałtu i ludzie gwałtowni zdobywają je (Mt 11,12)

który wprost odnosi się właśnie do Jana Chrzciciela jako początku. Jezus poszukuje Bożych gwałtowników, ludzi konkretnych, radykalnych! Jeśli myślisz, że pójdziesz raz do spowiedzi, zmówisz „paciorek”, jakąś litanijkę i będzie „cacy” – zapomnij, bo Bóg uwielbia zaskakiwać. 
Po co? No właśnie – dla zbawienia. Nagrody, celu tego wszystkiego. Jezus mówi to wprost – dla każdego, dla wszystkich. Dla ciebie. Te doliny do wypełnienia, góry do zrównania, drogi do wyprostowania – to ty i ja. Twoje i moje życie. Plac budowy, a właściwie przebudowy twojego życia. 

Królestwo we mnie

Piłat powiedział do Jezusa: Czy Ty jesteś Królem żydowskim? Jezus odpowiedział: Czy to mówisz od siebie, czy też inni powiedzieli ci o Mnie? Piłat odparł: Czy ja jestem Żydem? Naród Twój i arcykapłani wydali mi Ciebie. Coś uczynił? Odpowiedział Jezus: Królestwo moje nie jest z tego świata. Gdyby królestwo moje było z tego świata, słudzy moi biliby się, abym nie został wydany Żydom. Teraz zaś królestwo moje nie jest stąd. Piłat zatem powiedział do Niego: A więc jesteś królem? / Odpowiedział Jezus: / Tak, jestem królem. Ja się na to narodziłem i na to przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie. Każdy, kto jest z prawdy, słucha mojego głosu. (J 18,33b-37)

O tym Bożym Królestwie pisałem dosłownie z tydzień temu. Właściwie już tylko w Modlitwie Pańskiej, a więc „aż” w każdej Mszy Świętej, zostało takie – pewnie dla wielu nieświadome w ogóle – wspomnienie, kiedy wypowiadamy słowa przyjdź Królestwo Twoje. O co się modlimy? O Jego królowanie w naszych sercach już dzisiaj, tutaj, teraz, żeby ta Boża rzeczywistość nie była żadną utopią czy bajką, ale stawała się tym, w czym żyjemy, poruszamy się i jesteśmy. Ale też właśnie – i może przede wszystkim – o to, aby On przyszedł ponownie do nas, po nas. Wyrażamy naszą tęsknotę do momentu przejścia, kiedy to, co jest, się zakończy, a Bóg uczyni wszystko nowym, odmieni, otoczy chwałą. 
Znamienny jest początek tekstu – Jezus pyta Piłata o intencje, o powód Jego pytania. On, który nigdy nikim się nie brzydził, nikogo (nawet stygmatyzowanych chorych czy trędowatych) nie unikał – zadaje proste pytanie: do czego ty, człowieku, zmierzasz, i co chcesz usłyszeć. On, Ten, który zna myśli serca. I oczywiście miał rację – Piłat z jednej strony, najpierw, szukał pretekstu do skazania Jezusa i potwierdzenia stawianych przez Żydów zarzutów bluźnierstwa i podawania się za Mesjasza – jak widać, Jezus nie próbował się jakoś uwolnić z opresji, potwierdził swoje pochodzenie i posłannictwo od Boga. Z drugiej jednak, paradoksalnie, jak wiadomo z dalszej części tekstu, w późniejszej części dramatu Wielkiego Piątku Piłat będzie starał się Jezusa obronić, uchronić od kary; z przyzwoitości trzeba przyznać, mało skutecznie – co skończy się słowami „krew na was i na dzieci wasze” i symbolicznym, acz świadczącym wyłącznie o tchórzostwie, symbolicznym geście umycia rąk przez namiestnika. (Pewna, dość ciekawa, powieść zasugeruje później, że Piłat pod wpływem tych wydarzeń i swojej żony podąży śladami Zmartwychwstałego i stanie się jednym z pierwszych męczenników Kościoła – kto wie?) 
Trzeba to powiedzieć jasno i wyraźnie: Jezus Chrystus przyszedł, aby dokonać przewrotu kopernikańskiego i uświadomić każdemu człowiekowi jego godność jako dziecka Bożego, umiłowanie i praktycznie nieskończone miłosierdzie, jakie ma dla człowieka Bóg. To jest dar, który człowiek – przyjmując – równocześnie czyni Boga w Trójcy Świętej jedynego swoim Panem i Królem. W sercu, w myślach, w uczynkach też bo tu nie może być sprzeczności – ale jest to dar ukryty, jest to relacja, więź, a więc coś przede wszystkim nienamacalnego. My mamy być tym Królestwem – z jednej strony nie z tego świata, bo odnoszącym się do zupełnie innych wartości, z drugiej strony już kiełkującym tu i dzisiaj, w tobie i we mnie. 

Tutaj chciałbym wyjaśnić dwie kwestie. 
Po pierwsze, Jezus nie jest królem w złotej klatce, jak jakaś złota rybka. Jemu nie zależy na tym, aby zostać zamkniętym w najpiękniejszym kościele i żeby wszyscy naokoło się zachwycali (pytanie, czy Nim czy kościołem?). Chyba trafnie niektórzy mówią o tym, że Kościół – księża, wierzący – najchętniej ograniczają Pana Boga do tego cotygodniowego minimum godzinnej Mszy Świętej, no od biedy w święta, ale aby broń Boże nie wyściubiał nosa z kościoła i nie kazał czegokolwiek robić publicznie. Stąd tak bardzo dużo oporu, zdegustowania i po prostu niezrozumienia dla apelu papieża Franciszka, aby wychodzić na ulice, aby robić raban, aby mówić o Bogu zawsze i wszędzie – a nie tylko odsiedzieć w swoje w ławce, przespać sumiennie kazanie, odbębnić różaniec (sam odmawiam często). Bóg chce zakrólować w sercu każdego człowieka i prosi, abyśmy pomogli Mu tego człowieka spotkać. 

