Jan jak każdy z nas

Dzisiejszy dzień w liturgii jest mocno nietypowy, wyjątkowy. Nie dość, że uroczystość – więc najwyższy stopień w hierarchii (uroczystość – święto – wspomnienie obowiązkowe – wspomnienie dowolne) – to jeszcze uroczystość związana z narodzeniem świętego; jedyny taki przypadek, kiedy świętuje się narodziny ziemskie, a nie te niebieskie (zresztą w przypadku Jana Kościół wspomina obydwa). Nie byle jakiego, bo takiego świętego przełomów. Jana Chrzciciela mianowicie. Tego, który swoją osobą połączył Stary Testament z Nowym Testamentem, bo będąc ostatnim prorokiem Testamentu Starego wskazał równocześnie jako jedyny wprost na Jezusa jako obiecanego Mesjasza. 
Cudownie wymodlone w starości Anny i Zachariasza dziecko, o pół roku od Jezusa starszy daleki Jego kuzyn, po którego poczęciu (samo w sobie cudowne, mając na uwadze wiek matki) działy się cuda jeszcze przed narodzeniem, kiedy ojcu Zachariaszowi Bóg odebrał mowę (dzisiejszy obrazek ewangeliczny – tak to jest, jak człowiek Bogu nie wierzy). Człowiek, który – można chyba powiedzieć – gromadził wokół siebie ludzi na pustyni tylko po to, żeby w końcu pokazać im palcem to, co dzisiaj powtarzamy w każdej Mszy Świętej: oto Baranek Boży, żaden inny. 
Rola na pewno niewdzięczna, którą Jan podjął z dużym wdziękiem. Nie raz i nie dwa razy musiał się pewnie tłumaczyć, jak to przytoczone w II czytaniu: „Ja nie jestem tym, za kogo mnie uważacie. Po mnie przyjdzie Ten, któremu nie jestem godny rozwiązać sandałów na nogach”. Urzekająca pokora, takie mocne porównanie – mógł skończyć tylko na tym pierwszym zdaniu, a jednak, podkreśla, że nie jest godny wykonać Jezusowi najprostszej posługi ostatniego ze służących. To, że był konsekwentny, przypłacił głową – krytykowany za niemoralny związek z żoną własnego brata Herdodiadą Herod Antypas, niby nie chcąc ale bojąc się złożonej bezmyślnie obietnicy, skrócił Jana o głowę (stąd często przedstawiany jest z głową na misie). 
Znamienne są ostatnie słowa dzisiejszej Ewangelii: „Kimże będzie to dziecię? Bo istotnie ręka Pańska była z nim. Chłopiec zaś rósł i wzmacniał się duchem (…)”. To o Janie oczywiście, ale wydaje mi się, że można je odnieść do każdego z nas, jaki by nie był. Kiedyś my sami, także pewnie rodzice, zastanawiali się – kim on/ona będzie, na kogo wyrośnie? Tak czy siak, Bóg pozostaje z nami całe życie, towarzyszy, jest obok, gotowy pomóc i wspierać. Ale tę Jego obecność można przyjąć z wdzięcznością, albo ją negować i zaprzeczać. Wszyscy rośniemy – a potem się starzejemy – i plan Boży zawsze sprowadza się do tego, abyśmy dojrzeli nie tylko fizycznie po ludzku, ale wzrastali w środku, tym, co mimo zniszczenia ciała pozostanie i będzie trwało dalej: duchem, duszą. Żebyśmy – tak się rozwijając i dojrzewając – każdego dnia odkrywali swoje powołanie, przyjmowali je i realizowali, na miarę swoich możliwości i talentów.  

