Słowo, które postawiło świat na głowie

Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga. Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało. W Nim było życie, a życie było światłością ludzi, a światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła. Pojawił się człowiek posłany przez Boga Jan mu było na imię. Przyszedł on na świadectwo, aby zaświadczyć o Światłości, by wszyscy uwierzyli przez niego. Nie był on światłością, lecz posłanym, aby zaświadczyć o Światłości. Była Światłość prawdziwa, która oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi. Na świecie było Słowo, a świat stał się przez Nie, lecz świat Go nie poznał. Przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli. Wszystkim tym jednak, którzy Je przyjęli, dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi, tym, którzy wierzą w imię Jego którzy ani z krwi, ani z żądzy ciała, ani z woli męża, ale z Boga się narodzili. A Słowo stało się ciałem i zamieszkało wśród nas. I oglądaliśmy Jego chwałę, chwałę, jaką Jednorodzony otrzymuje od Ojca, pełen łaski i prawdy. Jan daje o Nim świadectwo i głośno woła w słowach: Ten był, o którym powiedziałem: Ten, który po mnie idzie, przewyższył mnie godnością, gdyż był wcześniej ode mnie. Z Jego pełności wszyscyśmy otrzymali – łaskę po łasce. Podczas gdy Prawo zostało nadane przez Mojżesza, łaska i prawda przyszły przez Jezusa Chrystusa. Boga nikt nigdy nie widział, Ten Jednorodzony Bóg, który jest w łonie Ojca, o Nim pouczył. (J 1,1-18)

