My jesteśmy trzej, Ty jesteś Trzej

Jezus powiedział swoim uczniom: Jeszcze wiele mam wam do powiedzenia, ale teraz [jeszcze] znieść nie możecie. Gdy zaś przyjdzie On, Duch Prawdy, doprowadzi was do całej prawdy. Bo nie będzie mówił od siebie, ale powie wszystko, cokolwiek usłyszy, i oznajmi wam rzeczy przyszłe. On Mnie otoczy chwałą, ponieważ z mojego weźmie i wam objawi. Wszystko, co ma Ojciec, jest moje. Dlatego powiedziałem, że z mojego weźmie i wam objawi. (J 16,12-15)

Nie dalej jak tydzień temu pisałem tutaj, że Duch Święty jest tajemnicą – a tak naprawdę wychodzi to i ujawnia się jeszcze bardziej właśnie dzisiaj, czyli w dzień nie tylko Jednej z Osób Trójcy, ale całej Trójcy właśnie. Jak to mówią słowa poświęconej Trójcy – i pewnie w większości kościołów dzisiaj odmawianej prefacji – „wyznając prawdziwe i wiekuiste Bóstwo * wielbimy odrębność Osób, * Jedność w istocie i równość w majestacie„. Czyli że co? Może to, że Trójca jest taką koniczynką – nie czterolistną, wystarczy z trzema listkami – która tak naprawdę jest jedną rośliną, wyrastającą z jednej łodygi?

Czytaj dalej My jesteśmy trzej, Ty jesteś Trzej

Dywagowanie

To może zabrzmi trochę jak herezja, ale jednak…
Wydaje mi się, a może nawet jestem pewien – nie da się zgłębić prawdy o Trójcy Świętej. Próba ogarnięcia Boga – a Trójca to przecież Jego natura, ta sama rzeczywistość – to, jak powiedział bodajże Augustyn, mniej więcej tak nierealne założenie, jak próba przelania wody z morza do dołka wykopanego przez dziecko. I to się nie uda, i tamto. Co nie zmienia faktu, iż pewnie jest sporo mądrych głów – teologów – którzy tę materię zgłębiają przez całe życie, piszą mądre traktaty, wykładają, dyskutują, spierają się. 
A Bogu to chyba nijak nie jest potrzebne. 
Jemu nie zależy na rozkładaniu Jego samego na części pierwsze, dywagowaniu. On po prostu jest i wyciąga rękę, zawsze ten sam i tak samo kochający. Trójca Święta to taka rzeczywistość, która z każdej strony człowieka przerasta – a jednocześnie pozwala człowiekowi urosnąć nie wtedy, kiedy ją zrozumie (bo nie ma jak), ale wtedy, kiedy w tę Trójcę uwierzy i Jej właśnie zawierzy. Dlatego, zamiast się zastanawiać nad tym, co niezgłębialne, może lepiej i sensowniej po prostu pomodlić się – czy to do Boga Ojca, Syna Bożego czy Ducha Świętego. Za siebie (żaden to egoizm), za najbliższych, za tego który doprowadza do przysłowiowej szewskiej pasji w szkole, na uczelni, w pracy, a nawet za jakąś przypadkową osobę; poprosić czy podziękować. Ale chcieć Bogu podarować to swoje życie, tę codzienność – i powiedzieć Mu, że On jest tak ważny, bez względu na to jak by tę Trójcę nie opisywać, że chcę, aby On moją rzeczywistość swoją Bożą rzeczywistością przenikał i napełniał, nadając mojemu życiu sens i błogosławiąc mi. 
Bóg w Trójcy Świętej to nie taki trójkącik z okiem, albo dziwaczna rodzinka w osobach staruszka z brodą, młodszego z brodą i jakiegoś (o co chodzi?) gołębia między nimi. Ten Bóg to miłość bez końca, która zawsze tak samo wychodzi do człowieka, kocha bezwarunkowo, bez względu na wszystko, z całym moim bagażem grzechów i syfu wokół mnie, mojego nieuporządkowania i zachcianek. I może najlepszym sposobem na to, aby na tę Jego miłość odpowiedzieć – jest miłować, tak szczerze i autentycznie? Nie zawsze lubić, ale miłować – tak jak to mówi Ewangelia o Bogu, który umiłował świat: On nas, a my to umiłowanie mamy ponieść dalej, i dzieląc się nim, tę miłość pomnażać. 
Bóg, który w szaleństwie miłości ofiarował za człowieka swojego Syna, i pozwolił, aby ludzie Go zabili, zaprasza dzisiaj do zanurzenia się w tej miłości. To wystarczy. Tam Go poznamy. 