Czytelnicze zaległości

Nadrabiam zaległości książkowe.
W opisie wydawniczym książki na początku czytamy: Historie, na podstawie których Dan Brown mógłby napisać kolejne książki. Zdecydowanie tak – gdyby nie fakt, że Brown pisze powieści, a nie jest historykiem 🙂 Ale myśl bardzo dobra, ponieważ Lecomte – ograniczając zakres i tak dość obszernej (blisko 400 stron) książki – pisząc o samej tylko historii Watykanu w kontekście ciekawostek jedynie XX wieku, stworzył dzieło bardzo ciekawe. Nie tylko dla historyka, który z lubością przebija się przez tomiszcza, w których 1/2 każdej strony to przypisy – właśnie nie. Źródeł nie brakuje autorowi, a książkę – mimo że absolutnie opartą na faktach – czyta się jak dobrą powieść. A to nic innego, jak po prostu prawda o najbardziej zapalnych momentach w Kościele poprzedniego stulecia. 
Nie mam przed nosem teraz spisu treści – a szkoda – ale spróbuję przytoczyć z głowy. Kwestie państwowości Stolicy Apostolskiej (kulisy i tło przygotowywania Paktów Laterańskich), zjawisko księży-robotników (przykład, gdy Watykan – wbrew opiniom biskup – zajął stanowcze stanowisko, które zjawisko to szybko ukróciło, choć nie pogodzili się z tym wszyscy księża-robotnicy), jak to było z tym sługą Bożym Piusem XII i jego nastawieniem w stosunku do Hitlera i nazizmu (a było zupełnie inaczej, niż to funkcjonuje w dużym uproszczeniu – ponieważ papież ten faktycznie zrobił, co mógł, i uratował tysiące Żydów – a podjął decyzję o swojej postawie widząc, jak naziści karali za jakikolwiek sprzeciw, słusznie stwierdzając, że wobec jego głośnego i zdecydowanego sprzeciwu po prostu ucierpieli by na tym chrześcijanie w skali trudnej do przewidzenia – i dlatego milczał), czy Hitler faktycznie planował porwanie i uwięzienie papieża (a planował – była gotowa nawet specjalna procedura jego natychmiastowej abdykacji, gdyby do tego doszło, i powrotu do godności kardynalskiej, aby fuhrer nie mógł wykorzystać nacisków na niego jako głowę Kościoła), arcyciekawy rozdział o okolicznościach powstania encykliki Humanae Vitae traktującej o antykoncepcji (jaka miała być, jakie stanowisko miała przedstawić – a jak to finalnie wyszło) – i wiele innych.
Interesuję się historią Watykanu nie od wczoraj, niejedną książkę o tym przeczytałem – a i tak dowiedziałem się sporo ciekawych rzeczy. Dlatego polecam. Dla cierpliwych – sporych rozmiarów recenzję zamieścił u siebie na blogu Szymon Hołownia, ale interfejs newsweekowy nie umożliwia wyszukania… Więc nie znajdę. Ja polecam serdecznie – bo warto. A cena? Cóż – teraz w modzie jest wydawanie wszystkiego w twardych oprawach, więc to kosztuje. 

Na początek – tak, książka ciekawa, w przeciwieństwie do różnej maści wydawnictw, wypuszczanych ostatnimi czasy, a poświęconych osobie Papieża Polaka. Niestety, taka prawda. Sam na tym (albo poprzednim – bo to ten czas był) blogu pisałem o tym, jaką moim zdaniem cienizną jest książka szumnie zatytułowana Świadectwo, której autorem jest kard. Dziwisz. Cóż, taka prawda. Nic ciekawego, nudna forma, bardzo ubogie opisy – innymi słowy, nie tego czytelnik (przynajmniej ja) oczekiwał po książce człowieka, który 3/4 życia spędził z Janem Pawłem II. Na tym tle choćby wydana przez GW książka autorstwa… tak, fotografa papieskiego, Arturo Mariego, była o wiele ciekawszą lekturą. Naprawdę. Tak, wiem – wiele ochów i achów nad książką Dziwisza czytałem – ale nie wiem, może inne książki czytaliśmy?

Do rzeczy – x Oder napisał naprawdę ciekawą publikację. Dzieli ją jakby na 3, nie do końca dla mnie zrozumiałe, części. W pierwszej mówi o Wojtyle jako człowieku żyjącym w konkretnych czasach, etapach życia przed pamiętnych 16.10.1978. W drugiej – szeroko pojęty pontyfikat, wybrane przez autora wydarzenia. I wreszcie trzecia – papież jako mistyk, w oczach tych, z którymi pracował, ale także jego przyjaciół. Zaskakuje właśnie szerokość spojrzenia – nie czytamy po raz n-ty tych samych historyjek, które o papieżu można znaleźć w milionie innych książek z anegdotami i nie tylko (to że w takich z anegdotami – pół biedy, ale w innych, aspirujących do miana historycznych?), ale o sytuacjach nieznanych, i przede wszystkim pochodzących z ust osób papieżowi najbliższych, wiarygodnych, wskazanych często z nazwiska. 
Przykłady? Proszę – s. 124 – papież umiejętnie osobiście odbija piłeczkę, gdy dziennikarz zapytał o bardzo duże koszty jego podróży i porównując je z kosztami podróży brytyjskiej królowej, wskazując że papież ma zadanie jednak bardziej wzniosłe niż królowa, bo nowina jaką niesie jest niewspółmiernie ważniejsza, bo chodzi o Zbawiciela, który nas odkupił, i właśnie samo to zbawienie kosztowało całą Jego krew. Inny – s. 134 – papież w obliczu tragedii World Trade Center (2001) – i dwa proste słowa: są Twoi. Pełne zawierzenie Bogu, w którego rękach były wszystkie ofiary. Gest całkowitego zaufania – a jednak w jakich okolicznościach, jakby z przypomnieniem Bogu: teraz Ty działaj. Piękne. Wierzył w Boga, ale również nie poddawał się i z Bogiem o tych ludzi, jacy by nie byli, walczył. Dalej – s. 139-140 – kwestia spotkania z przedstawicielami różnych religii w Asyżu (1986), które dla papieża było bardzo ważne nie dlatego, że wielu nawet dostojników Kościoła nie rozumiało idei i sprzeciwiało się mu, ale dlatego że miało zbliżyć do siebie różnych zupełnie ludzi. Nie, nie negowało tego, że to Jezus jest jedynym Zbawicielem człowieka – ale pomagało dostrzec, że promień Bożej prawdy jest w każdej innej religii, która inną zupełnie drogą, ale zmierza w tym samym co Kościół kierunku. 