To może zabrzmieć dziwnie – ale dla mnie liturgia Narodzenia Pańskiego to nie opisy stajenki, samych okoliczności przyjścia Jezusa jako dziecka, czy też pokłonu pasterzy, ale właśnie ten tekst, wstęp do ewangelii Jana, który tak naprawdę w żaden sposób nie opisuje samego wydarzenia, ale mówi bardziej ogólnikowo, ale tajemniczo. Co ciekawe, tekst ten w ramach samej uroczystości Narodzenia odczytywany jest pewnie najczęściej, bo przypisany do tzw. mszy w dzień (czyli każdej poza pasterką czy mszą odprawianą o świcie).
Skąd ta fascynacja? Z tego, że oto odwieczne marzenia wszystkich ludzi – nie tylko Żydów – zbiegają się i realizują w osobie Jezusa Chrystusa. Bóg przychodzi, aby jednoczyć niebo z ziemią. Przychodzi jako Ten, który zna i rozumie (bo w końcu też stał się człowiekiem) wszystkie ludzkie tęsknoty i pragnienia. Kiedyś, gdzieś tam w Starym Testamencie, można było odnieść wrażenie, że Bóg jest daleko, z boku, jakby ukryty. W tajemnicy Wcielenia przychodzi tak blisko i tak po ludzku, że bardziej się nie da. Oczywiście, mógł tego dokonać na pewnie milion innych sposobów – ale wybrał właśnie ten i Jego ludzka natura to nie chwilowy kaprys, ale fakt, odtąd już na zawsze.
Paradoks tej całej sytuacji polega na tym, że Bóg w Jezusie w całości oddał się w ręce kruchych ludzi, powierzając Swojego Syna Maryi i Józefowi. Zwykłym grzesznikom (no, poza Maryją), żadnym celebrytom czy bogato ustosunkowanym personom. Cieśli i kilkunastoletniej dziewczynie, którzy „na dzień dobry” musieli uciekać przez kawał ówczesnego świata przed szalonym Herodem i jego strachem o własny stołek. Dali radę – i tak właściwie, jako młody ojciec, to moja rola przede wszystkim, podobnie do Józefa, sprowadza się do zapewnienia bezpieczeństwa mojej rodzinie. Nic się nie zmieniło.
Maleńka Miłość przychodzi do serc wszystkich ludzi. Wszystkich bez wyjątku. Nie jako spektakularny Król, który robi „wejście smoka”, z fanfarami, fajerwerkami i całą spektakularnością. Za to z rozbrajającą i chwytającą za serce bezpośredniością małego dziecka, w pieluszkach, w słomie w żłobie czy też grocie. Biednie nawet jak na ludzkie kryteria.
Ten cytat z Izajasza jest bardzo ważny. Bóg przychodzi w konkretnym celu – żeby nas zbawić.Nie przez anioła, nie przez posłańca. Sam we własnej Trójjedynej Osobie, która dzięki Maryi zyskała ciało i całą ludzką naturę. Żeby przeżyć wszystko od początku do końca, na własnej skórze. Bóg z miłości do człowieka przekracza samego siebie. I czyni to w sposób, przepraszam za sformułowanie, nawet po ludzku pokręcony: właściwie przedmałżeńska ciąża (teoretycznie zaślubieni, Maryja z Józefem nie mieszkali jeszcze ze sobą), dramat wątpliwości Józefa, jak tę sytuację ugryźć, a potem od razu tyle niebezpieczeństw czyhających na małego Jezusa, pomijając już trudną dla Maryi podróż w zaawansowanej ciąży do Betlejem, zwieńczoną zakwaterowaniem ze zwierzętami, bo „nie było miejsca dla Ciebie”, jak mówi tekst pastorałki.Więc czemu tyle osób twierdzi, że Bóg stoi gdzieś obok, daleko, i ma to wszystko w pewnym poważaniu? On od samego początku miał jako człowiek „pod górkę”.