Powaga milczenia

Chyba słuszna tradycja Kościoła przyjmuje, iż w Niedzielę Palmową nie głosi się homilii, nie ma kazania. Opis Męki Pańskiej sam w sobie jest na tyle wymowny, że nie wymaga komentarza. Niejako przygotowuje w tym dniu Kościół i wierzących do tego, co faktycznie (kalendarzowo) wspominać będziemy za 5 dni – w Wielki Piątek. Wskazuje kierunek zainteresowania i modlitwy oraz refleksji na te dni. 
Bóg w osobie swojego Syna do końca spala się z miłości do człowieka – nie tylko z ludźmi i między nimi żył, rósł, uczył się, pracował u boku Józefa, opiekował się Matką, a przez ostatnie 3 lata wędrował, nauczał, głosił Ewangelię, uzdrawiał, wskrzeszał, czynił cuda. Jego życie nie różniło się niczym od naszego – doświadczył go w każdym dosłownie calu i aspekcie. Ta Boża bezpośredniość doprowadziła Jezusa do krzyża – od bezprawnego osądzenia, ubiczowania, wyśmiania, przez 14 stacji drogi krzyżowej. Ale tutaj Jego misja i historia się nie skończyła, ale nabrała po ludzku niezrozumiałego kierunku i kształtu. Przekonali się o tym wszyscy – wierzący i niedowiarkowie – trzy dni później przy pustym grobie. I my tam się udamy, żeby na własne oczy ujrzeć i usłyszeć: dlaczego szukacie żywego pośród umarłych? nie ma Go, zmartwychwstał!
Ostatnia prosta. Trzy dni „zwykłe”, a potem piękne Triduum. Niesamowita prostota i wręcz ogołocenie kościołów, zakryte krzyże. Ujmująca zaduma wobec niesamowitości prawdy, przed którą stajemy, a która nastała, nastąpiła właśnie dla nas, wszystkich razem i każdego z osobna. Zadumane kolejki ludzi, którzy – czasami po wielu latach – stają u kratek konfesjonału, aby usłyszeć z ust kapłańskich słowa: „Bóg, Ojciec miłosierdzia, który pojednał świat ze sobą przez śmierć i zmartwychwstanie swojego Syna, i zesłał Ducha Świętego na odpuszczenie grzechów, niech ci udzieli przebaczenia i pokoju przez posługę Kościoła. I ja odpuszczam tobie grzechy w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”. Pojednanie ma wiele twarzy, pewnie tyle samo, ilu nas jest na tym świecie. A jest możliwe tylko dzięki temu, co wydarzyło się na Golgocie w tamten Wielki Piątek. 

Kroki na piasku za Chlebem Życia

Jezus powiedział do Żydów: Ja jestem chlebem żywym, który zstąpił z nieba. Jeśli kto spożywa ten chleb, będzie żył na wieki. Chlebem, który Ja dam, jest moje ciało za życie świata. Sprzeczali się więc między sobą Żydzi mówiąc: Jak On może nam dać /swoje/ ciało do spożycia? Rzekł do nich Jezus: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli nie będziecie spożywali Ciała Syna Człowieczego i nie będziecie pili Krwi Jego, nie będziecie mieli życia w sobie. Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, ma życie wieczne, a Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym. Ciało moje jest prawdziwym pokarmem, a Krew moja jest prawdziwym napojem. Kto spożywa moje Ciało i Krew moją pije, trwa we Mnie, a Ja w nim. Jak Mnie posłał żyjący Ojciec, a Ja żyję przez Ojca, tak i ten, kto Mnie spożywa, będzie żył przeze Mnie. To jest chleb, który z nieba zstąpił – nie jest on taki jak ten, który jedli wasi przodkowie, a poumierali. Kto spożywa ten chleb, będzie żył na wieki. (J 6,51-58)
W takim dniu, jak ten – w uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Pańskiej – warto zwrócić uwagę na pierwsze z czytań, ze ST. To słowa napomnienia, jakie Mojżesz kieruje do Narodu Wybranego, aby nie zapomniał on o wędrówce i drodze, jaką Bóg przeprowadził ich z Egiptu do Ziemi Obiecanej. Tak po prawdzie, gdy spojrzeć na mapę – generalnie nawet przy marszu pieszo, mogli ją przebyć w pewnie 3-4 miesiące, wzdłuż morza, mając pod dostatkiem wody i pokarmu. Wędrowali jednak bite 40 lat. Dlaczego? Taki był Boży zamysł. 
Nie żadne widzimisię. Taką drogę musiało przejść serce każdego z Izraelitów – wyjść na pustynię, pozbyć się wszystkiego, co sztuczne i udawane, zmierzyć się z trudnościami, walczyć o przetrwanie, stawi czoło niebezpieczeństwom. Do obiecanego kraju prowadzi droga pełna wybojów, utrudnień i zagrożeń. Aby rozpoznać wielkie i naprawdę ważne wartości, trzeba przebyć trudną drogę, która człowieka ogołaca z wszelkich masek, strojów i póz, aż w końcu stajemy się prawdziwi i autentyczni. Dopiero wtedy możemy rozmawiać z Bogiem. Przed Nim nie ma sensu udawanie – On widzi wszystko i wszystkich takimi, jacy są. Wszystkie problemy tych, którzy przed Bogiem grają polegają na braku szczerości i autentyczności właśnie – bo jak miałby wyglądać dialog, jakikolwiek, gdy jedna ze stron jest szczera, a druga udaje?
My dzisiaj też wędrujemy, i to czasem nawet dłużej niż tamci Izraelici. Niektórzy potrzebują całego życia, aby odnaleźć się w relacji z Bogiem, zrozumieć co jest ważne i warte poświęcenia czasu i sił. A nawet, gdy nie próbujemy grać, wodzić Boga za nos i kombinować, to coś w tym naszym codziennym wędrowaniu z pustyni jest. Jedno na pewno – nie jesteśmy w tej wędrówce pozostawieni samym sobie. Pan jest tuż obok; kiedy się dobrze przyjrzeć – widać na piasku Jego kroki (jak mówi pewna opowieść – gdy człowiek widzi za sobą tylko jedne ślady stóp, to nie znaczy, że idzie sam, ale że opadł już tak z sił, że to Bóg go niesie na ramionach, i to Jego ślady widać). Czym jest ta pustynia? Czasami to uzależnienie, nieczułość, egoizm, brak szczerości, zdrada małżeńska, przestępstwo. Ilu ludzi – tyle pustyń. Dowcip i sztuka polegają na tym, że z pustyni można wyjść cało tylko ryzykując i zawierzając Bogu. Z Nim wyjście jest bliżej niż dalej.
Ile już lat tak wędrujesz po pustyni swojego życia za tym Chlebem żywym, który zstąpił z nieba? A może tak naprawdę to tylko wolę tej wędrówki deklarujesz, a idziesz będąc sam sobie panem i tylko sobie znanymi ścieżkami? Ale to w ogóle nie ma sensu. Niewiele jest fragmentów, gdzie Jezus tak dobitnie i jednoznacznie się wypowiada – tylko tak, a nie inaczej. Kto spożywa TEN chleb, będzie żył na wieki. Chlebem, który JA dam, jest moje ciało za życie świata. Bierzcie i jedzcie, TO jest Ciało moje Żaden inny pokarm, żaden innych chleb, choćby najpiękniej wyglądał i kusząco pachniał. Ten chleb, który staje się Ciałem na ołtarzu. 
Tu nie ma miejsca i czasu na zastanawianie się – a jak to możliwe? Tak, po ludzku to niemożliwe. Ale od 2000 lat dokonuje się w tylu tysiącach czy milionach świątyń, codziennie, o każdej porze dnia. Ludzie przychodzą i karmią się, aby mieć życie w sobie – nie tylko tutaj, namacalnie, po ludzku, ale mieć w sobie życie, które wraz z ludzkim życiem się nie skończy; życie, które raz rozpoczęte, zaistniałe w czasie, nie ma końca. To jest ta obietnica. Obietnica Jezusowego Ciała i Jego Krwi. Bóg, który trwa na ołtarzach świata, aby mógł umacniać serca ludzkie do ciągłej walki z pustynią. 
Niektórzy mówią, że kolęda – wizyta duszpasterska – to jedyna w ciągu roku okazja, aby większość rodzin zgromadziła się na wspólnej modlitwie. Przykre, ale chyba coraz częściej prawdziwe. A dzisiaj, Boże Ciało, to pewnie jedyny dzień i jedyna okazja w roku, aby swoją wiarę w Jezusa Eucharystycznego, tę największą tajemnicę naszej wiary, wyznać naprawdę otwarcie. Oczywiście, mam nadzieję, że ją wyznajemy co tydzień podczas niedzielnej Eucharystii (niektórzy pewnie częściej), gromadząc się w kościołach. Dzisiaj Jezus we własnej Osobie, pod postacią Chleba, wychodzi na ulice miast i wsi do ludzi, którzy sami nie chcą przyjść do Niego. Trudno o piękniejsze świadectwo i wyznanie wiary, niż po prostu pójście właśnie za Nim. 
Z Nim i tylko z Nim pustynia naszego życia pięknieje, staje się mniej uciążliwa. A może takie spotkanie – przychodzący Pan i ja – to wreszcie początek drogi w dobrym kierunku, kroczenia tam, dokąd chciałbym bardzo dojść, ale nigdy nie wiedziałem, jak się za to zabrać? Chleb Życia wychodzi na ulice właśnie dla ciebie.