Kolejny – s. 144 i nn – kwestia ew. emerytury papieża. Jan Paweł II wiedział, że zastanawiał się już nad tym sługa Boży Paweł VI. Czy papież może pozwolić sobie na stan spoczynku za życia? Biskupi przechodzą na emeryturę w wieku 75 lat – papież też powinien? Okazuje się, że decyzję podjął już w 1989 – sporządził dokument, z którego jasno wynika, że w wypadku choroby uznanej za przypuszczalnie nieuleczalną, długotrwałą i która uniemożliwi sprawowanie w dostateczny sposób posługi apostolskiej rezygnuje za wczasu z urzędu Biskupa Rzymu i Głowy Kościoła. Przewidział taką możliwość, i był gotów po ludzku jej sprostać. Można zaryzykować stwierdzenie – gdyby jego choroba pod koniec życia potrwała dłużej, być może bylibyśmy świadkami wprowadzenia w życie tej jego decyzji… I ostatni – s. 194 – stanowisko papieża wobec objawień w Medjugorje. Tak, sam jestem wobec tego bardzo sceptyczny – bo i Kościół nie nakazuje wiary w nie. Czy papież w nie wierzył? Papież przede wszystkim widział w nich kontynuację orędzia Matki Bożej z Fatimy z 1917. W książce znajdują się 2 cytaty o podobnej treści 2 innych osób – każdej z nich papież zadeklarował, że gdyby nie był tym, kim jest, już by był w Medjugorje, aby służyć ludziom, którzy tam przychodzą i szukają wsparcia kapłana, spowiedzi. Nie tyle skupiał się na objawieniach samych w sobie – ale dobru, które z nich wynika dla wszystkich ludzi, którzy tam się nawracają, a temu zjawisku nie sposób zaprzeczyć.

Książka niewielka, ok. 200 stron, przy odrobinie wolnego czasu i zaparciu – lektura na jeden raz. 

Postać, która już za życia wywoływała kontrowersje. Nie mówię o samym Piusie XII, a o jego sekretarce i gospodyni – bo tak należy rolę s. Pascaliny określić. Z książki wynika obraz osoby bezgranicznie oddanej Eugeniowi Pacellemu – od czasów, gdy zetknęła się z nim jako młoda (czasowo z założenia) przydzielona jedna z kilku zakonnic, a która podąża z nim do Rzymu w związku z nominacją na sekretarza stanu Stolicy Apostolskiej, i pozostaje także po wyborze na papieża w 1939. Kobieta, która specyficznemu – jak by nie spojrzeć – człowiekowi, jakim był Pacelli po prostu organizowała życie, dbała o niego (posiłki, leki, rytm życia, garderoba), troszczyła się o odpowiednią dla niego przestrzeń życiową, aby mógł realizować dobrze swoje zadania. Jaki obrazek wynika z książki? Zaryzykuję stwierdzenie – matkowała mu nieco, co autorka, nie wprost, ale wskazuje dość jednoznacznie (Pacelli był bardzo zżyty z matką, która w pewnym momencie zmarła), ale czego nie uważam za coś z założenia złego. Łączyła ich z pewnością przyjaźń i obustronne oddanie, co autorka nie raz w książce udowodniła. 
Nie jest przesadą to, co o Pascalinie można nie raz i nie dwa razy wyczytać w mniej lub bardziej wiarygodnych źródłach – to ona odpowiadała za to, kto, kiedy, na jak długo i czy w ogóle spotka się z papieżem Piusem, czy w ogóle będzie miał do niego dostęp. Książka pokazuje także piękne przyjaźnie – tak samej Pascaliny, jak papieża –  z kard. Francisem Spellmanem czy kard. Michaelem von Faulhaberem. I przede wszystkim – tytaniczną pracę tej kobiety zarówno na rzecz samego papieża, jak i wielu dzieł charytatywnych Watykanu, przede wszystkim pomocy na rzecz ofiar wojny, czy to w jej trakcie, czy też przez wiele lat po. Jednocześnie – jej trudny charakter, gdy po śmierci Piusa XII musiała powrócić do pracy między innymi siostrami, gdy ciężko jej było wdrożyć się we wspólnotę, gdzie nie miała już decydującego głosu, i zwyczajnie w świecie, który dość szybko wówczas się zmieniał. 