Po drugie, pomysły w stylu intronizacji Jezusa Chrystusa na formalnego Króla Polski (Rozalia Celakówna itp.) to po prostu bzdura i dowód na kompletnie niezrozumienie tego, gdzie i w jakiej materii Jezus pragnie królować. Tak jak tamci Mu współcześni, którzy chcieli szykować wojsko i zbrojne powstanie przeciwko cesarstwu rzymskiemu – „bo nam się wydawało…”. Źle się wydawało i źle się wydaje ich naśladowcom dzisiaj. Jego królowanie ma się objawiać w naszych deklaracjach, słowa, ale przede wszystkim codziennych czynach, najprostszych nawet wyborach życiowych. 
W tym, jakie wartości (nie jaką partię) popierasz i na kogo głosujesz – też, pewnie. W tym, czego uczysz swoje dzieci, jaki dajesz im przykład, czy jesteś pobożny na pokaz, czy modlisz się z rodziną, czy twoja wiara to pustosłowie i właściwie niezrozumiałe, bezmyślnie powtarzane ceremonie i gesty, czy odpowiedź na zaproszenie Boga „przyjdźcie na ucztę!”, bo tego potrzebujesz i pragniesz. Na to jest zawsze czas – Dobry Łotr załapał się w ostatniej chwili życia, wisząc i dogorywając na krzyżu. Świetnie to określił o. Maciej Biskup OP, mówiąc o „intronizowaniu Chrystusa w swoim osobistym życiu, zaczynając od słyszalnej dla świata deklaracji w izdebce serca”. Nie na pokaz. Nie pod sztandarami i złoconymi chorągwiami, w pierwszej ławce w kościele, żeby wszyscy sąsiedzi i znajomi widzieli. Dla Boga, szczerze, autentycznie. Jeśli przyjdzie okazja – daj świadectwo; jeśli nie – uwielbiaj Go i uczyń królem swojego życia i w ukryciu. 
O jednym trzeba pamiętać. Jeśli zapraszasz Boga do swojego życia i proponujesz Mu: „zakróluj w moim sercu”, to bądź konsekwentny. Niech to będzie i spontaniczna, ale świadoma decyzja. Nie, niczego nie stracisz. Ale potraktuj Go poważnie – tak, jak On zawsze traktuje ciebie. 
Uroczystość Chrystusa Króla to jakby taka klamra wieńcząca i zamykająca kolejny rok liturgiczny AD 2015 – za tydzień rozpocznie się Adwent czyli AD 2016. Ja to odczytuję jako zachętę – postaraj się znowu, nie tylko na czas adwentowy, i zaproś Boga do swojego życia, oddaj Mu je, może zdobądź się na jakąś deklarację czy postanowienie bynajmniej nie tylko adwentowe (nie, nie chodzi o górnolotne deklaracje – coś na twoją miarę: modlitwa codziennie w jakiejś intencji, może jakieś umartwienie małe, albo dziesiątek różańca – da się, uwierz mi). Bóg przychodzi, aby zakrólować w tobie jako twój osobisty Pan i Zbawiciel – a nie tylko dziadek z brodą/świecące oko w trójkącie, ten „jakiś bóg albo sprawca wszystkiego”, bliżej nieokreślony absolut. 

Jego Królestwem na ziemi masz być właśnie ty. 
Niestety, przykra dygresja. 

Wczoraj, Msza Święta wieczorna. Pani Danusia, o której pisałem, odstawiła show na cały kościół, z moim niewielkim udziałem. Przed Mszą próbowała wymusić na księdzu w zakrystii czytanie jednego z czytań mszalnych – ksiądz dał odpór. Co zrobiła? Jak się okazało, gdy już wyszliśmy do ołtarza… zabrała sobie do ławki lekcjonarz. Ksiądz wyraźnie powiedział – ona nie czyta, ja mam to zrobić. Ruszyłem do I czytania w trakcie kolekty, żeby ją uprzedzić przy ambonie i kobieta się zastanowiła. I co? Nic. Wyszła z ławki i podeszła – zdążyłem tylko wyłączyć mikrofon, jak się zaczęła przy ambonie przepychać, żeby ludzie nie słyszeli. Zaczęła się wpychać, i co miałem zrobić? Odszedłem i usiadałem. 

Wstyd straszny. Ja się nie przejmuję sobą – ale że coś takiego ma miejsce w kościele, przy ołtarzu, w trakcie Mszy Świętej? Niektórzy przyjęli to z rozbawieniem, ale pewnie są tacy, którzy się zgorszyli, i mieli prawo. Ta osoba jest chora i to jest oczywiste – ale takie sytuacje nie mogą mieć miejsca… Człowiek przychodzi się pomodlić, a wychodzi na to, że się tylko denerwuje. 

Pomódlcie się za nią, bo to się robi naprawdę niebezpieczne. Żeby się kobieta opamiętała. 

Gromadzenie śmieci

Jezus powiedział do tłumów: Królestwo niebieskie podobne jest do skarbu ukrytego w roli. Znalazł go pewien człowiek i ukrył ponownie. Z radości poszedł, sprzedał wszystko, co miał, i kupił tę rolę. Dalej, podobne jest królestwo niebieskie do kupca, poszukującego pięknych pereł. Gdy znalazł jedną drogocenną perłę, poszedł, sprzedał wszystko, co miał, i kupił ją. (Mt 13,44-46)

Przypowieści ciąg dalszy. Dlaczego przypowieści? Bo naszej, ludzkiej tęsknoty do Królestwa Bożego nie sposób inaczej wyrazić. Tak jak starotestamentalny Mojżesz, stajemy zachwyceni, z lśniącą twarzą po spotkaniu z Bogiem, który tak wielką nam złożył obietnicę. Naszej egzystencji tutaj, naszych potrzeb nie da się zestawić z tym, co będzie dalej, później, gdy nastąpi kres naszego życia ziemskiego. Ważne jest, że jesteśmy gotowi wiele – wszystko? – oddać, aby owo Królestwo posiąść. To dobrze, bo większej wartości nie sposób sobie wyobrazić.
I jakby od drugiej strony – nie ma innej wartości, dla której warto się tak starać. Owszem, są sprawy i sfery na pewno także istotne dla każdego z nas, jednak nie aż tak, jak ta, kluczowa – kwestia zbawienia, osiągnięcia Królestwa. To trzeba wyraźnie powiedzieć. Staranie się samo w sobie nie wystarczy – bo pozostaje tylko formą, która jest pusta, dopóki nie wypełni się jej treścią. Treścią jest to wszystko, czego się szuka. Można stracić życie na szukaniu bzdur i gromadzeniu rzeczy bezwartościowych, a można spalić się na pięknym, wytrwałym i szlachetnym poszukiwaniu spraw najważniejszych. 
Nazwij ten cel skarbem, nazwij go perłą – nazwij jak chcesz. To nie ma znaczenia. Liczy się to, że gdy tego największego skarbu szukasz sercem czystym, autentycznym, wolnym od kłamstwa, pozorów i dwuznaczności, wtedy osiągniesz cel. Dojdziesz do Niego, Boga który z otwartymi ramionami czeka na każdego z nas, stanie się dla ciebie skarbem, którego już nie będziesz musiał chować przed innymi. Bo nie jest najważniejsze to, czy opływasz w (ludzkie) skarby za życia – ale co z tym życiem zrobisz: czy wykorzystasz je do poszukiwania tego, co wartościowe, czy na gromadzenie śmieci. 
>>>
Po przeprowadzce, w nowym domu, montowanie kabiny prysznicowej, synek szaleje bo nowe miejsce. Urlop do końca przyszłego tygodnia. Szkoda, że pogoda taka… jak u schyłku lata. Choć do roboty – w porządku. 