Odrębność, która nie oddala – a łączy

Jezus powiedział do Nikodema: Tak Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. Albowiem Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony. Kto wierzy w Niego, nie podlega potępieniu; a kto nie wierzy, już został potępiony, bo nie uwierzył w imię Jednorodzonego Syna Bożego. (J 3,16-18)
Ktoś pięknie powiedział – Trójca Święta to takie równanie, które nijak się ma do zasad matematycznych – bo 1 + 1 + 1 = … 1. Bóg w trzech Osobach pozostaje wciąż Jednym, jedynym i tym samym Bogiem. Coś tajemniczego i niezgłębionego, a zarazem w głębi serca bliskiego. Odrębność osób, która nie oddala ich od siebie; bliskość, która szanuje różnice; miłość doskonała – taki jest Bóg w niepojętej wieczności. Bóg w trzech Osobach. Miłujący Ojciec, który posyła Syna dla zbawienia świata, a potem – za Nim – Ducha Świętego, który ma rozbudzić wiarę w to życie wieczne, wysłużone na krzyżu przez Syna.
Tak samo jest z człowiekiem – jak Trójca Święta między sobą współpracuje w tym samym dziele, tak samo człowiek musi zacząć współpracować z Bogiem, aby jego życie nabrało sensu. My nic nie możemy – poza tym, że możemy uwierzyć. To jest to, co możemy dać od siebie, ten nasz wkład, który jest konieczny. Bóg wskazuje kierunek, a ja mam po prostu w tym kierunku pójść. Tylko tyle? Niby tak. Więc czemu tak wiele osób zawsze postępuje inaczej, rzekomo idąc pod prąd? Prawdziwe pójście pod prąd to właśnie chrześcijaństwo – bo nie po to, żeby komuś coś pokazać, wylansować siebie, ale po to, aby nie bacząc na idiotyzmy i pokusy świata, nie stracić punktu odniesienia i się nie pogubić. 
Może ktoś powie, że się powtarzam – trudno – ale tu największa rola należy do Bożego Duszka. On teraz działa. Nie ma wiary bez Niego – i tylko z Nim można naprawdę szczerze wyznać wiarę, ponieważ do Jezusa zawsze On prowadzi, nawet gdy ten, którego prowadzą, nie zdaje sobie z tego sprawy. Można to nazwać przeczuciem, instynktem, szóstym (czy którymś tam…) zmysłem – jak kto woli. To Jego powiew, Jego tchnienie. Tego najbardziej aktywnego, choć może często pomijanego (Ojciec – mądry starzec; Syn – pełen werwy młodzieniec; a Duch? gołąbek…) z Trójcy Świętej. My tego nie doceniamy, że Bóg jest tak blisko, i do tego w trzech Osobach. Naród Wybrany, wydaje mi się, był w gorszej sytuacji. Dla niego dowodem na obecność i opiekę Boga były 2 kamienne tablice z 10 przykazaniami. Bóg konkretny tak, że bardziej się nie da.
Zastanawiałem się kiedyś, dlaczego akurat ten fragment Ewangelii czytany jest w uroczystość Trójcy Przenajświętszej. Chyba innej odpowiedzi nie ma – Bóg znowu chce pokazać, jaki by nie był, jedna czy trzy Osoby, że Jego definicja sprowadza się do miłości. Aby miłować, kochać – trzeba mieć drugą osobę. Bóg stworzył ludzi, bo chciał się podzielić miłością, jaką ma w sobie. To jest wzór dla nas – bo tak samo my mamy siebie nawzajem kochać. Nie aby zginąć – ale by żyć. Nie, aby zostać potępionym – ale by osiągnąć zbawienie. W Bogu, który jak na obrazie Rublowa, siedzi w swoich trzech Osobach przy stole – zgadnij, dla kogo jest to wolne miejsce?