Naprawdę ciekawa historia, bazująca na rzetelnych źródłach. Uważam, że warto do niej sięgnąć. 
>>>
Kto z kim przestaje, takim się staje. Chrześcijanin przestaje z Chrystusem. Z tym, który ma największy wpływ na człowieka. Chrystus przemienia nas od wewnątrz. Promieniowaniem swojej miłości prześwietla to wszystko, co w nas ciemne. Stajemy się podobni do Chrystusa, naszego brata w człowieczeństwie. On nas przebóstwia. (Andrzej Madej OMI, Dziennik wiejskiego wikarego)

Doceń cud tam, gdzie jest, a nie szukaj go na siłę tam, gdzie go nie ma

Jezus zapytany przez faryzeuszów, kiedy przyjdzie królestwo Boże, odpowiedział im: Królestwo Boże nie przyjdzie dostrzegalnie; i nie powiedzą: Oto tu jest albo: Tam. Oto bowiem królestwo Boże pośród was jest. Do uczniów zaś rzekł: Przyjdzie czas, kiedy zapragniecie ujrzeć choćby jeden z dni Syna Człowieczego, a nie zobaczycie. Powiedzą wam: Oto tam lub: Oto tu. Nie chodźcie tam i nie biegnijcie za nimi. Bo jak błyskawica, gdy zabłyśnie, świeci od jednego krańca widnokręgu aż do drugiego, tak będzie z Synem Człowieczym w dniu Jego. Wpierw jednak musi wiele wycierpieć i być odrzuconym przez to pokolenie. (Łk 17,20-25)
Tak, to z wczoraj. Bardzo piękny, choć dość rzadko odczytywany w ciągu roku liturgicznego. Choć z pewnością nie ma to żadnego związku – to jednak trudno o bardziej pasujący do dnia, jaki wczoraj przeżywaliśmy. Do kolejnej rocznicy odzyskania przez Rzeczpospolitą Polską niepodległości po 123. latach od jej utraty.
Prawda jest taka, że data akurat 11 listopada jest… dyskusyjna. Co, na szczęście, można przeczytać nawet na takiej Wikipedii. Dzień obchodzony współcześnie jako Święto Niepodległości to literalnie rocznica przekazania przez Radę Regencyjną (kolegialny organ mający oficjalnie sprawować władzę zwierzchnią nad zależnym od obu państw centralnych Królestwem Polskim, faktycznie władzę sprawował w okresie 12.09-11.11.1918) władzy wojskowej i naczelnego dowództwa wojsk polskich w ręce Józefowi Piłsudskiemu, który stał się Naczelnym Dowódcą Wojsk Polskich. Tyle – gdy chodzi o 11.11. Zaś o niepodległości Polski można i powinno się śmiało mówić już od 7 października 1918, czyli przeszło miesiąc wcześniej, kiedy to właśnie owa Rada Regencyjna ogłosiła niepodległość. Co jest ważniejsze? Jest to oczywiste. Jak widać, historycznie przyjęło się inaczej, i trudno po blisko wieku oczekiwać, że się to jakoś zmieni. Warto jednak wiedzieć, jak to faktycznie było. De facto – wczoraj, poza znaczeniem symbolicznym i sednem świętowania, literalnie rzecz biorąc – świętowaliśmy przekazanie pałeczki w kraju Piłsudskiemu.
Tyle historii. Wracając do Jezusa – mówi o bardzo ważnej sprawie, a mianowicie o tym, że Królestwo Boże nie jest jaką abstrakcją, albo czymś, co stanie się naszym udziałem dopiero w przyszłości, a dokładnie – w przyszłym życiu, egzystencji po śmierci, w wieczności. Królestwo Boże zakiełkowuje w człowieku w momencie chrztu świętego, który człowieka włącza do wspólnoty Kościoła żywego. Ono jest w nas – w tobie i we mnie. Rośnie i rozwija się – o ile ja tego chcę, o ile na to pozwalam, o ile się staram i podejmuję w tym kierunku działania. 
Najprostszą drogą do osiągnięcia zbawienia – jest staranne i wytrwałe pielęgnowanie w sobie tego daru. Jak? Wydaje mi się – dokładnie odwrotnie niż Jezus mówi o modlitwie, która ma być indywidualnym spotkaniem człowieka z Bogiem: zamknij się w swojej izdebce, zero pokazowości i faryzeizmu. Królestwo Boże, owszem, wzrasta w sercu przez modlitwę – to bardzo ważny aspekt. Ale nie jedyny. Wiara bez uczynków martwa jest sama w sobie, co Jezus mówił, więc potrzebne jest działanie, które jest jakby platformą do czytelnego dawania świadectwa o znaczeniu tego, co wyznaję i deklaruję słowami.
To także słowa przestrogi przed tym, co wiele razy robił, robi i robił będzie Zły – a co umie robić najlepiej. Czyli zwodzić. Pragniemy cudów, lgniemy do nich, szukamy jakiś nadprzyrodzonych znaków, niewytłumaczalnych dowodów na obecność Boga. Po co? Żeby siebie tak naprawdę przekonać? Żeby ta wiara trochę bardziej zaiskrzyła, żeby ją rozniecić? Bo ta moja wiara to taka z przyzwyczajenia, właściwie to formalna, a autentyczności w niej niewiele? 