Błogosławiona dwukierunkowość

Zbliżył się także jeden z uczonych w Piśmie i zapytał Go: Które jest pierwsze ze wszystkich przykazań? Jezus odpowiedział: Pierwsze jest: Słuchaj, Izraelu, Pan Bóg nasz, Pan jest jeden. Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem i całą swoją mocą. Drugie jest to: Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego. Nie ma innego przykazania większego od tych. Rzekł Mu uczony w Piśmie: Bardzo dobrze, Nauczycielu, słusznieś powiedział, bo Jeden jest i nie ma innego prócz Niego. Miłować Go całym sercem, całym umysłem i całą mocą i miłować bliźniego jak siebie samego daleko więcej znaczy niż wszystkie całopalenia i ofiary. Jezus widząc, że rozumnie odpowiedział, rzekł do niego: Niedaleko jesteś od królestwa Bożego. I nikt już nie odważył się więcej Go pytać. (Mk 12,28b-34)
Chrześcijaństwo jest zdeterminowane przez swego rodzaju dwoistość, dwukierunkowość. Najważniejsze i pierwsze jest bowiem przykazanie miłości – kogo? Ani tylko Boga, ani tylko bliźniego. Boga i bliźniego. Boga przez bliźniego, a bliźniego w Bogu. 
Można być człowiekiem wierzącym, a mimo wszystko zachwiać proporcje – poświęcając czas jedynie Bogu samemu, modląc się, a pomijając i nie zauważając bliźniego z jego potrzebami i troskami. Jeśli prawdziwie kochasz Boga i chcesz wypełniać Jego wolę, to nie oznacza ona zapatrzenia tylko w Niego samego, z wyłączeniem wszystkiego innego na świecie. Jak to powiedział Merton – nie jesteśmy samotnymi wyspami, żyjemy w społeczeństwie i to nie przypadkiem. Wystarczy się rozejrzeć, ile jest okazji, aby wesprzeć drugiego człowieka. No i przede wszystkim – trzeba chcieć. A to bardzo często przychodzi trudniej niż zmówienie paciorka, pamiętanie o niedzielnej albo świątecznej mszy czy spowiedź od czasu do czasu. 
W drugą stronę podobnie. Najbardziej nawet oddany bezinteresownej posłudze bliźniemu – ubogim, chorym, opuszczonym, ludziom z marginesu – nie będzie się w tym realizował w pełni, o ile będzie to działanie dla samego działania, sposób na życie, ot tak. Taka postawa, to działanie musi z czegoś wynikać i piękna nabiera wtedy, gdy nie jest efektem chwilowego wyrzutu sumienia albo kaprysu, ale w pełni świadomym realizowaniem przykazania (a właściwie przykazań) miłości. Przekuwaniem słów Boga do nas skierowanych – w nasze czyny dla dobra tych, którzy są naokoło. 
Zresztą, sama treść tego – wydaje mi się – trudniejszego z przykazań miłości, czyli przykazania miłości bliźniego, wskazuje jakby drogę do realizacji jego właśnie. A konkretnie – jak siebie samego. Prawda jest taka, że egoizm chyba mamy wrodzony, stąd też Pan bardzo łopatologicznie tłumaczy, jak przykazanie realizować. Wyobraź sobie, że zamiast ciebie samego z twoimi zachciankami (albo i uzasadnionymi potrzebami) jest ktoś inny, z potrzebami jeszcze bardziej palącymi – i pomóż mu, wesprzyj go, przywróć nadzieję, pomóż odnaleźć sens i żyć lepiej. Przesunąć siebie samego na bok – ale temu, kto zajmuje w moich oczach miejsce mojego własnego ego oddać się tak samo ofiarnie jak przy realizowaniu swoich planów. 
Niedaleko jesteśmy od Królestwa. Bo i Jezus, dzięki swojej krzyżowej drodze, męce i zmartwychwstaniu przybliżył nas do niego. Dystans jakiś tam pozostaje. Tylko od tego, co (i czy cokolwiek) sami zrobimy zależy, czy dystans będzie się zmniejszał, powiększał, a może będziemy stać w miejscu. Nie można mieć pewności co do rezultatu – o tym przekonamy się w Dniu Sądu. Ale ważny jest kierunek. I jeszcze upór na wyznaczonej drodze. Przez człowieka do Boga, i z Bogiem w sercu do człowieka. Inaczej się nie da.

Błogosławione oczekiwanie – do oporu

Jezus opowiedział swoim uczniom przypowieść: Patrzcie na drzewo figowe i na inne drzewa. Gdy widzicie, że wypuszczają pączki, sami poznajecie, że już blisko jest lato. Tak i wy, gdy ujrzycie, że to się dzieje, wiedzcie, iż blisko jest królestwo Boże. Zaprawdę, powiadam wam: Nie przeminie to pokolenie, aż się wszystko stanie. Niebo i ziemia przeminą, ale moje słowa nie przeminą. (Łk 21,29-33)
Czy to, o czym mówi Jezus, wymaga jakiś specjalnych, wyjątkowych zdolności czy umiejętności? Według mnie – nie. Czy wymaga wybitnej bystrości i spostrzegawczości? Także nie. Czego wymaga? Wymaga uczciwości wobec siebie, wymaga uczciwości w odbiorze tego, co się wokół dzieje, czego jestem częścią, i umiejętności nazwania tego po imieniu, takim jakie jest. 