Mycie nóg w praktyce

Było to przed Świętem Paschy. Jezus wiedząc, że nadeszła Jego godzina przejścia z tego świata do Ojca, umiłowawszy swoich na świecie, do końca ich umiłował. W czasie wieczerzy, gdy diabeł już nakłonił serce Judasza Iskarioty syna Szymona, aby Go wydać, wiedząc, że Ojciec dał Mu wszystko w ręce oraz że od Boga wyszedł i do Boga idzie, wstał od wieczerzy i złożył szaty. A wziąwszy prześcieradło nim się przepasał. Potem nalał wody do miednicy. I zaczął umywać uczniom nogi i ocierać prześcieradłem, którym był przepasany. Podszedł więc do Szymona Piotra, a on rzekł do Niego: Panie, Ty chcesz mi umyć nogi? Jezus mu odpowiedział: Tego, co Ja czynię, ty teraz nie rozumiesz, ale później będziesz to wiedział. Rzekł do Niego Piotr: Nie, nigdy mi nie będziesz nóg umywał. Odpowiedział mu Jezus: Jeśli cię nie umyję, nie będziesz miał udziału ze Mną. Rzekł do Niego Szymon Piotr: Panie, nie tylko nogi moje, ale i ręce, i głowę. Powiedział do niego Jezus: Wykąpany potrzebuje tylko nogi sobie umyć, bo cały jest czysty. I wy jesteście czyści, ale nie wszyscy. Wiedział bowiem, kto Go wyda, dlatego powiedział: Nie wszyscy jesteście czyści. A kiedy im umył nogi, przywdział szaty i znów zajął miejsce przy stole, rzekł do nich: Czy rozumiecie, co wam uczyniłem? Wy Mnie nazywacie Nauczycielem i Panem i dobrze mówicie, bo nim jestem. Jeżeli więc Ja, Pan i Nauczyciel, umyłem wam nogi, to i wyście powinni sobie nawzajem umywać nogi. Dałem wam bowiem przykład, abyście i wy tak czynili, jak Ja wam uczyniłem. (J 13,1-15)
O czym jest ten tekst? O wielkości. O nie dającej się po ludzku opisać wielkości prawdziwego Boga, który jednocześnie nie mógł bardziej być człowiekiem. O Bogu, który – największy, najpotężniejszy, pełen łaski i mocy – uniżył się jak ostatni ze sług. Po co to wszystko? Z pokory. Z miłości, która nie ma granic, i którą kieruje, wylewa na każdego z nas. Dla tej miłości, która nie ma końca. To do dzisiejszych słów nawiązuje piękna IV modlitwa eucharystyczna, gdzie słyszymy:

Kiedy nadeszła godzina, * aby Jezus został uwielbiony przez Ciebie, Ojcze święty, * umiłowawszy swoich, którzy byli na świecie, * do końca ich umiłował, * i gdy spożywali wieczerzę, wziął chleb, błogosławił, * łamał i rozdawał swoim uczniom, mówiąc: Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy: To jest bowiem Ciało moje, które za was będzie wydane. Podobnie wziął kielich napełniony winem, * dzięki składał i podał swoim uczniom, mówiąc: Bierzcie i pijcie z niego wszyscy: To jest bowiem kielich Krwi mojej nowego i wiecznego przymierza,która za was i za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów. To czyńcie na moją pamiątkę.

Reakcji Piotra, a także ogólnego zdziwienia pozostałych, nie można tylko starać się tłumaczyć tym, że byli prostymi ludźmi, rybakami, rzemieślnikami. Wierzyli, że był prawdziwym Bogiem, Mesjaszem, zapowiadanym i wyczekiwanym Zbawicielem. A On – co? Ledwo przepasany prześcieradłem, bierze miednicę i, klękając, zaczyna obmywać nogi zebranym. Piotr poszedł na pierwszy ogień – i znowu, wybuchowość i gwałtowność górą. Nie, nigdy mi nie będziesz nóg umywał! Jezus dwa razy wyjaśnia, co chce zrobić – Kefas jednak dalej daje się zwieźć pozorom. Nie i koniec!