To plemię jest plemieniem przewrotnym. żąda znaku, ale żaden znak nie będzie mu dany, prócz znaku Jonasza. Jak bowiem Jonasz był znakiem dla mieszkańców Niniwy, tak będzie Syn Człowieczy dla tego plemienia. Ludzie z Niniwy powstaną na sądzie przeciw temu plemieniu i potępią je; ponieważ oni dzięki nawoływaniu Jonasza się nawrócili, a oto tu jest coś więcej niż Jonasz. (Łk 11, 29-32)

Cud to manifestacja woli Bożej, która wymyka się ludzkiemu rozumowaniu, pojmowaniu, nie jest możliwa do wyjaśnienia i wytłumaczenia ludzkimi sposobami. Nie zasługujemy na cuda. Owszem – owi pierwsi chrześcijanie mieli lepiej, bo nie dość, że niektórzy sami widzieli i poznali Jezusa, uzdrowił ich samych albo kogoś z rodziny, a w każdym razie widzieli/słyszeli o cudach Jego, może byli świadkami cudów, jakich dokonywali apostołowie? Także przez wieki wielu było świętych, którzy łaską Bożą robili rzeczy niewytłumaczalne. Więc jak to jest?
Ano tak, że Bóg działa. Ale nie jest złotą rybką. Czy ktoś ze świętych, którzy byli cudotwórcami, chciał cudów? Tak – modlili się o nie, ale nie dla swojej wiedzy, pychy – ale dla dobra tego lub tych, którym ten cud miał pomóc, uzdrowić, coś zmienić, naprawić. Mało jest czytelnych znaków dla nas? Jest Pismo Święte – cała prawda o tym, jak żyć, jak postępować, czego unikać. Są pisma mistyków, jest nauczanie Kościoła – katechizm, przykazania. Mało? Coś niejasne? Jak ktoś szuka dziury w całym – zawsze do czegoś można się przyczepić. Tylko – co jest faktycznym celem takiego kogoś – odnalezienie, rozpalenie na nowo wiary? Na pewno nie. 
Nie warto biegać i gonić za wszystkim, co spektakularne, co nosi jakiekolwiek znamiona i może okazać się znakiem of Boga. Przypomina mi się taki mało sensowny serial Świat wg Kiepskich, jeden odcinek, gdy bohaterowie urządzili sobie wyścigi na matki boskie. Zarówno Kiepscy, jak i sąsiedzi – Paździochowie – twierdzili, że w mieszkaniach objawiła im się Matka Boża – chodziło o kształt… zacieków na ścianach. I była wojna – matka boska kiepska vs. matka boska paździochowa. Śmieszne? W serialu – może i tak. Ale mało to, co jakiś czas, w mediach informacji o tajemniczym układzie chmur, czy słojów na pniu drzewa, w którym ludzie dopatrują się a to Jezusowego wizerunku, a to oblicza Jego Matki? 
Szukamy cudów wszędzie naokoło, na siłę. A cud jest tuż, pod nosem, a właściwie – we mnie. Cud wiary,. który cudownie ma mnie odnawiać, zmieniać, pomagać stać się lepszym dla siebie i dla innych. Jest cud Eucharystii – do wzięcia w której udziału jesteśmy wszyscy i każdy z osobna zaproszeni, aby właśnie Ciałem Pańskim się pokrzepiać, aby tę wiarę rozpalać. Jest cud sakramentu pokuty i pojednania – warto to podkreślić (nie ma sakramentu pokuty ani sakramentu pojednania – jest sakrament pokuty i pojednania), w którym Bóg chce, jak miłosierny Ojciec, przyjąć marnotrawnego syna, o ile tylko on zdobędzie się na odwagę i przyjdzie, wyzna swoje grzechy i poprosi o przebaczenie. Bóg nigdy nie odtrąca – brak przebaczenia to domena człowieka, niestety. 
Krótka dygresja na koniec – kwestia objawień prywatnych. Przykład pierwszy z brzegu – Medjugorje. I wiele, wiele innych. Wiara w nie nie jest konieczna do zbawienia. Zbawienie osiągamy przez wiarę w to, co Kościół – depozytariusz wiary – do wierzenia przedkłada. Nie jest powiedziane, że te prywatne wizje i objawienia pochodzą od razu od Złego. Kościół jest po prostu ostrożny – bo i przecież trudno o bardziej delikatną materię. Cuda i zjawiska do ich miana pretendujące muszą przejść drobiazgowe badania, czasami wieloletnie, aby Kościół zajął jednoznaczne stanowisko.