Nic się od tamtej pory nie zmieniło. Bóg nadal w tę betlejemską noc przychodzi i puka do ludzkich serc. Wszystkich i każdego bez wyjątku – nie dlatego, że musi, ma obowiązek, ale dlatego, że chce przytulić do swojego serca każde, nawet najbardziej pokręcone ludzkie życie. Zwróć uwagę, Herod też miał wtedy wybór: Mędrcy powiedzieli mu o Jezusie, mógł wyruszyć z nimi i oddać Zbawicielowi pokłon (i wcale nie musiało się to wiązać z jakimkolwiek oddawaniem faktycznej władzy, zresztą posiadanej z nadania rzymskiego okupanta). Wolał za to wymordować wszystkich małych chłopców, w tym dzieci we własnej rodzinie. Ze strachu. Maleńki Jezus przychodzi i tylko ja w ciszy swojego serca i własnego sumienia decyduję, co z tym zrobię.Mogę Mu oddać pokłon w stajence, mogę się po prostu ucieszyć, a mogę to kompletnie zlekceważyć. On się nie obrazi i nadal będzie czekał.
Słowo stało się ciałem, et verbum caro factum est. Nie słowo prawa, które już było od czasów Mojżesza, ale słowo łaski i prawdy. Bóg bez końca miłosierny. Ciekawe jest to, co pisze autor natchniony nieco dalej, co jest jakby po prostu stwierdzeniem: „i oglądaliśmy Jego chwałę”. Bo to jest pewnik, bo ona, ta chwała się objawiła. Można to uznać i uwielbić Boga, a można trochę bez sensu i właściwie na próżno negować, kwestionować. Tylko po co?
Kapitalnie fenomen tej sytuacji oddał śp. ks. Jan Twardowski w wierszu „Naucz się dziwić”: „I pomyśl— jakie to dziwne, / że Bóg miał lata dziecinne, / matkę, osiołka, Betlejem”. Bo ta sytuacja, szczególnie w kontekście Bóstwa Jezusa, jest dla nas dziwna, bo Król nie taki powinien być. A jednak On przyszedł tak właśnie i nie inaczej, i nic z tym nie możemy zrobić poza jednym: zadumaniem, dlaczego? co chciał nam pokazać? Może po prostu, że nie cała ta otoczka, splendor, się liczą, to co przeliczalne (wersja dla młodszych: wypasione prezenty), ale zupełnie inne kwestie. Miłość, bliskość, troska, relacje, wspólnota, rodzina. To wszystko, co my także w czasie świąt czasami bezmyślnie spychamy na bok na rzecz lekkomyślnego obżerania się przed telewizorem przy oglądanych milionowy raz przygodach chłopca o imieniu na k, który raz został sam w domu, a innym razem w Nowym Jorku…
Maleńki Jezus przyszedł i ta łaska tu jest, obok, na wyciągnięcie ręki. Dotyka ciebie w Jego pełnym miłości i miłosierdzia spojrzeniu. Przychodzi, aby uczyć dostrzegania tego, co banalne, spotkania w prawdzie, zwykłej wdzięczności za Jego przyjście i codzienne dary (ale też umiejętności ofiarowania i oddania Mu tego, co trudne i bo boli). Co z tym zrobisz? Przychodzący Jezus stworzył most pomiędzy niebem i ziemią. I on już zawsze będzie.