Dopiero obawa wykluczenia z tego, co jest celem i końcem, ukoronowaniem wędrówki ich wszystkich za Jezusem, każe mu się opanować. Dalej nie rozumie – ale wie, że tak należy postąpić. Tak mówi Pan. Zabawnie nieco mogło wyglądać – w jednej chwili bronił się przed umyciem nóg, aby chwilę później nalegać na umycie także rąk i głowy. Nie rozumie, ale daje się przekonać – to ważne, aby w swojej zatwardziałości nie ugrzęznąć bez sensu, ale umieć zmienić zdanie, gdy się jest w błędzie.

Ale to była prosta część tej lekcji. Dać umyć nogi Mesjaszowi – jeszcze zrozumiałe, skoro tego żądał sam. Ale co dalej? Dałem wam bowiem przykład, abyście i wy tak czynili, jak Ja wam uczyniłem.O, z tym to już gorzej. Taką samą postawę mieli mieć względem siebie. My ją mamy mieć względem siebie. Nie w tym rzecz, aby sobie nic tylko nogi nawzajem myć – to symbol, przenośnia. Czego? Pokory, ducha służby. One mają nas prowadzić – między sobą, do siebie. Czasami to trudne, bolesne, albo wręcz prawie niewykonalne. A bo te nogi do obmycia zapuszczone, brudne, chore. A bo jak tu okazać pokorę i usługiwać komuś, z kim pół życia (albo i więcej) jest się pokłóconym, czasami nawet nie pamiętając już, o co?

Tak samo, jak Jezus – od Boga wyszliśmy i do Niego idziemy. Raz narodzeni w czasie, istnieć nie przestaniemy. Będziemy nieśmiertelni, a śmierć będzie tylko przejściem z tego życia do innego, lepszego, doskonałego, bez tego co boli. Służba i pokora, na które dzisiaj zwraca uwagę Jezus, to – obok miłości, miłosierdzia, i jeszcze kilku cnót – podstawy na tej drodze. Tylko w oparciu o nie dojść możemy do wyznaczonego – sami sobie, i przez Pana nam – celu.

Jak to jest z moim uczestnictwem we Mszy świętej? Różnie. Albo wcale. Dzisiaj jest dobry dzień, aby się nad tym zastanowić. Może właśnie – idąc na taką mszę, odprawianą raz tylko w roku, która jest w wyjątkowy sposób pamiątką tamtej pierwszej, w wieczerniku. Jedyna okazja – następna za rok. Eucharystia to wielki dar, który z coraz większą biernością marnujemy, nie biorąc w niej udziału. Jakie są problemy, żeby przyjść do kościoła raz w tygodniu – a co dopiero coś nad to? Kilka lat wstecz starałem się być na Mszy codziennie – dzisiaj nie jest to możliwe obiektywnie, ale staram się w tygodniu wziąć w niej udział, o ile jest możliwość. Budujące – są pojedyncze osoby młode; mniej – zdecydowana większość to ludzie starsi, emeryci, u schyłku życia, może już bardziej po drugiej stronie.

Dziękując Bogu za dar Eucharystii, i prosząc o to, aby ludzie z jej dobrodziejstwa korzystali, aby do ołtarza przychodzili chętnie, często i z radością, przyjmując i Słowo, i Ciało, aby nas umacniało – pamiętajmy też o kapłanach. Różni są – jak to widać – w końcu są tylko ludźmi. Żadne z nich święte krowy – czasami ludzie słabsi od nas, z wielką misją daną przez Pana; kto tak ich traktuje – sam im szkodzi. Trzeba się dla nich modlić o siłę, wytrwałość i o to, żeby im się chciało Pracują w czasach, w których naprawdę trzeba się narobić, żeby zwrócić uwagę drugiej osoby – także na Boga. To wielkie możliwości, ale potrzeba także wiele zaparcia i wytrwałości. I jeszcze, żeby ta posługa ich radowała, a nigdy nie była przykrym obowiązkiem czy – broń Boże – czymś na kształt pracy, od czego się prawie ucieka. I żeby w tym wszystkim dobrego Boga naśladowali, ale Jego samego nie zasłaniali. Wtedy wszystko będzie w porządku, oni sami – szczęśliwi, a ich praca – owocna.