Od Boga to czy inne widzenie pochodzi? Co rusz, mnożą się ludzie, którzy twierdzą, iż a to sam Pan Jezus, a to Matka Boska coś im przekazali. Albo mianujący siebie, samozwańczo, mesjaszami czy prorokami. Możemy w to wierzyć, ale nie musimy. Kościół przede wszystkim bardzo rzadko (o ile w ogóle) wypowiada się o kwestii cudów, dopóki one trwają – tu należy widzieć wyjaśnienie tego, dlaczego jednoznacznie nie zajął stanowiska choćby w kwestii Medjugorje. I najważniejsze – gdy się takimi rzekomymi cudami zainteresujesz – miej swój rozum. Nie wierz bezmyślnie we wszystko, tylko – gdy masz wątpliwości – porównaj ew. sprzeczności z nauką Kościoła. Sam fakt rozbieżności jest podejrzany. A Zły nie próżnuje – w końcu w tym jest najlepszy: w zwodzeniu i naciąganiu człowieka, ma praktykę począwszy od Edenu.
Prosty przykład – najbardziej wiarygodne badania związane z Całunem Turyńskiem, z 1988, wykonane metodą datowania węglem C14, wskazały na… powstanie Całunu w XIII w. Co nie przeszkadza wielu dosłownie modlić się do wizerunku na Całunie, czego nie rozumiem. Wiara w Tego, którego Całun – czy to jako falsyfikat, czy najbardziej autentyczna z relikwii – przedstawia to co innego i coś bardzo dobrego. Ale wiara w Niego – a nie wiara w materiał, chustę, zaciek na ścianie czy układ rozlanej wody. Wiara w Boga – a nie wiara tylko w coś, co może (a nie musi) być przejawem niewytłumaczalnego po ludzku Bożego działania.
Królestwo Boże w nas jest – ale tutaj ewangelista używa sformułowania pośród was. Nie można o tym zapomnieć. Królestwo to wspólnota, a nie moja własna, kręta dróżka do celu. Moja droga splata się z drogami innych, przecina się z nimi, a niekiedy i łączy. Zmierzamy do tego samego celu, innymi czasami drogami. Trzeba działać razem, szukać tego, co jednoczy i łączy. We wspólnocie jest raźniej. 
I jeszcze w kontekście wczorajszego Święta Niepodległości. Czym jest dzisiaj Polska? Czy Polska być powinna? Ja wiem jedno – nie powinna być miejscem, gdzie faszyści  czy też nacjonaliści – czy w ten, czy w jakikolwiek inny dzień – mogą bezkarnie paradować i wykrzykiwać swoje hasła. Nie tym ma być niepodległość – wznoszenie okrzyków czy wykonywanie gestów jednoznacznie nawiązujących do jednego z dwóch najstraszniejszych dramatów XX w. Dlatego cieszy mnie inicjatywa taka jak Porozumienie 11 Listopada. Cieszy, niestety, to że po drugiej stronie barykady stoją – z nazwy – grupy takie jak Młodzież Wszechpolska – czytelny dowód na to, co oni sobą prezentują, i dlaczego nie należy popierać niczego, co się z MW utożsamia. 
Przykre jest to, że do takich rozrób musi dochodzić. Cóż, prawo do wolności zgromadzeń zapisane jest w Konstytucji, więc się gromadzą. Szkoda, że nie jest sformułowane w taki sposób, aby możliwe było nie wyrażenie zgody na dane zgromadzenie, marsz czy paradę, jeśli w jakikolwiek sposób nawiązuje do prawnie zakazanych ideologii.
>>>
Bądź niezadowolony z tego, co dotychczas osiągnąłeś, i chciej czegoś więcej od siebie i innych. Nie zatrzymuj się na pochwałach i samouwielbieniu. (A. Madej OMI, Dziennik wiejskiego wikarego)