Niektórzy pierwsi chrześcijanie mieli taką tendencję, że niektórzy z nich uważali, że przyjście powtórne Chrystusa jest kwestią dosłownie lat. Skąd taki pomysł? Z dosłownej interpretacji słów Nie przeminie to pokolenie, aż się wszystko stanie. A może inaczej – z niezrozumienia tego, o czym Jezus mówił. Bo, jak widać, przeminęło ich pokolenie i lekko licząc przeszło 200 następnych, i świat kręci się nadal wokół swojej osi, tak jak kręcił się za Jezusowych czasów, i Dzień Sądu póki co nie nastąpił.
Jezus odniósł się do przykładu prostego jak przysłowiowy drut – bo każdy, także w jego czasach, wiedział, jak wygląda rozkwitanie roślin. Proces powolny, ale i łatwy do zaobserwowania – czym tak wtedy, jak i dzisiaj zajmują się ludzie zawodowo trudniący się uprawą różnej maści roślin uprawnych, warzyw czy kwiatów. Istnieją pewne zasady – ale co jest kluczowe? Właściwe rozpoznanie momentu, obserwowanie samej roślinki i podejmowanie odpowiednich kroków, zabiegów pielęgnacyjnych, gdy owa roślinka odpowiednio się rozwija, zmienia. A roślinka zmienia się, gdy nadejdzie odpowiednia pora – pora roku, warunki atmosferyczne i temperatura dla tej pory roku właściwe.
Czy Jezus więc celowo wprowadził kogoś w błąd tymi słowami o tym, że nie przeminie to pokolenie, aż się wszystko stanie? Myślę, że nie. Za to ludzie zinterpretowali Jego słowa na skróty. Co jest kluczowe w tym tekście? Słowa Tak i wy, gdy ujrzycie, że to się dzieje, wiedzcie, iż blisko jest królestwo Boże. To jest najważniejsze. Bo te słowa po prostu nie odnoszą się do jakiegoś konkretnego momentu w historii, który w najczęstszym rozumowaniu miałby się odnosić do znaków zapowiadających koniec świata, powtórne przyjście Pana i Dzień Sądu. One mówią o konieczności uważnego obserwowania tego, co się dzieje wokół – tylko że permanentnie, zawsze, i przez każdego człowieka. Nie adresował tej porady do tamtych, ówczesnych tylko słuchaczy – ale jak zwykle były to słowa o wartości ponadczasowej. Mają tak samo, jak do tamtych Żydów, zastosowanie do nas dzisiaj, 2000 lat później.
Trzeba je czytać – to pogrubione zdanie – razem ze słowami niebo i ziemia przeminą, ale moje słowa nie przeminą. Poza tym, że o Królestwie Bożym jako naszym głównym i podstawowym, ostatecznym celu musimy pamiętać zawsze, nie możemy lekceważyć tego, co i jak się wokół nas, na świecie, dzieje. Bez względu na to, jak zmienia się ogólnie przyjęta w danej społeczności, narodzie, kraju czy regionie świata hierarchia wartości – Jego słowa, Dobra Nowina, przykazania, błogosławieństwa, nakazy i zakazy się nie zmieniają. Może być tak, że zmieni się forma interpretacji pewnych kwestii – tak. Ale nie zasadnicze stanowisko. Świat się kręci – Bóg stoi, jest i był dokładnie tam, gdzie był u początków istnienia, i nigdzie się stamtąd nie wybiera. Nie zmienia poglądów. Pomimo powszechnej, niestety, akceptacji rozwiązłości seksualnej, społecznego przyzwolenia dla aborcji czy eutanazji – Bóg nadal wzywa każdego, aby był wierny małżonkowi, nie cudzołożył, chronił życie od samego momentu poczęcia do naturalnej śmierci. To się nie zmienia i się nie zmieni. 
My jesteśmy wezwani do tego, aby wyglądać, wyczekiwać tego Królestwa Bożego – kiedykolwiek  by ono nie miało nadejść. Być może ani my, ani nawet nasze wnuki tego nie dożyjemy. Ale musimy i mamy być gotowi, mieć zapalone pochodnie serc, aby powitać z radością przychodzącego ponownie Zbawiciela. Niebo i ziemia nie przeminą przed Jego przyjściem – chociaż może dla nas przeminą w tym sensie, że nasze ziemskie życie skończy się wcześniej. Nie ma to znaczenia. Liczy się nasza gotowość – to, z czym przywitamy przychodzącego Pana, czy to w dniu Jego powtórnego przyjścia na ziemię za naszego życia, czy to u tego naszego życia kresu. Wciąż jest czas, żeby się przygotować. Szczęśliwi, których Pan zastanie czuwających, gdy nadejdzie…
>>>