Nie ma Jezusowego widzimisię

Żydzi porwali kamienie, aby Jezusa ukamienować. Odpowiedział im Jezus: Ukazałem wam wiele dobrych czynów pochodzących od Ojca. Za który z tych czynów chcecie Mnie ukamienować? Odpowiedzieli Mu Żydzi: Nie chcemy Cię kamienować za dobry czyn, ale za bluźnierstwo, za to, że Ty będąc człowiekiem uważasz siebie za Boga. Odpowiedział im Jezus: Czyż nie napisano w waszym Prawie: Ja rzekłem: Bogami jesteście? Jeżeli Pismo nazywa bogami tych, do których skierowano słowo Boże – a Pisma nie można odrzucić to jakżeż wy o Tym, którego Ojciec poświęcił i posłał na świat, mówicie: Bluźnisz, dlatego że powiedziałem: Jestem Synem Bożym? Jeżeli nie dokonuję dzieł mojego Ojca, to Mi nie wierzcie. Jeżeli jednak dokonuję, to choćbyście Mnie nie wierzyli, wierzcie moim dziełom, abyście poznali i wiedzieli, że Ojciec jest we Mnie, a Ja w Ojcu. I znowu starali się Go pojmać, ale On uszedł z ich rąk. I powtórnie udał się za Jordan, na miejsce, gdzie Jan poprzednio udzielał chrztu, i tam przebywał. Wielu przybyło do Niego, mówiąc, iż Jan wprawdzie nie uczynił żadnego znaku, ale że wszystko, co Jan o Nim powiedział, było prawdą. I wielu tam w Niego uwierzyło. (J 10, 31-42)
No chociaż raz – powiedzieli wprost i bez owijania w bawełnę przysłowiowego, co im leżało na wątrobie, czego od Jezusa chcieli. Że nie chodziło o to, że im przeszkadzało łuskanie kłosów w szabat. Że nie mieli nic w sumie (poza zazdrością) przeciwko temu, że wielu ludzi różnego pochodzenia, znajdujących się w różnych sytuacjach życiowych, w różnych okolicznościach uzdrawiał, ba, nawet wskrzeszał. Że nie chodziło o to, że choćby dosłownie na głowie stanęli, nie potrafili w żaden sposób złapać Go za słówko, przyłapać Go na niefortunnej czy możliwej do opatrznego zrozumienia wypowiedzi. Był uzurpatorem, fałszywym mesjaszem. 
Problem polega na tym, że w tej prawdziwości swojego oskarżenia i zarzutu przeciwko Jezusowi… byli kompletnie w błędzie. Ani Jezus fałszywy, ani tym bardziej mesjasz przez małe m pisane. Trudno na świecie o kogoś bardziej od Niego prawdziwego; a na pewno nie znajdzie się na świecie – wtedy, dzisiaj, kiedyś w przyszłości – inny Mesjasz. Jeden, jedyny, prawdziwy, Syn Boga żywego, Bóg-Człowiek. Nawet w tej sytuacji Pan potrafi udowodnić faryzeuszom, że ich zarzut jest błędny – wskazuje bowiem na miejsce w Piśmie Świętym, w którym mowa jest o bóstwie Narodu Wybranego (a de facto – wszystkich ludzi, do których Jezus został posłany). Skoro tak mówi Pismo – to gdy każdy z nich był bogiem, jak zatem można bóstwa odmówić Jezusowi, posłanemu przez Boga Ojca? 
Nie kończy jednak na tym. Deklaracje, rodowody nie mają tu znaczenia – bo poza nimi są także czyny. Nie bez powodu Pan nauczał, że po owocach ich poznacie (Mt 7, 16), i nie zamierzał innej miary stosować do Siebie samego. Jeśli nie wierzycie w moje posłanie – uwierzcie, widząc, czego dokonuję. A dokonał bardzo wiele. Nie o wiarę w Jezusa już chodziło, ale zrozumienie, że to Bóg przez Niego działa, i wiarę w Niego – tego prawdziwego Boga miłości, miłosiernego i kochającego Ojca, a nie Boga-krwiopijcę, mściwego, okrutnego (bo tak często w Starym Testamencie mógł się jawić). To, czego dokonał Jezus, dokonał sam Bóg, który w Nim był. 
Kłania się tajemnica Trójcy Świętej – wspólnoty istot Boga Ojca, Syna Bożego i Ducha Świętego. Żydzi wtedy tego nie rozumieli – nic dziwnego, dzisiaj, po 2000 latach istnienia Kościoła wielu ma z tym problem. Jezusa nie można czytać, obserwować i rozumieć w oderwaniu od istoty Boga Ojca. Oni są jednością. Nie ma Jezusowego widzimisię – tylko wypełnianie woli Ojca, aż do krzyża, aż do Ogrodu Oliwnego i dramatycznego Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich! Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie! (Łk 22, 42) Jezus był tak samo w pełni Bogiem, pozostając w pełni człowiekiem – stąd ludzki strach przed tym, co jako Bóg z pewnością widział i rozumiał. Wiedział, że Bóg tak chce, i nie będzie bardziej czytelnego świadectwa od tego, gdy Jego Syn, nawet jakby wbrew swej ludzkiej naturze, wypełni wszystko do końca. 
Na koniec – ciekawa, może jakby przemycona, wskazówka (zakończenia zdarza się traktować po macoszemu). Jak Go szukać? Jak śledzić losy Jezusa Chrystusa, od początku? Jak je dobrze, prawidłowo odczytywać? Od Jana Chrzciciela. Więzy pokrewieństwa pozostają tu bez znaczenia – liczy się to, że właśnie Jan Go wskazał palcem innym. Dzisiaj te słowa, jako retrospekcja swego rodzaju, powracają. Ludzie, którzy poszli za Nim – mniej lub bardziej świadomie – własnymi, choć anonimowymi, świadectwami potwierdzają. On jest Synem Bożym.

Za chwilę, w Niedzielę Palmową Męki Pańskiej, zacznie się ostatnia prosta Wielkiego Postu. Ostatni, wcale nie najgorszy, moment, aby coś ze sobą zrobić. Ot, choćby uczciwie przyjrzeć się życiorysowi Jezusa. I równie uczciwie wyciągnąć wnioski. To bardzo dobry początek.