Twórcze tracenie

Jezus powiedział do apostołów: Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. I kto kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien. Kto chce znaleźć swe życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je. Kto was przyjmuje, Mnie przyjmuje; a kto Mnie przyjmuje, przyjmuje Tego, który Mnie posłał. Kto przyjmuje proroka, jako proroka, nagrodę proroka otrzyma. Kto przyjmuje sprawiedliwego, jako sprawiedliwego, nagrodę sprawiedliwego otrzyma. Kto poda kubek świeżej wody do picia jednemu z tych najmniejszych, dlatego że jest uczniem, zaprawdę powiadam wam, nie utraci swojej nagrody. (Mt 10,37-42)
Dziwne te słowa. Wymagające. No tak, znowu. Tak, znowu. Boimy się, gdy ktoś od nas zbyt wiele – albo w ogóle cokolwiek – wymaga. Faktycznie, często słowa Jezusa mają drugie dno – czy jednak nie jest tak, że zbyt łatwo sięgamy po nie, szukamy go? Bezpieczna przenośnia, asekuracja, coś co pozwoli się usprawiedliwić. 
Jedno trzeba powiedzieć jasno – Jezus nigdy nie wzywa do czegoś, co ma zniszczyć (chyba że zło, grzechy, słabości), ale do twórczego działania. Tak jest i w tym przypadku. Jeśli człowiek zatrzyma się tylko na miłości drugiej osoby – małżonka, dziecka, rodzica – to łatwo może wytłumaczyć przed swoim sumieniem, a później tłumaczyć przed Bogiem, że właściwie ta miłość do Niego nie jest potrzebna. Tylko jak to ma być wszystko spójne, gdy w innym miejscu jest napisane, że miłość Boga jest wzorem każdej miłości? (na marginesie – pięknie o tym słyszeliśmy na ślubie szwagierki – dzięki za modlitwę – w jednej z prefacji na msze z udzieleniem sakramentu małżeństwa) 
Pan Bóg dał nam tyle, ile dał, takie spektrum sił i możliwości, abyśmy je wykorzystywali w sposób twórczy, a nie marnowali. Co więcej – to twórcze wykorzystanie to nic innego, jak właśnie… tracenie z powodu Jezusa. Tak jak miłość – mnoży się przez dzielenie – tak i my mamy rozdawać to, co dobre, co piękne i wartościowe, aby tym samym ubogacać nie tylko siebie, ale i innych. Szkoda czasu na marazm, bylejakość, tkwienie w miejscu. Jak to mówią – zdolności nie wykorzystywane zanikają. Z talentami też tak bywa – a każdy z nas ma ich sporo, czy to widzi, czy nie. Bóg po prostu wzywa nas do odwagi podjęcia ryzyka zrobienia czegoś, co może się wydawać niezrozumiałe, dziwne albo nawet bezsensowne.
Mamy kochać i rodziców, rodzeństwo, małżonka, dzieci. Tu nie ma żadnej sprzeczności. Bóg zwraca uwagę na kolejność, na hierarchię. Kochasz sensownie i naprawdę pięknie – gdy ta miłość do człowieka czerpie i pochodzi z miłości Boga do ciebie. Wtedy można mówić o miłości, a nie o zakochaniu czy zauroczeniu jakimś (nie są złe – są etapami, które człowiek przechodzi na drodze do miłości; i dramatem, kiedy ktoś myli je z miłością, i pod ich wpływem zawiera małżeństwo). Jesteśmy i mamy być godni Boga, gdy pamiętamy o Nim także – a może przede wszystkim – w kontekście naszej miłości do drugiego człowieka. 
Życie tracimy bardzo często – nie dosłownie, ale prawie. Nieświadomie – używki, uzależnienia, błędne decyzje, zapalczywość, upór, głupota. Bardziej świadomie – gdy ten cały brud, syf i rozpacz nas dopadają, gdy uświadamiamy sobie, w jakim bagienku tkwimy, gdy przytłacza ilość bezsensownych decyzji, krzywdzących wypowiedzianych słów i nieprzemyślanych gestów. Wtedy nie wolno się poddać – choć to najprostsze wyjście. Można się obrazić – na świat, ludzi, Boga jako głównego winowajcę wszelkiego zła 🙂 – zabrać zabawki i sobie pójść. Można się zaprzeć, spróbować nie wszystko stracić pod Bożą kontrolą, i podjąć ryzyko wprowadzenia zmian. Bardzo łatwo obrazuje to sytuacja spółki, której grozi bankructwo – można ją rozłożyć zupełnie, można podjąć postępowanie naprawcze i wyjść na prostą. 
To nie jest tak, że Bóg tu coś zawinił. No może tyle, że nie chce ze mnie rezygnować, mimo kolejnych głupot z mojej strony. Tak to wygląda właśnie. To jest jedyna Boża wina. O ile by miał mniej roboty, gdyby postawił kreskę na tych, którzy z uporem maniaka wracają do grzechu… czyli praktycznie wszystkich, a na pewno większości. On tylko czasem zasadzi kopa, kiedy sami staczamy się po równi pochyłej. Po co? Bo bez niego byśmy się zakopali być może po uszy – a tak, kop pomaga otrzeźwieć, spojrzeć sensowniej na całość. I podjąć tę trudną decyzję – walczę, straciłem wiele, ale mam siłę i dwie ręce, dam radę.