Po tym, co wyczytałem we fragmentach, z niecierpliwością czekam na polskie wydanie nowej książki papieża Benedykta XVI Światłość świata, kolejnego wywiadu-rzeki, jaki przeprowadził z nim Peter Seewald.  Zawsze dotąd – przyznaję się, najwyraźniej błędnie – traktowałem papieża jako bardziej wykładowcę, myśliciela i teologa, oderwanego niejako od rzeczywistości duszpasterskiej, bez jakiegokolwiek doświadczenia na tym polu pracy w diecezji… Podczas gdy coraz częściej – i te krótkie cytaty z zapisu rozmowy pomiędzy nim a Seewaldem to potwierdzają – jawi mi się on jako naprawdę zatroskany o Kościół i zbawienie ludzi, niesamowicie inteligentny i konkretny, a zarazem mający wiele pokory i nieśmiałości człowiek, któremu po naprawdę owocnym życiu Bóg w jesieni życia postawił wyjątkowo wymagające zadanie, stawiając go na czele Kościoła. Coraz bardziej doceniam to, co robi, jakim jest człowiekiem. I widzę że w jego wyborze w 2005 naprawdę był palec Boży – człowiek, który ze swoją wiedzą i doświadczeniem może skutecznie przypominać światu Boże przesłanie. 
Piękna jest szczególnie forma. Papież kolejny raz odchodzi od formy oficjalnego stanowiska, dokumentu Kościoła – encykliki, adhortacji, listu apostolskiego – na rzecz dialogu. Na pewno świadomy swojej nieśmiałości – której jestem pewny – nie waha się udzielać odpowiedzi na pytania dziennikarzy w trakcie podróży, decyduje się także na rozmowę w formie wywiadu. Ktoś może powiedzieć – papież ustępuje pola, boi się stanowczych wypowiedzi i wdaje w dyskusje. A ja uważam, że papież pokazuje, że papież jakby schodzi z tronu na rzecz tego, aby zwykłym ludziom, w języku dla nich zrozumiałym, wyjaśniać prawdy wiary, przybliżać Boga. To jest przecież pierwotna misja całego Kościoła, wszystkich kapłanów i biskupów – a więc także biskupa Rzymu. Utworzenie Rady ds. Nowej Ewangelizacji tylko potwierdza, że papież traktuje te obecne potrzeby świata bardzo na serio. Udzielenie tego wywiadu to przejaw odwagi ze strony papieża, który decyduje się w tej prostej formie ułatwić ludziom zrozumienie pewnych prawd.
Oczywiście, nie obyło się bez medialnego szumu, o tytułach prawie w stylu Papież/Kościół zezwolił na prezerwatywy! Jak zwykle – prawdy w tym jest niewiele. Zacytuję:
Być może istnieją uzasadnione pojedyncze przypadki, gdy np. mężczyzna uprawiający prostytucję używa prezerwatywy w sytuacji, gdy takie postępowanie może być pierwszym krokiem na drodze do umoralnienia, jakimś zalążkiem odpowiedzialności, aby na nowo rozwinąć świadomość tego, iż nie wszystko jest dozwolone i nie wolno robić wszystkiego, na co ma się ochotę. Ale nie jest to rzeczywisty sposób na poradzenie sobie ze złem, jakim jest infekcja HIV. Taki rzeczywisty sposób może polegać natomiast na uczłowieczeniu seksualności. (…) Kościół oczywiście nie postrzega ich [prezerwatyw] jako rzeczywistego i moralnego rozwiązania. W jednym czy drugim przypadku może to być jednak – zakładając intencję danego człowieka, jaką jest zmniejszenie ryzyka zakażenia – pierwszy krok na drodze do inaczej przeżywanej, bardziej ludzkiej seksualności.
Czyli żadna zmiana całości podejścia, a przyznanie tego, co jest dopuszczalne – stosowania prezerwatyw przez zarażonych wirusem HIV (jako sposób ochrony przed chorobą człowieka), przy jednoznacznym podkreśleniu wyjątkowości takich sytuacji w stosunku do reguły, która odrzuca stosowanie prezerwatyw. Jak zauważył sam rzecznik Watykanu – tego typu poglądy prezentowali już m.in. kardynałowie Carlo Martini SI, Godfried Daneels, Cormac Murphy-O’Connor, George Cottier czy Javier Lozano Barragan.  Wskazał on również wprost, że Papież bynajmniej nie usprawiedliwia moralnie nieuporządkowanego życia seksualnego. Nie ulega natomiast wątpliwości – jest to wypowiedź przełomowa, z ust papieża (nie tylko tego konkretnego) takie słowa dotąd nie padły.  
>>>
Jak by na to nie patrzeć – pomimo, że Korea Północna pozostaje w stanie wojny z Koreą Południową od  przeszło pół wieku, formalnie od 1953 funkcjonowało zawieszenie broni. Pomiędzy państwami układało się wówczas różnie, mniejsze lub większe zaczepki zdarzyły się nie raz. Od kilku dni świat z zapartym tchem śledzi sytuację pomiędzy tymi krajami – odkąd Korea Północna ostrzelała wyspę Yeonpyeong na Morzu Żółtym należącą do Korei Południowej. Zginęli ludzie. 
Od lat mówi się o tym, że Korea Północna sprawdza, na ile może sobie pozwolić na Półwyspie Koreańskim,  przeprowadza próby nuklearne, i jak na razie w imię pokoju ani sąsiedzi z Południa, ani też jakikolwiek inny kraj nie uznał za stosowne pokazania im granicy i utarcia nosa. Co w najbliższym czasie, jak tak dalej pójdzie, może się zmienić. Sytuacja jest trudna, w okolicy – pod pozorem manewrów – stacjonuje już lotniskowiec USA. Wszystko wskazuje na to, iż to, co się wydarzy, w dużej mierze zależy od posunięć największego sojusznika Korei Północnej – Chin. 