Czytelnicze zaległości

Nadrabiam zaległości książkowe.
W opisie wydawniczym książki na początku czytamy: Historie, na podstawie których Dan Brown mógłby napisać kolejne książki. Zdecydowanie tak – gdyby nie fakt, że Brown pisze powieści, a nie jest historykiem 🙂 Ale myśl bardzo dobra, ponieważ Lecomte – ograniczając zakres i tak dość obszernej (blisko 400 stron) książki – pisząc o samej tylko historii Watykanu w kontekście ciekawostek jedynie XX wieku, stworzył dzieło bardzo ciekawe. Nie tylko dla historyka, który z lubością przebija się przez tomiszcza, w których 1/2 każdej strony to przypisy – właśnie nie. Źródeł nie brakuje autorowi, a książkę – mimo że absolutnie opartą na faktach – czyta się jak dobrą powieść. A to nic innego, jak po prostu prawda o najbardziej zapalnych momentach w Kościele poprzedniego stulecia. 
Nie mam przed nosem teraz spisu treści – a szkoda – ale spróbuję przytoczyć z głowy. Kwestie państwowości Stolicy Apostolskiej (kulisy i tło przygotowywania Paktów Laterańskich), zjawisko księży-robotników (przykład, gdy Watykan – wbrew opiniom biskup – zajął stanowcze stanowisko, które zjawisko to szybko ukróciło, choć nie pogodzili się z tym wszyscy księża-robotnicy), jak to było z tym sługą Bożym Piusem XII i jego nastawieniem w stosunku do Hitlera i nazizmu (a było zupełnie inaczej, niż to funkcjonuje w dużym uproszczeniu – ponieważ papież ten faktycznie zrobił, co mógł, i uratował tysiące Żydów – a podjął decyzję o swojej postawie widząc, jak naziści karali za jakikolwiek sprzeciw, słusznie stwierdzając, że wobec jego głośnego i zdecydowanego sprzeciwu po prostu ucierpieli by na tym chrześcijanie w skali trudnej do przewidzenia – i dlatego milczał), czy Hitler faktycznie planował porwanie i uwięzienie papieża (a planował – była gotowa nawet specjalna procedura jego natychmiastowej abdykacji, gdyby do tego doszło, i powrotu do godności kardynalskiej, aby fuhrer nie mógł wykorzystać nacisków na niego jako głowę Kościoła), arcyciekawy rozdział o okolicznościach powstania encykliki Humanae Vitae traktującej o antykoncepcji (jaka miała być, jakie stanowisko miała przedstawić – a jak to finalnie wyszło) – i wiele innych.
Interesuję się historią Watykanu nie od wczoraj, niejedną książkę o tym przeczytałem – a i tak dowiedziałem się sporo ciekawych rzeczy. Dlatego polecam. Dla cierpliwych – sporych rozmiarów recenzję zamieścił u siebie na blogu Szymon Hołownia, ale interfejs newsweekowy nie umożliwia wyszukania… Więc nie znajdę. Ja polecam serdecznie – bo warto. A cena? Cóż – teraz w modzie jest wydawanie wszystkiego w twardych oprawach, więc to kosztuje. 

Na początek – tak, książka ciekawa, w przeciwieństwie do różnej maści wydawnictw, wypuszczanych ostatnimi czasy, a poświęconych osobie Papieża Polaka. Niestety, taka prawda. Sam na tym (albo poprzednim – bo to ten czas był) blogu pisałem o tym, jaką moim zdaniem cienizną jest książka szumnie zatytułowana Świadectwo, której autorem jest kard. Dziwisz. Cóż, taka prawda. Nic ciekawego, nudna forma, bardzo ubogie opisy – innymi słowy, nie tego czytelnik (przynajmniej ja) oczekiwał po książce człowieka, który 3/4 życia spędził z Janem Pawłem II. Na tym tle choćby wydana przez GW książka autorstwa… tak, fotografa papieskiego, Arturo Mariego, była o wiele ciekawszą lekturą. Naprawdę. Tak, wiem – wiele ochów i achów nad książką Dziwisza czytałem – ale nie wiem, może inne książki czytaliśmy?

Do rzeczy – x Oder napisał naprawdę ciekawą publikację. Dzieli ją jakby na 3, nie do końca dla mnie zrozumiałe, części. W pierwszej mówi o Wojtyle jako człowieku żyjącym w konkretnych czasach, etapach życia przed pamiętnych 16.10.1978. W drugiej – szeroko pojęty pontyfikat, wybrane przez autora wydarzenia. I wreszcie trzecia – papież jako mistyk, w oczach tych, z którymi pracował, ale także jego przyjaciół. Zaskakuje właśnie szerokość spojrzenia – nie czytamy po raz n-ty tych samych historyjek, które o papieżu można znaleźć w milionie innych książek z anegdotami i nie tylko (to że w takich z anegdotami – pół biedy, ale w innych, aspirujących do miana historycznych?), ale o sytuacjach nieznanych, i przede wszystkim pochodzących z ust osób papieżowi najbliższych, wiarygodnych, wskazanych często z nazwiska. 
Przykłady? Proszę – s. 124 – papież umiejętnie osobiście odbija piłeczkę, gdy dziennikarz zapytał o bardzo duże koszty jego podróży i porównując je z kosztami podróży brytyjskiej królowej, wskazując że papież ma zadanie jednak bardziej wzniosłe niż królowa, bo nowina jaką niesie jest niewspółmiernie ważniejsza, bo chodzi o Zbawiciela, który nas odkupił, i właśnie samo to zbawienie kosztowało całą Jego krew. Inny – s. 134 – papież w obliczu tragedii World Trade Center (2001) – i dwa proste słowa: są Twoi. Pełne zawierzenie Bogu, w którego rękach były wszystkie ofiary. Gest całkowitego zaufania – a jednak w jakich okolicznościach, jakby z przypomnieniem Bogu: teraz Ty działaj. Piękne. Wierzył w Boga, ale również nie poddawał się i z Bogiem o tych ludzi, jacy by nie byli, walczył. Dalej – s. 139-140 – kwestia spotkania z przedstawicielami różnych religii w Asyżu (1986), które dla papieża było bardzo ważne nie dlatego, że wielu nawet dostojników Kościoła nie rozumiało idei i sprzeciwiało się mu, ale dlatego że miało zbliżyć do siebie różnych zupełnie ludzi. Nie, nie negowało tego, że to Jezus jest jedynym Zbawicielem człowieka – ale pomagało dostrzec, że promień Bożej prawdy jest w każdej innej religii, która inną zupełnie drogą, ale zmierza w tym samym co Kościół kierunku. 