Tędy do zbawienia

Do tej pory jakoś kwestia historii biblijnej, historii zbawienia i archeologii biblijnej specjalnie mnie nie interesowała. Do tej pory. 
Książkę dostałem do teściów na ostatnie święta Narodzenia Pańskiego. Dość pokaźna, więc jakoś tak czekała… Sięgnąłem po nią, przygotowując się do wyjazdu do Turcji. Jak już coś czytać w tak pięknych okolicznościach przyrody – to niech to będzie choćby nieco tematycznie powiązane. Jakby nie patrzeć – było w niej sporo o historii właśnie tamtych regionów. Choć, prawdę powiedziawszy, poczytałem ją tam nieco tylko – bo czasu szkoda było, co każdy zrozumie – a praktycznie przeczytałem już po powrocie do Polski. 
Książka historyczna, traktująca także o kulturze, wierzeniach. Napisana w sposób bardzo przystępny, z właściwą ilością przypisów (ostatnio miałem wrażenie: dobra książka historyczna = min. 1/3 strony przypisów, co dość trudno się czyta…). Interesująca, wciągająca, pasjonująca. I najważniejsze – pokazująca, że trzy wielkie ludy księgi faktycznie mają wspólne korzenie. 
Od Abrahama począwszy, przez Mojżesza, całą historię narodu wybranego, Jezusa, początki chrześcijaństwa, aż po pierwszy wiek islamu. Ciągłość jest wyraźna. Judaizm to początek – pierwszy okres współpracy człowieka z Bogiem. Później Chrystus – pełne objawienie, już nie tylko dla Żydów przeznaczone, zresztą przez nich odrzucone. I wreszcie Muhammad, Prorok, który obserwował obydwie wcześniejsze wspólnoty, widział błędy – i szukał swojej drogi, dla swojego narodu. 
Historia Żydów fascynuje. Są genialnym przykładem, jak można od Boga dostać obietnicę wszystkiego. I w klasyczny sposób to zepsuć. Tak. Bywało dobrze, ale co rusz w swojej długiej historii odchodzili od Boga, przyjmowali wierzenia innych plemion, zaczynali czcić bożków. Nic dziwnego, że Bóg raz za razem musiał do nich wysyłać proroków, których i tak nie zawsze ktokolwiek chciał posłuchać. 
No i kwestia diaspory, pojęcia przecież najczęściej właśnie z narodem żydowskim kojarzonego. A właściwie – kwestia tego, czym była jedność narodowa Żydów. Czym? Niczym. Sztucznym tworem, który na przestrzeni historii powstał z przyczyn czysto taktycznych, obronnych. Czy plemiona te żyły razem, same z siebie wybrały z własnej nieprzymuszonej woli króla, miały centralną administrację? Nic z tych rzeczy. To była potrzeba sytuacji – gdy plemionom zagrażało niebezpieczeństwo ze strony innych narodów. 
Wtedy właśnie jeden człowiek stanął na czele tego sztucznego tworu. Owszem, byli później królowie i władcy, którym zależało na umocnieniu na mapie ówczesnego świata państwa żydowskiego, troszczyli się (choć nie zawsze) o poziom życia ludzi, następował rozwój technologii, powstawały monumentalne budowle – do dzisiaj w swoich ruinach i pozostałościach milczący świadkowie tamtych czasów. Salomon, Dawid, Saul, i inni.
Ale to było za mało. Jak policzyłem, mniej więcej, w całej przestrzeni istnienia Żydów w Ziemi Obiecanej, doliczając do tego współczesne kilkadziesiąt lat państwa Izrael, czyli w sumie ok. prawie 4000 lat – państwo żydowskie jako jednolity twór istniało kilkaset lat, mniej niż 500. I to w różnych odstępach czasu. Nie był to jeden, ciągły okres. 
Co więcej – w czasach względnego dobrobytu, istnienia tego państwa, nie można było mówić o państwie jednolitym. Było to państwo kosmopolityczne, zróżnicowane, zamieszkałe nie tylko przez Naród Wybrany. A co do poczucia jedności, tożsamości, wspólnoty – o takowej generalnie można mówić dopiero od czasów Niewoli Babilońskiej, a na dobrą sprawę (jako że świątynię w Jerozolimie odbudowano) od powstania żydowskiego, czyli zburzenia tej drugiej świątyni, czyli czasów kilkadziesiąt lat po śmierci Jezusa. 
Ta wiedza, te informacje zdecydowanie ubogacają. Pozwalają inaczej na historię Żydów patrzeć. To jeden naród, bardzo wewnętrznie zróżnicowany, w ramach plemion. Naród o wspólnej tradycji, ale którego poszczególne grupy – plemiona – o wiele lepiej funkcjonowały samodzielnie, jako mniejsze grupy, w swojej indywidualności. 
Kwestia chrześcijaństwa – ciekawie autor opisał misję Jezusa, Jego dorastanie do pełni świadomości tego, kim miał być, do czego był powołany. I bardzo dokładne opisanie sytuacji po Jego śmierci, czyli początkowych lat Kościoła, z wyraźnym rozdzieleniem i jakby walką o to, czym ten Kościół miał być, jaki miał być, dla kogo miał być. Pierwsi uczniowie i ich wspólnota, w Jerozolimie, z Jakubem na czele – i po drugiej stronie pojawia się na horyzoncie niegdyś fanatyczny prześladowca, a obecnie gorliwy ewangelizator – Szaweł z Tarsu. 
Spór – sobór jerozolimski z 48 r. – znamy. On wskazał drogę. Bo pytanie było zasadnicze – czy Kościół ma pozostać wspólnotą wewnątrz judaizmu, ludzi zachowujących przykazania Jezusa, a zarazem przestrzegających prawa mojżeszowego? Czy Kościół ma być wspólnotą otwartą na wszystkich, którzy chcą uwierzyć i przyjąć wiarę – bez obowiązku obrzezania i przestrzegania żydowskiego prawa? Pierwsze stanowisko – Kościoła jerozolimskiego – przegrało z drugim, prezentowanym przez Pawła. 