Są tacy, którzy tracą życie z powodu Boga – nie ominie ich nagroda. Tak, to jest pewnego rodzaju wyrachowanie – ale w tym jednym wypadku, Bożej kalkulacji, człowiek się nie przejedzie i nie zawiedzie. Kiedy kombinujemy po ludzku – zamiast zyskiwać, tracimy; życie też. Dlatego Bóg przed tym przestrzega. Można zapytać – ale skoro kombinowanie jest złe, to czemu kombinowanie po Bożemu jest w porządku? A no temu, że to kombinowanie de facto przestaje być kombinowaniem, a staje się twórczym przewartościowywaniem, porządkowaniem człowieka. Może i na początku są jakieś kalkulacje, partykularne interesy i chęć zysku – ale na końcu, gdy w tym wszystkim jest Bóg, okazuje się, że to On sam we mnie posprzątał. I, choć moje kalkulacje w łeb wzięły, wyszedłem na tym tak, że lepiej nie mogłem. Z Bogiem nigdy nie stracisz.

Odrębność, która nie oddala – a łączy

Jezus powiedział do Nikodema: Tak Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. Albowiem Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony. Kto wierzy w Niego, nie podlega potępieniu; a kto nie wierzy, już został potępiony, bo nie uwierzył w imię Jednorodzonego Syna Bożego. (J 3,16-18)
Ktoś pięknie powiedział – Trójca Święta to takie równanie, które nijak się ma do zasad matematycznych – bo 1 + 1 + 1 = … 1. Bóg w trzech Osobach pozostaje wciąż Jednym, jedynym i tym samym Bogiem. Coś tajemniczego i niezgłębionego, a zarazem w głębi serca bliskiego. Odrębność osób, która nie oddala ich od siebie; bliskość, która szanuje różnice; miłość doskonała – taki jest Bóg w niepojętej wieczności. Bóg w trzech Osobach. Miłujący Ojciec, który posyła Syna dla zbawienia świata, a potem – za Nim – Ducha Świętego, który ma rozbudzić wiarę w to życie wieczne, wysłużone na krzyżu przez Syna.
Tak samo jest z człowiekiem – jak Trójca Święta między sobą współpracuje w tym samym dziele, tak samo człowiek musi zacząć współpracować z Bogiem, aby jego życie nabrało sensu. My nic nie możemy – poza tym, że możemy uwierzyć. To jest to, co możemy dać od siebie, ten nasz wkład, który jest konieczny. Bóg wskazuje kierunek, a ja mam po prostu w tym kierunku pójść. Tylko tyle? Niby tak. Więc czemu tak wiele osób zawsze postępuje inaczej, rzekomo idąc pod prąd? Prawdziwe pójście pod prąd to właśnie chrześcijaństwo – bo nie po to, żeby komuś coś pokazać, wylansować siebie, ale po to, aby nie bacząc na idiotyzmy i pokusy świata, nie stracić punktu odniesienia i się nie pogubić. 
Może ktoś powie, że się powtarzam – trudno – ale tu największa rola należy do Bożego Duszka. On teraz działa. Nie ma wiary bez Niego – i tylko z Nim można naprawdę szczerze wyznać wiarę, ponieważ do Jezusa zawsze On prowadzi, nawet gdy ten, którego prowadzą, nie zdaje sobie z tego sprawy. Można to nazwać przeczuciem, instynktem, szóstym (czy którymś tam…) zmysłem – jak kto woli. To Jego powiew, Jego tchnienie. Tego najbardziej aktywnego, choć może często pomijanego (Ojciec – mądry starzec; Syn – pełen werwy młodzieniec; a Duch? gołąbek…) z Trójcy Świętej. My tego nie doceniamy, że Bóg jest tak blisko, i do tego w trzech Osobach. Naród Wybrany, wydaje mi się, był w gorszej sytuacji. Dla niego dowodem na obecność i opiekę Boga były 2 kamienne tablice z 10 przykazaniami. Bóg konkretny tak, że bardziej się nie da.
Zastanawiałem się kiedyś, dlaczego akurat ten fragment Ewangelii czytany jest w uroczystość Trójcy Przenajświętszej. Chyba innej odpowiedzi nie ma – Bóg znowu chce pokazać, jaki by nie był, jedna czy trzy Osoby, że Jego definicja sprowadza się do miłości. Aby miłować, kochać – trzeba mieć drugą osobę. Bóg stworzył ludzi, bo chciał się podzielić miłością, jaką ma w sobie. To jest wzór dla nas – bo tak samo my mamy siebie nawzajem kochać. Nie aby zginąć – ale by żyć. Nie, aby zostać potępionym – ale by osiągnąć zbawienie. W Bogu, który jak na obrazie Rublowa, siedzi w swoich trzech Osobach przy stole – zgadnij, dla kogo jest to wolne miejsce?