Kolejny – s. 144 i nn – kwestia ew. emerytury papieża. Jan Paweł II wiedział, że zastanawiał się już nad tym sługa Boży Paweł VI. Czy papież może pozwolić sobie na stan spoczynku za życia? Biskupi przechodzą na emeryturę w wieku 75 lat – papież też powinien? Okazuje się, że decyzję podjął już w 1989 – sporządził dokument, z którego jasno wynika, że w wypadku choroby uznanej za przypuszczalnie nieuleczalną, długotrwałą i która uniemożliwi sprawowanie w dostateczny sposób posługi apostolskiej rezygnuje za wczasu z urzędu Biskupa Rzymu i Głowy Kościoła. Przewidział taką możliwość, i był gotów po ludzku jej sprostać. Można zaryzykować stwierdzenie – gdyby jego choroba pod koniec życia potrwała dłużej, być może bylibyśmy świadkami wprowadzenia w życie tej jego decyzji… I ostatni – s. 194 – stanowisko papieża wobec objawień w Medjugorje. Tak, sam jestem wobec tego bardzo sceptyczny – bo i Kościół nie nakazuje wiary w nie. Czy papież w nie wierzył? Papież przede wszystkim widział w nich kontynuację orędzia Matki Bożej z Fatimy z 1917. W książce znajdują się 2 cytaty o podobnej treści 2 innych osób – każdej z nich papież zadeklarował, że gdyby nie był tym, kim jest, już by był w Medjugorje, aby służyć ludziom, którzy tam przychodzą i szukają wsparcia kapłana, spowiedzi. Nie tyle skupiał się na objawieniach samych w sobie – ale dobru, które z nich wynika dla wszystkich ludzi, którzy tam się nawracają, a temu zjawisku nie sposób zaprzeczyć.

Książka niewielka, ok. 200 stron, przy odrobinie wolnego czasu i zaparciu – lektura na jeden raz. 

Postać, która już za życia wywoływała kontrowersje. Nie mówię o samym Piusie XII, a o jego sekretarce i gospodyni – bo tak należy rolę s. Pascaliny określić. Z książki wynika obraz osoby bezgranicznie oddanej Eugeniowi Pacellemu – od czasów, gdy zetknęła się z nim jako młoda (czasowo z założenia) przydzielona jedna z kilku zakonnic, a która podąża z nim do Rzymu w związku z nominacją na sekretarza stanu Stolicy Apostolskiej, i pozostaje także po wyborze na papieża w 1939. Kobieta, która specyficznemu – jak by nie spojrzeć – człowiekowi, jakim był Pacelli po prostu organizowała życie, dbała o niego (posiłki, leki, rytm życia, garderoba), troszczyła się o odpowiednią dla niego przestrzeń życiową, aby mógł realizować dobrze swoje zadania. Jaki obrazek wynika z książki? Zaryzykuję stwierdzenie – matkowała mu nieco, co autorka, nie wprost, ale wskazuje dość jednoznacznie (Pacelli był bardzo zżyty z matką, która w pewnym momencie zmarła), ale czego nie uważam za coś z założenia złego. Łączyła ich z pewnością przyjaźń i obustronne oddanie, co autorka nie raz w książce udowodniła. 
Nie jest przesadą to, co o Pascalinie można nie raz i nie dwa razy wyczytać w mniej lub bardziej wiarygodnych źródłach – to ona odpowiadała za to, kto, kiedy, na jak długo i czy w ogóle spotka się z papieżem Piusem, czy w ogóle będzie miał do niego dostęp. Książka pokazuje także piękne przyjaźnie – tak samej Pascaliny, jak papieża –  z kard. Francisem Spellmanem czy kard. Michaelem von Faulhaberem. I przede wszystkim – tytaniczną pracę tej kobiety zarówno na rzecz samego papieża, jak i wielu dzieł charytatywnych Watykanu, przede wszystkim pomocy na rzecz ofiar wojny, czy to w jej trakcie, czy też przez wiele lat po. Jednocześnie – jej trudny charakter, gdy po śmierci Piusa XII musiała powrócić do pracy między innymi siostrami, gdy ciężko jej było wdrożyć się we wspólnotę, gdzie nie miała już decydującego głosu, i zwyczajnie w świecie, który dość szybko wówczas się zmieniał. 

Naprawdę ciekawa historia, bazująca na rzetelnych źródłach. Uważam, że warto do niej sięgnąć. 
>>>
Kto z kim przestaje, takim się staje. Chrześcijanin przestaje z Chrystusem. Z tym, który ma największy wpływ na człowieka. Chrystus przemienia nas od wewnątrz. Promieniowaniem swojej miłości prześwietla to wszystko, co w nas ciemne. Stajemy się podobni do Chrystusa, naszego brata w człowieczeństwie. On nas przebóstwia. (Andrzej Madej OMI, Dziennik wiejskiego wikarego)