W takich momentach należy szczególnie prosić Boga o dar pokoju.

Doceń cud tam, gdzie jest, a nie szukaj go na siłę tam, gdzie go nie ma

Jezus zapytany przez faryzeuszów, kiedy przyjdzie królestwo Boże, odpowiedział im: Królestwo Boże nie przyjdzie dostrzegalnie; i nie powiedzą: Oto tu jest albo: Tam. Oto bowiem królestwo Boże pośród was jest. Do uczniów zaś rzekł: Przyjdzie czas, kiedy zapragniecie ujrzeć choćby jeden z dni Syna Człowieczego, a nie zobaczycie. Powiedzą wam: Oto tam lub: Oto tu. Nie chodźcie tam i nie biegnijcie za nimi. Bo jak błyskawica, gdy zabłyśnie, świeci od jednego krańca widnokręgu aż do drugiego, tak będzie z Synem Człowieczym w dniu Jego. Wpierw jednak musi wiele wycierpieć i być odrzuconym przez to pokolenie. (Łk 17,20-25)
Tak, to z wczoraj. Bardzo piękny, choć dość rzadko odczytywany w ciągu roku liturgicznego. Choć z pewnością nie ma to żadnego związku – to jednak trudno o bardziej pasujący do dnia, jaki wczoraj przeżywaliśmy. Do kolejnej rocznicy odzyskania przez Rzeczpospolitą Polską niepodległości po 123. latach od jej utraty.
Prawda jest taka, że data akurat 11 listopada jest… dyskusyjna. Co, na szczęście, można przeczytać nawet na takiej Wikipedii. Dzień obchodzony współcześnie jako Święto Niepodległości to literalnie rocznica przekazania przez Radę Regencyjną (kolegialny organ mający oficjalnie sprawować władzę zwierzchnią nad zależnym od obu państw centralnych Królestwem Polskim, faktycznie władzę sprawował w okresie 12.09-11.11.1918) władzy wojskowej i naczelnego dowództwa wojsk polskich w ręce Józefowi Piłsudskiemu, który stał się Naczelnym Dowódcą Wojsk Polskich. Tyle – gdy chodzi o 11.11. Zaś o niepodległości Polski można i powinno się śmiało mówić już od 7 października 1918, czyli przeszło miesiąc wcześniej, kiedy to właśnie owa Rada Regencyjna ogłosiła niepodległość. Co jest ważniejsze? Jest to oczywiste. Jak widać, historycznie przyjęło się inaczej, i trudno po blisko wieku oczekiwać, że się to jakoś zmieni. Warto jednak wiedzieć, jak to faktycznie było. De facto – wczoraj, poza znaczeniem symbolicznym i sednem świętowania, literalnie rzecz biorąc – świętowaliśmy przekazanie pałeczki w kraju Piłsudskiemu.
Tyle historii. Wracając do Jezusa – mówi o bardzo ważnej sprawie, a mianowicie o tym, że Królestwo Boże nie jest jaką abstrakcją, albo czymś, co stanie się naszym udziałem dopiero w przyszłości, a dokładnie – w przyszłym życiu, egzystencji po śmierci, w wieczności. Królestwo Boże zakiełkowuje w człowieku w momencie chrztu świętego, który człowieka włącza do wspólnoty Kościoła żywego. Ono jest w nas – w tobie i we mnie. Rośnie i rozwija się – o ile ja tego chcę, o ile na to pozwalam, o ile się staram i podejmuję w tym kierunku działania. 
Najprostszą drogą do osiągnięcia zbawienia – jest staranne i wytrwałe pielęgnowanie w sobie tego daru. Jak? Wydaje mi się – dokładnie odwrotnie niż Jezus mówi o modlitwie, która ma być indywidualnym spotkaniem człowieka z Bogiem: zamknij się w swojej izdebce, zero pokazowości i faryzeizmu. Królestwo Boże, owszem, wzrasta w sercu przez modlitwę – to bardzo ważny aspekt. Ale nie jedyny. Wiara bez uczynków martwa jest sama w sobie, co Jezus mówił, więc potrzebne jest działanie, które jest jakby platformą do czytelnego dawania świadectwa o znaczeniu tego, co wyznaję i deklaruję słowami.
To także słowa przestrogi przed tym, co wiele razy robił, robi i robił będzie Zły – a co umie robić najlepiej. Czyli zwodzić. Pragniemy cudów, lgniemy do nich, szukamy jakiś nadprzyrodzonych znaków, niewytłumaczalnych dowodów na obecność Boga. Po co? Żeby siebie tak naprawdę przekonać? Żeby ta wiara trochę bardziej zaiskrzyła, żeby ją rozniecić? Bo ta moja wiara to taka z przyzwyczajenia, właściwie to formalna, a autentyczności w niej niewiele? 

To plemię jest plemieniem przewrotnym. żąda znaku, ale żaden znak nie będzie mu dany, prócz znaku Jonasza. Jak bowiem Jonasz był znakiem dla mieszkańców Niniwy, tak będzie Syn Człowieczy dla tego plemienia. Ludzie z Niniwy powstaną na sądzie przeciw temu plemieniu i potępią je; ponieważ oni dzięki nawoływaniu Jonasza się nawrócili, a oto tu jest coś więcej niż Jonasz. (Łk 11, 29-32)