Prawda jest taka, że jedni drugim nie przypadli do gustu, mówi się nawet o rozstaniu z niezgodzie. Kościół dopiero się kształtował. Apostołowie wezwali Pawła do Jerozolimy, aby wytłumaczył się z tego, co głosi… Czy wiedzieli, że to właśnie tą drogą pójdzie Kościół? Jedno było pewne – chrześcijanie intrygowali. Działali wbrew rozsądkowi. Kochali, przebaczali, troszczyli się bezinteresownie o chorych i cierpiących,  wspierali biednych, modlili się i przebywali razem, uzdrawiali, przynosili ulgę i nadzieję.
Właśnie popularność zdobyta dzięki autentyczności, razem z tą otwartością na wszystkich ludzi, sprawiła, że w 261 r. możliwa była tolerancja religijna w Cesarstwie Rzymskim. Tak, w 261 r. cesarz Galien wydał edykt tolerancyjny, zezwalający na głoszenie Słowa Bożego i posiadanie własnych cmentarzy. Konstantyn w swoim edykcie mediolańskim z 313 r. właściwie tylko go potwierdził, choć to ten drugi dokument uchodzi za przełomowy. 
No i wreszcie islam. Inny, a zarazem z tych samych korzeni. Bo przecież późniejsi muzułmanie to nikt inny, jak jedno z plemion Narodu Wybranego, które przy podziale miejsc do zamieszkania udało się w kierunku późniejszej Mekki. Muhammad, Prorok, człowiek o wielkim szacunku zarówno dla Żydów, jak i chrześcijan. Zafascynowany historią tych dwóch wielkich wspólnot, analizujący ich dokonania pod kątem zjednoczenia i umocnienia swojego narodu. Co mu się w sposób wyjątkowy, porównywany z Aleksandrem Wielkim (gdy chodzi o ekspansję) udało. 
Co najsmutniejsze – podczas rozprzestrzeniania się islamu po świecie tuż po jego powstaniu, nie było mowy o otwartych konfliktach z chrześcijanami. Muzułmanie szanowali Pismo Święte, Jezusa uważali za proroka, w Koranie imię Maryi pojawia się częściej niż w Biblii. Chrześcijanie byli szanowani, pozostawiono im domy, swobodę modlitwy i miejsca pracy. 
Skąd więc dzisiejsza nienawiść? Przez późniejsze, niezbyt odległe, już po śmierci Muhammada, nieporozumienia i wzajemne napaście. Niestety, zapoczątkowane przez chrześcijan, których papież wezwał do wyzwolenia Ziemi Świętej i chrześcijan (co nie było prawdą, jako że chrześcijanie w Ziemi Świętej pokojowo współistnieli z muzułmanami w tamtych czasach). Potem poszło już gładko – czego efekty we wzajemnych napaściach, nienawiści i aktach przemocy widzimy do dzisiaj. 
Ta książka bardzo mnie ubogaciła. Polecam każdemu. 
>>>
Oto Ja was posyłam jak owce między wilki. Bądźcie więc roztropni jak węże, a nieskazitelni jak gołębie! Miejcie się na baczności przed ludźmi! Będą was wydawać sądom i w swych synagogach będą was biczować. Nawet przed namiestników i królów będą was wodzić z mego powodu, na świadectwo im i poganom. Kiedy was wydadzą, nie martwcie się o to, jak ani co macie mówić. W owej bowiem godzinie będzie wam poddane, co macie mówić, gdyż nie wy będziecie mówili, lecz Duch Ojca waszego będzie mówił przez was. Brat wyda brata na śmierć i ojciec syna; dzieci powstaną przeciw rodzicom i o śmierć ich przyprawią. Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mego imienia. Lecz kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony. (Mt 10,16-23)
Jezus wiedział, że Dobra Nowina będzie znakiem sprzeciwu wobec tego, co złe, nieszczere, kłamliwe, leniwe, chamskie i zgubne. Tak musiało być. Bo Ewangelia ma przynieść prawdę, która wyzwala – czyli pokazuje wszystko takim, jakie jest. Nawet, gdy to boli. 
A właśnie to, że boli, że ludzie stwarzają pozory i wewnętrznie są zupełnie inni, niż czasami grają na zewnątrz – to jest przyczyna konfliktów, prześladowań, i zabijania nawet z powodu Jezusa i wiary. Nie sama Ewangelia, Dobra Nowina. Znakiem sprzeciwu i kością niezgody nie jest przykazanie miłości i inne – ale to, że wymagają one radykalizmu, zdeklarowania się po jednej, czy po drugiej stronie. I nagle okazuje się, że jakoś nie do końca, o ile w ogóle, opłaca się być dobrym, uczciwym, sprawiedliwym, nie kraść, nie wymuszać, nie szantażować, nie korumpować, etc. 
Prostota wyzwala. Tutaj wybór jest naprawdę prosty. Jedynym problemem jest kwestia hierarchii wartości. Tego, czy ważniejsza jest prawda, czy permanentne interesy (de facto, wyrastające przy, na i za pomocą omijania i zamydlaniu prawdy). Reszta – jest tylko następstwem. Jeśli wybrałeś dobrze – prawdę – nie myśl, nie kombinuj. Bóg ci wskaże drogę i Twoim testem, sprawdzianem, jest to, czy potrafisz się w ten głos na tyle wsłuchać, aby pójść właściwą drogą. Trochę wysiłku, i się uda. 
Jeśli wybrałeś inaczej – bo bardziej ci zależy na kasie, wpływach, tej całej misternie budowanej piramidce, pomniku swojej własnej pychy, władzy i możliwości – to miej choć na tyle odwagi, aby nie udawać, że taki nie jesteś. Po co idziesz do kościoła? Po co twierdzisz, że jesteś wierzący? Ok – ale w co? Wierzysz – w to, co przyziemne. Czyli jesteś materialistą, a nie wierzącym. A jeśli jednak masz wątpliwości – to walcz ze sobą. Pamiętaj, że kasy do grobu nie weźmiesz, a sumienia się nie pozbędziesz, nawet jak jeszcze Ci bardzo nie przeszkadza. 
Wytrwajmy w tym, co trudne, co wymagające, co nakazuje Boży radykalizm. Bo dopiero to czyni szczęśliwym – a nie najbardziej napchany portfel. Bo tego chce Bóg, na to nam wskazuje, to jest Jego drogowskaz. Bo tędy zmierza się do zbawienia. Zależy ci na czymś bardziej?