Słowa na wiatr. Baran, który dorósł do roli pasterza

Gdy Jezus ukazał się swoim uczniom i spożył z nimi śniadanie, rzekł do Szymona Piotra: Szymonie, synu Jana, czy miłujesz Mnie więcej aniżeli ci? Odpowiedział Mu: Tak, Panie, Ty wiesz, że Cię kocham. Rzekł do niego: Paś baranki moje. I znowu, po raz drugi, powiedział do niego: Szymonie, synu Jana, czy miłujesz Mnie? Odparł Mu: Tak, Panie, Ty wiesz, że Cię kocham. Rzekł do niego: Paś owce moje. Powiedział mu po raz trzeci: Szymonie, synu Jana, czy kochasz Mnie? Zasmucił się Piotr, że mu po raz trzeci powiedział: Czy kochasz Mnie? I rzekł do Niego: Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham. Rzekł do niego Jezus: Paś owce moje. Zaprawdę, zaprawdę, powiadam ci: Gdy byłeś młodszy, opasywałeś się sam i chodziłeś, gdzie chciałeś. Ale gdy się zestarzejesz, wyciągniesz ręce swoje, a inny cię opasze i poprowadzi, dokąd nie chcesz. To powiedział, aby zaznaczyć, jaką śmiercią uwielbi Boga. A wypowiedziawszy to rzekł do niego: Pójdź za Mną! (J 21,15-19)
Zastanawiające mocno są te słowa. Najczęściej w liturgii można usłyszeć, że te trzykrotne pytanie to taki sprawdzian, jakiemu Jezus poddał Piotra. Oczekiwanie deklaracji, która miała ostatecznie determinować tego, który miał być pierwszym między apostołami. Deklaracji, która miała raz na zawsze wyjaśnić i rozwiać wątpliwości, które pojawiły się – bo trudno inaczej – w związku z trzykrotnym zaparciem się Jezusa tamtego feralnego (a może błogosławionego?) czwartkowego wieczora. 
Słowa na wiatr. Taka prawda. Gadać to potrafimy, zarzekać się, obiecywać. Piotr też umiał. Nie dalej niż tego samego dnia deklarował, że nigdy Jezusa nie opuści, będzie przy Nim, a w razie walki – zginie za Niego. Aha. Nie dość, że gdy doszli do Getsemani – pospali wszyscy, zamiast czuwać, jak to Jezus prosił; to jeszcze dodatkowo później, gdy Piotr skradał się za pojmanym Zbawicielem, trzykrotnie miał okazję dać świadectwo o tym, kim jest. I co? I nic. Zaparł się Jezusa. Wprost, jednoznacznie, bez cienia wątpliwości. Nic tu nie dały wielkie słowa i obietnice. To zachowanie, czyn, konkret, przekreśliły je całkowicie. To, że w Ogrodzie Oliwnym pomachał mieczem, raniąc żołnierza Malchusa, nic nie zmieniło (co więcej – Jezus, lekko, ale zdecydowanie go zganił za to – samego Malchusa uzdrawiając).
W tym kontekście można się zastanowić – skoro Piotr już raz się zarzekał, po czym postąpił zupełnie inaczej, to po co Jezus – teraz już zmartwychwstały – ponownie pytał go, jakby wystawiając na próbę? W sumie – jeszcze raz mógł zadeklarować cokolwiek, wszystko – i znowu postąpić w inny sposób niż to, co zadeklarował. Myślę, że Jezus wiedział, że Piotr dojrzał. Te wszystkie wydarzenia, bardzo dynamiczne – począwszy od momentu pojmania Pana w Ogrodzie Oliwnym, poprzez wydarzenia męki, śmierci i prawdę o zmartwychwstaniu, która do apostołów z każdej strony docierała – zmieniły Piotra. Pozwoliły mu dojrzeć do trudnej, niewdzięcznej i prowadzącej na krzyż (tyle, że odwrócony) roli, jaka była mu pisana w Bożych planach. Wiedział, że nie może po prostu uciec, wrócić do swojego dawnego rybackiego fachu – bo na pewno takie myśli kłębiły się nie tylko w jego głowie, ale i głowach innych, gdy Jezus oddał życie. Ale On żyje. Kto inny, jeśli nie oni – on sam – ma objawiać i głosić ludziom tę prawdę?
Te słowa, co trzeba powiedzieć jasno, wyjaśniają i stanowią kolejny z wielu dowodów na prymat Piotra pomiędzy apostołami, co wiele innych niż Kościół wspólnot chrześcijańskich kwestionuje. To jemu Jezus chciał powierzyć owczarnię Kościoła – te owce i barany wszystkich pokoleń. Może to dziwnie zabrzmi, ale mnie to określenie bardzo pasuje – jeden z baranów dorósł do roli pasterza. I może szczególnym dowodem na tę dojrzałość są słowa, choć wypowiedziane w smutku spowodowanym powtarzaniem przez Jezusa swojego pytania – Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham. Kwintesencja. Boże, nie ma znaczenia, co gadam, co obiecuję – Ty widzisz dalej i głębiej, wiesz co siedzi we mnie, i ile to jest warte.
Bóg zaprasza do pójścia za Nim. Nie jako supermana, człowieka-kryształu, ideału bez skazy – ale człowieka konkretnego, zdecydowanego i radykalnego, z jednoczesną świadomością swoich słabości i kruchości. Jako tego, który kocha. Szczerze. 

Miłość dla radości, radość dla miłości

Jezus powiedział do swoich uczniów: Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Wytrwajcie w miłości mojej! Jeśli będziecie zachowywać moje przykazania, będziecie trwać w miłości mojej, tak jak Ja zachowałem przykazania Ojca mego i trwam w Jego miłości. To wam powiedziałem, aby radość moja w was była i aby radość wasza była pełna. To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem. Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich. Wy jesteście przyjaciółmi moimi, jeżeli czynicie to, co wam przykazuję. Już was nie nazywam sługami, bo sługa nie wie, co czyni pan jego, ale nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego. Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili, i by owoc wasz trwał – aby wszystko dał wam Ojciec, o cokolwiek Go poprosicie w imię moje. To wam przykazuję, abyście się wzajemnie miłowali. (J 15,9-17)

