Generalnie bardzo mi się podobał GN nr 16/2015, ale w szczególności
rozmowa Marcina Jakimowicza z x Wojciechem Węgrzyniakiem pt. „Szczerze mówiąc” (link do zajawki – niestety, od jakiegoś czasu w GN tylko to, kiedyś były teksty w całości, co w kontekście archiwum, nie mówię o numerze bieżącym, było fajne). A skoro jest tylko zajawka, a nie można skopiować, to opiszę po swojemu to, co mnie zaciekawiło w tej rozmowie.
A mianowicie, x Węgrzyniak podaje fajne z życia przykłady tego, jak to ludzie pokazują, że im zależy na relacji z Bogiem, że się w tę relację angażują, często emocjonalnie, także wtedy, kiedy w sposób autentyczny, szczery… się z Nim wykłócają, czy nawet czasem wściekają. Co rozmówca zestawił z postawą „Pan moim światłem, nie brak mi niczego” podczas Mszy, a potem jednym wielkim narzekaniem na brak w życiu w sumie wszystkiego. Albo takie „Bądź wola Twoja” na Mszy czy w modlitwie, i znowu, oburzanie się w sytuacji, kiedy idzie nie po mojej myśli (czyli zazwyczaj, znając szczególnie malkontentów, ale nie tylko). Te dwie postawy, niby rozmodlenia, cytowania i modlitwy słowami Biblii, to w ocenie x Węgrzyniaka większa bezczelność wobec Boga niż płynąca z serca prosta złość na coś, co mi u Niego nie pasuje – ale bez tej, hm, dwulicowości?
Biblista bardzo trafnie, w mojej ocenie, odniósł się do takiej naszej polskiej mentalności – a to, że z Bogiem to właściwie się nie wypada kłócić, no bo jak… Zestawił to z nauką na pamięć słów modlitwy przez małe dziecko, powtarzanie (pewnie mało zrozumiałe na początku), wyrabiające pewien nawyk modlitwy i rozmowy z Bogiem, ale w konkretnych ustalonych odgórnie formułach i słowach.
Teraz trochę, a propos tego, ode mnie, dygresyjka – ok, to jest dobre na początek. Tak jak w tej anegdocie, a właściwie przykładzie z reala – kiedy dorosły człowiek klęka przy kratkach konfesjonału i mówi: nie zmówiłem paciorka, kłóciłem się z żoną, powiedziałem brzydkie słowo, na co spowiednik pyta: dobrze, a teraz wymień grzechy. To jest infantylność i płytkość – ale przede wszystkim dramat tej osoby, która sobie z tego sprawy nie daje. Myślę, że w tym kraju jest nas całkiem sporo takich, którzy żyją w błogiej nieświadomości, mniej więcej tak się spowiadając od pewnie tego 7 roku życia, kiedy pierwszy raz do spowiedzi poszli, uznając, że tak właśnie powinno się to robić dalej w dorosłym życiu. Formułki, paciorki, litanijki (żeby nie było – sam lubię nabożeństwa majowe, natomiast lekko odrzucają mnie ludzie, którzy siedzą w kościele i „idą na rekord” z książeczkami w stylu „100 litanii”, odmawiając, mam wrażenie, każdą po kolei…). To jest wygodne, to jest dobre na początek – i to jest kompletnie bez sensu w przypadku człowieka dojrzałego. Bo świadczy o wyuczeniu pewnych spraw (choć nie mam prawa oceniać wiary lub jej braku u kogoś), ale nie o prawdziwej relacji z Tym, do którego te słowa płyną. Staram się często uczestniczyć we Mszy Świętej, zdarza się także w nabożeństwach, odmawiać od czasu do czasu coś z liturgii godzin – ale tak na codzień, poza nieodzownym różańcem, to modlę się po swojemu. Bo to jest moje – prośba, marudzenie, tęsknota, poszukiwanie, złość, żal, pustka, dziękczynienie, radość. Wszystko potrafię – i tak samo każdy inny – przedstawić Bogu po swojemu, tylko trzeba chcieć, a nie „odliczyć” Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo i Chwała Ojcu, i z głowy. Kiedyś się nad tym zastanawiałem, a dzisiaj podpisuję się obiema rękami: jak masz poświęcać Bogu czas na odwal, recytować bezmyślnie na odczepne albo z przyzwyczajenia – to nie marnuj czasu, swojego i Jego. Ostro? Może. Ale to ważne sprawy – a niektórzy ludzie w tej materii są kompletnie niepoważni, choć czasami nieświadomie.
Wracając do rozmowy z x Węgrzyniakiem. Powołując się na Mt 10,14 wskazuje na to, że Jezus kieruje uczniów do tych, którzy chcą ich słuchać – czyli gdy chęci tej nie ma, szkoda czasu na gadanie. Idzie nawet dalej – jeśli nawracanie ci szkodzi, odpuść sam. Gdy zaczynasz się użalać nad swoją bezradnością i bezowocnością w ewangelizowaniu. Kiedy, pomimo najlepszej argumentacji, druga strona jest nieprzemakalna i wydaje ci się przez to, że sam jesteś cieniasem i się nie nadajesz. Bo to jest nie tyle ewangelizacja mniej lub bardziej udana, co dechrystianizacja siebie samego – co jest na rękę Złemu. Prawda rzucona w twarz nic nie da, kiedy przez kontekst sytuacji sam zaczynasz tę osobę nienawidzić – kiedy ja sam się staję przez to gorszy, kiedy nie tyle jestem mało efektywny, co szkodzę (choćby sam sobie).
Kilka ciekawych myśli, ot, do zastanowienia.