Cud to manifestacja woli Bożej, która wymyka się ludzkiemu rozumowaniu, pojmowaniu, nie jest możliwa do wyjaśnienia i wytłumaczenia ludzkimi sposobami. Nie zasługujemy na cuda. Owszem – owi pierwsi chrześcijanie mieli lepiej, bo nie dość, że niektórzy sami widzieli i poznali Jezusa, uzdrowił ich samych albo kogoś z rodziny, a w każdym razie widzieli/słyszeli o cudach Jego, może byli świadkami cudów, jakich dokonywali apostołowie? Także przez wieki wielu było świętych, którzy łaską Bożą robili rzeczy niewytłumaczalne. Więc jak to jest?
Ano tak, że Bóg działa. Ale nie jest złotą rybką. Czy ktoś ze świętych, którzy byli cudotwórcami, chciał cudów? Tak – modlili się o nie, ale nie dla swojej wiedzy, pychy – ale dla dobra tego lub tych, którym ten cud miał pomóc, uzdrowić, coś zmienić, naprawić. Mało jest czytelnych znaków dla nas? Jest Pismo Święte – cała prawda o tym, jak żyć, jak postępować, czego unikać. Są pisma mistyków, jest nauczanie Kościoła – katechizm, przykazania. Mało? Coś niejasne? Jak ktoś szuka dziury w całym – zawsze do czegoś można się przyczepić. Tylko – co jest faktycznym celem takiego kogoś – odnalezienie, rozpalenie na nowo wiary? Na pewno nie. 
Nie warto biegać i gonić za wszystkim, co spektakularne, co nosi jakiekolwiek znamiona i może okazać się znakiem of Boga. Przypomina mi się taki mało sensowny serial Świat wg Kiepskich, jeden odcinek, gdy bohaterowie urządzili sobie wyścigi na matki boskie. Zarówno Kiepscy, jak i sąsiedzi – Paździochowie – twierdzili, że w mieszkaniach objawiła im się Matka Boża – chodziło o kształt… zacieków na ścianach. I była wojna – matka boska kiepska vs. matka boska paździochowa. Śmieszne? W serialu – może i tak. Ale mało to, co jakiś czas, w mediach informacji o tajemniczym układzie chmur, czy słojów na pniu drzewa, w którym ludzie dopatrują się a to Jezusowego wizerunku, a to oblicza Jego Matki? 
Szukamy cudów wszędzie naokoło, na siłę. A cud jest tuż, pod nosem, a właściwie – we mnie. Cud wiary,. który cudownie ma mnie odnawiać, zmieniać, pomagać stać się lepszym dla siebie i dla innych. Jest cud Eucharystii – do wzięcia w której udziału jesteśmy wszyscy i każdy z osobna zaproszeni, aby właśnie Ciałem Pańskim się pokrzepiać, aby tę wiarę rozpalać. Jest cud sakramentu pokuty i pojednania – warto to podkreślić (nie ma sakramentu pokuty ani sakramentu pojednania – jest sakrament pokuty i pojednania), w którym Bóg chce, jak miłosierny Ojciec, przyjąć marnotrawnego syna, o ile tylko on zdobędzie się na odwagę i przyjdzie, wyzna swoje grzechy i poprosi o przebaczenie. Bóg nigdy nie odtrąca – brak przebaczenia to domena człowieka, niestety. 
Krótka dygresja na koniec – kwestia objawień prywatnych. Przykład pierwszy z brzegu – Medjugorje. I wiele, wiele innych. Wiara w nie nie jest konieczna do zbawienia. Zbawienie osiągamy przez wiarę w to, co Kościół – depozytariusz wiary – do wierzenia przedkłada. Nie jest powiedziane, że te prywatne wizje i objawienia pochodzą od razu od Złego. Kościół jest po prostu ostrożny – bo i przecież trudno o bardziej delikatną materię. Cuda i zjawiska do ich miana pretendujące muszą przejść drobiazgowe badania, czasami wieloletnie, aby Kościół zajął jednoznaczne stanowisko.
Od Boga to czy inne widzenie pochodzi? Co rusz, mnożą się ludzie, którzy twierdzą, iż a to sam Pan Jezus, a to Matka Boska coś im przekazali. Albo mianujący siebie, samozwańczo, mesjaszami czy prorokami. Możemy w to wierzyć, ale nie musimy. Kościół przede wszystkim bardzo rzadko (o ile w ogóle) wypowiada się o kwestii cudów, dopóki one trwają – tu należy widzieć wyjaśnienie tego, dlaczego jednoznacznie nie zajął stanowiska choćby w kwestii Medjugorje. I najważniejsze – gdy się takimi rzekomymi cudami zainteresujesz – miej swój rozum. Nie wierz bezmyślnie we wszystko, tylko – gdy masz wątpliwości – porównaj ew. sprzeczności z nauką Kościoła. Sam fakt rozbieżności jest podejrzany. A Zły nie próżnuje – w końcu w tym jest najlepszy: w zwodzeniu i naciąganiu człowieka, ma praktykę począwszy od Edenu.
Prosty przykład – najbardziej wiarygodne badania związane z Całunem Turyńskiem, z 1988, wykonane metodą datowania węglem C14, wskazały na… powstanie Całunu w XIII w. Co nie przeszkadza wielu dosłownie modlić się do wizerunku na Całunie, czego nie rozumiem. Wiara w Tego, którego Całun – czy to jako falsyfikat, czy najbardziej autentyczna z relikwii – przedstawia to co innego i coś bardzo dobrego. Ale wiara w Niego – a nie wiara w materiał, chustę, zaciek na ścianie czy układ rozlanej wody. Wiara w Boga – a nie wiara tylko w coś, co może (a nie musi) być przejawem niewytłumaczalnego po ludzku Bożego działania.
Królestwo Boże w nas jest – ale tutaj ewangelista używa sformułowania pośród was. Nie można o tym zapomnieć. Królestwo to wspólnota, a nie moja własna, kręta dróżka do celu. Moja droga splata się z drogami innych, przecina się z nimi, a niekiedy i łączy. Zmierzamy do tego samego celu, innymi czasami drogami. Trzeba działać razem, szukać tego, co jednoczy i łączy. We wspólnocie jest raźniej. 
I jeszcze w kontekście wczorajszego Święta Niepodległości. Czym jest dzisiaj Polska? Czy Polska być powinna? Ja wiem jedno – nie powinna być miejscem, gdzie faszyści  czy też nacjonaliści – czy w ten, czy w jakikolwiek inny dzień – mogą bezkarnie paradować i wykrzykiwać swoje hasła. Nie tym ma być niepodległość – wznoszenie okrzyków czy wykonywanie gestów jednoznacznie nawiązujących do jednego z dwóch najstraszniejszych dramatów XX w. Dlatego cieszy mnie inicjatywa taka jak Porozumienie 11 Listopada. Cieszy, niestety, to że po drugiej stronie barykady stoją – z nazwy – grupy takie jak Młodzież Wszechpolska – czytelny dowód na to, co oni sobą prezentują, i dlaczego nie należy popierać niczego, co się z MW utożsamia. 
Przykre jest to, że do takich rozrób musi dochodzić. Cóż, prawo do wolności zgromadzeń zapisane jest w Konstytucji, więc się gromadzą. Szkoda, że nie jest sformułowane w taki sposób, aby możliwe było nie wyrażenie zgody na dane zgromadzenie, marsz czy paradę, jeśli w jakikolwiek sposób nawiązuje do prawnie zakazanych ideologii.
>>>
Bądź niezadowolony z tego, co dotychczas osiągnąłeś, i chciej czegoś więcej od siebie i innych. Nie zatrzymuj się na pochwałach i samouwielbieniu. (A. Madej OMI, Dziennik wiejskiego wikarego)

Kto, z kim i po czyjej stronie – wyrzucanie palcem Boga czy Złego?

Gdy Jezus wyrzucał złego ducha niektórzy z tłumu rzekli: Przez Belzebuba, władcę złych duchów, wyrzuca złe duchy. Inni zaś, chcąc Go wystawić na próbę, domagali się od Niego znaku z nieba. On jednak, znając ich myśli, rzekł do nich: Każde królestwo wewnętrznie skłócone pustoszeje i dom na dom się wali. Jeśli więc i szatan z sobą jest skłócony, jakże się ostoi jego królestwo? Mówicie bowiem, że Ja przez Belzebuba wyrzucam złe duchy. Lecz jeśli Ja przez Belzebuba wyrzucam złe duchy, to przez kogo je wyrzucają wasi synowie? Dlatego oni będą waszymi sędziami. A jeśli Ja palcem Bożym wyrzucam złe duchy, to istotnie przyszło już do was królestwo Boże. Gdy mocarz uzbrojony strzeże swego dworu, bezpieczne jest jego mienie. Lecz gdy mocniejszy od niego nadejdzie i pokona go, zabierze całą broń jego, na której polegał, i łupy jego rozda. Kto nie jest ze Mną, jest przeciwko Mnie; a kto nie zbiera ze Mną, rozprasza. Gdy duch nieczysty opuści człowieka, błąka się po miejscach bezwodnych, szukając spoczynku. A gdy go nie znajduje, mówi: Wrócę do swego domu, skąd wyszedłem. Przychodzi i zastaje go wymiecionym i przyozdobionym. Wtedy idzie i bierze siedem innych duchów złośliwszych niż on sam; wchodzą i mieszkają tam. I stan późniejszy owego człowieka staje się gorszy niż poprzedni. (Łk 11,15-26)