I znowu – dzisiejsze i jutrzejsze – dospołu tworzące naszą ewangelię ślubną 🙂 

Miłość to podstawa. Bez miłości nic nie jest trwałe, nie ma punktu odniesienia. Nie chodzi o miłość małżeńską nawet tylko – nie każdy przecież powołany jest do realizacji w związku i rodzinie – ale miłość do drugiego człowieka, tę właśnie, jakiej wzór i przykazanie, ustanawiając je największym, pozostawił Jezus. Co w tych słowach przypomina. 
Nie miłość dla miłości. Miłość dla radości. Radości, która musi być, i która musi być prawdziwa, pełna. Tzn. być nie musi – ale czym jest człowiek smutny? Człowiek prawdziwie wierzący jest szczęśliwy, bo dla człowieka, który jest pewny zbawienia, nie ma miejsca na smutek. Czas dany przez Boga jest cenny, każda chwila – wyjątkowa i jedyna w swoim rodzaju, każdy moment – unikatową okazją do czynienia dobra – czyli? Do miłowania właśnie. Do dawania przykładów miłości. 
Ta miłość nie ma być byle jaka, nie może nawet być. To musi być miłość zakorzeniona w Bogu i zeń czerpiąca. Dokładnie taka, jak Jezusowa. On kochał, bo wcześniej ukochał Bóg Ojciec – a nasza miłość ma być jakby przedłużeniem tamtego ukochania, realizowaniem go w codzienności – względem siebie nawzajem. Za to i dla tego oddał Jezus swoje życie. Nie była to żadna tylko wzniosła idea, teoria bez pokrycia – przecież jej głoszeniu poświęcił bez reszty te 3 lata swojej publicznej działalności, raz po raz do tej prawdy potrzeby miłości powracając. Co więcej – dla tej prawdy umarł, wynosząc ją i wywyższając na drzewie krzyża. Miłość została ukrzyżowana, aby mogła królować także po śmierci. 
Bóg wybiera każdego z nas z osobna, indywidualnie – nie w żaden sposób taśmowo czy wg rozdzielnika – i pragnie naszego szczęścia, w miłowaniu właśnie. Każdy z nas inaczej się realizuje, inną drogę brnie przez życie, w czym innym się specjalizuje, ma inne pasje i zainteresowania. Ale we wszystkim tym jesteśmy wybrani i ukochani, aby iść i przynosić dobre, obfite i długotrwałe (o czym się często zapomina) owoce. Owoce miłości właśnie, które poprzedzą nas, które zaniesiemy jak te naręcza kwiatów, zmierzając po śmierci na Sąd.
Szkoda czasu na życie bez miłości.