Na początku dzisiejszej ewangelii, Jezus używa argumentacji, która powinna trafić do każdego, a szczególnie do tych wszystkich, którzy racjonalnie, rozkładając na części pierwsze, naukowo chcą podejść do kwestii wiary, istnienia Boga czy w końcu tego: jest ten Jezus Mesjaszem, czy nie jest. Pozory – pozorami, udawanie – udawaniem – ale wewnętrzna sprzeczność nigdy nie może stanowić podstawy budowania czegokolwiek, czy to przez Boga (ale On takimi metodami nie posługuje się), ani przez człowieka, zatem także przez Złego.

Piękny argument (prawniczy prawie :D) – skoro Jemu, Jezusowi, zarzucali, że mocą władcy demonów wyrzucał złe duchy z opętanych, to czemu analogicznie nie podchodzili do tego, co robili – z ich rodzin, wspólnot, miast, wsi wywodzący się – uzdrowiciele i kapłani? Im byli wdzięczni, okazywali podziw i szacunek – bezkrytycznie podchodząc do tego, czyją mocą i w czyim imieniu tego dokonywali (no właśnie…). Jezusa – wyzywali od najgorszych. Jak to czasem w życiu bywa – prawda okazuje się dokładnie odwrotna niż to, na co wskazując pozory i ocenianie drugiej osoby na ich podstawie.

Kto nie jest ze Mną, jest przeciwko Mnie; a kto nie zbiera ze Mną, rozprasza. No właśnie, mnie to trochę dziwi. Bo nie tak dawno, w nieco innym fragmencie padły słowa jakby odwrotne:

Wtedy Jan rzekł do Niego: Nauczycielu, widzieliśmy kogoś, kto nie chodzi z nami, jak w Twoje imię wyrzucał złe duchy, i zabranialiśmy mu, bo nie chodził z nami. Lecz Jezus odrzekł: Nie zabraniajcie mu, bo nikt, kto czyni cuda w imię moje, nie będzie mógł zaraz źle mówić o Mnie.  Kto bowiem nie jest przeciwko nam, ten jest z nami. (Mk 9, 38-40)

Chociaż… Właściwie, to zgadza się. Dzisiaj Jezus mówi o tym, że kto nie działa w Jego imię – działać musi w imię tego, który jest Jego przeciwnikiem, czyli Złego. A w tym zacytowanym fragmencie z Marka, mówiąc Kto bowiem nie jest przeciwko nam, ten jest z nami Jezus mówił o tym, że jeśli ktoś – nie chodząc (dosłownie) z Nim i Jego uczniami działa w Jego imię, nie będzie mógł od razu działać w imię Złego.

Proste, prawda? 🙂

Ostatni fragment dzisiejszego tekstu jest także bardzo ciekawy – choćby ze względu na to, że jest…Czym? Najpewniej, o ile nie pierwszym, to jednym z pierwszych, skróconym bardzo, podręcznikiem demonologii (nauka Kościoła o Szatanie), wskazówkami dla pierwszych (i nie tylko) egzorcystów. I co najważniejsze – dowodem, wprost (choć na przykładzie pokazanym) z ust Jezusa, dla tych wszystkich niedowiarków, którzy ułatwiają Złemu zadanie, wpychając go między bajki dla niegrzecznych dzieci i mitologię. Tak, właśnie dzięki temu tak łatwo Zły działa i tak skutecznie – bo dzisiaj mało kto wierzy (nie, nie w niego :]) w to, że on w ogóle istnieje, że działa, zwodzi i kusi. Trzeba się mieć na baczności.

Pięknie – dzisiaj na rannej mszy, niewiele osób w kościele, pewni państwo obchodzili 49. rocznicę zawarcia sakramentu małżeństwa. Cieszyłem się po pierwsze dlatego – że wytrwali. Tacy ludzie, szczególnie od momentu mojego ślubu, są dla mnie inspiracją, motywacją i dowodem – że można wytrwać razem dosłownie całe życie, do późnej starości. Cieszyłem się także dlatego, że to swoje eucharystyczne dziękczynienie Bogu za to, co już było, i prośba o Jego błogosławieństwo na to, co będzie, nawet u schyłku pewnie już życia, miało miejsce w takk kameralnych warunkach – żadna pompatyczna uroczystość na sumie niedzielnej (żeby wszyscy sąsiedzi i pół parafii widziało), siedząc na środku kościoła przed ołtarzem, z Bóg wie jaką oprawą. Piękna prostota.

Może dlatego właśnie tyle małżeństw się rozlatuje, że ludzie za bardzo skupiają się na tym, co zewnętrzne, na pozorach, na opakowaniu i oprawie – że zapominają o tym, co najważniejsze, co pozwala być razem, trwać, kochać się coraz mocniej (chociaż też inaczej – w sposób bardziej dojrzały)? A nawet, jeśli formalnie się nie rozlatują – nie dochodzi do rozwodu, separacji – to żyją obok siebie, w tym samym domu, a każdy chodzi swoimi drogami, obok siebie…

A jeśli Ja palcem Bożym wyrzucam złe duchy, to istotnie przyszło już do was królestwo Boże. Królestwo Boże w nas jest. Nie samo z siebie – ale dzięki łasce Boga, którą otrzymaliśmy w sakramencie chrztu. A nawet – zaryzykowałbym stwierdzenie – ci, którzy z jakiś tam przyczyn Boga chrześcijańskiego nie znają, Dobra Nowina do nich nie dotarła, a żyją w sposób prawy, kochając i szanując innych, w zgodzie ze swoim sumieniem i z drugim człowiekiem. I od nas zależy, czy ten dar wykorzystamy, czy go zmarnujemy. Syn Boży umarł za każdego z nas i to zbawienie ma być darem. Tylko trzeba chcieć ten dar przyjąć.