Błogosławiona dwukierunkowość

Zbliżył się także jeden z uczonych w Piśmie i zapytał Go: Które jest pierwsze ze wszystkich przykazań? Jezus odpowiedział: Pierwsze jest: Słuchaj, Izraelu, Pan Bóg nasz, Pan jest jeden. Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem i całą swoją mocą. Drugie jest to: Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego. Nie ma innego przykazania większego od tych. Rzekł Mu uczony w Piśmie: Bardzo dobrze, Nauczycielu, słusznieś powiedział, bo Jeden jest i nie ma innego prócz Niego. Miłować Go całym sercem, całym umysłem i całą mocą i miłować bliźniego jak siebie samego daleko więcej znaczy niż wszystkie całopalenia i ofiary. Jezus widząc, że rozumnie odpowiedział, rzekł do niego: Niedaleko jesteś od królestwa Bożego. I nikt już nie odważył się więcej Go pytać. (Mk 12,28b-34)
Chrześcijaństwo jest zdeterminowane przez swego rodzaju dwoistość, dwukierunkowość. Najważniejsze i pierwsze jest bowiem przykazanie miłości – kogo? Ani tylko Boga, ani tylko bliźniego. Boga i bliźniego. Boga przez bliźniego, a bliźniego w Bogu. 
Można być człowiekiem wierzącym, a mimo wszystko zachwiać proporcje – poświęcając czas jedynie Bogu samemu, modląc się, a pomijając i nie zauważając bliźniego z jego potrzebami i troskami. Jeśli prawdziwie kochasz Boga i chcesz wypełniać Jego wolę, to nie oznacza ona zapatrzenia tylko w Niego samego, z wyłączeniem wszystkiego innego na świecie. Jak to powiedział Merton – nie jesteśmy samotnymi wyspami, żyjemy w społeczeństwie i to nie przypadkiem. Wystarczy się rozejrzeć, ile jest okazji, aby wesprzeć drugiego człowieka. No i przede wszystkim – trzeba chcieć. A to bardzo często przychodzi trudniej niż zmówienie paciorka, pamiętanie o niedzielnej albo świątecznej mszy czy spowiedź od czasu do czasu. 
W drugą stronę podobnie. Najbardziej nawet oddany bezinteresownej posłudze bliźniemu – ubogim, chorym, opuszczonym, ludziom z marginesu – nie będzie się w tym realizował w pełni, o ile będzie to działanie dla samego działania, sposób na życie, ot tak. Taka postawa, to działanie musi z czegoś wynikać i piękna nabiera wtedy, gdy nie jest efektem chwilowego wyrzutu sumienia albo kaprysu, ale w pełni świadomym realizowaniem przykazania (a właściwie przykazań) miłości. Przekuwaniem słów Boga do nas skierowanych – w nasze czyny dla dobra tych, którzy są naokoło. 
Zresztą, sama treść tego – wydaje mi się – trudniejszego z przykazań miłości, czyli przykazania miłości bliźniego, wskazuje jakby drogę do realizacji jego właśnie. A konkretnie – jak siebie samego. Prawda jest taka, że egoizm chyba mamy wrodzony, stąd też Pan bardzo łopatologicznie tłumaczy, jak przykazanie realizować. Wyobraź sobie, że zamiast ciebie samego z twoimi zachciankami (albo i uzasadnionymi potrzebami) jest ktoś inny, z potrzebami jeszcze bardziej palącymi – i pomóż mu, wesprzyj go, przywróć nadzieję, pomóż odnaleźć sens i żyć lepiej. Przesunąć siebie samego na bok – ale temu, kto zajmuje w moich oczach miejsce mojego własnego ego oddać się tak samo ofiarnie jak przy realizowaniu swoich planów. 
Niedaleko jesteśmy od Królestwa. Bo i Jezus, dzięki swojej krzyżowej drodze, męce i zmartwychwstaniu przybliżył nas do niego. Dystans jakiś tam pozostaje. Tylko od tego, co (i czy cokolwiek) sami zrobimy zależy, czy dystans będzie się zmniejszał, powiększał, a może będziemy stać w miejscu. Nie można mieć pewności co do rezultatu – o tym przekonamy się w Dniu Sądu. Ale ważny jest kierunek. I jeszcze upór na wyznaczonej drodze. Przez człowieka do Boga, i z Bogiem w sercu do człowieka. Inaczej się nie da.

Jak ciężko nam zgiąć kolana

Gdy Jezus narodził się w Betlejem w Judei za panowania króla Heroda, oto Mędrcy ze Wschodu przybyli do Jerozolimy i pytali: Gdzie jest nowo narodzony król żydowski? Ujrzeliśmy bowiem jego gwiazdę na Wschodzie i przybyliśmy oddać mu pokłon . Skoro to usłyszał król Herod, przeraził się, a z nim cała Jerozolima. Zebrał więc wszystkich arcykapłanów i uczonych ludu i wypytywał ich, gdzie ma się narodzić Mesjasz. Ci mu odpowiedzieli: W Betlejem judzkim, bo tak napisał Prorok: A ty, Betlejem, ziemio Judy, nie jesteś zgoła najlichsze spośród głównych miast Judy, albowiem z ciebie wyjdzie władca, który będzie pasterzem ludu mego, Izraela. Wtedy Herod przywołał potajemnie Mędrców i wypytał ich dokładnie o czas ukazania się gwiazdy. A kierując ich do Betlejem, rzekł: Udajcie się tam i wypytujcie starannie o Dziecię, a gdy Je znajdziecie donieście mi, abym i ja mógł pójść i oddać Mu pokłon. Oni zaś wysłuchawszy króla, ruszyli w drogę. A oto gwiazda, którą widzieli na Wschodzie, szła przed nimi, aż przyszła i zatrzymała się nad miejscem, gdzie było Dziecię. Gdy ujrzeli gwiazdę, bardzo się uradowali. Weszli do domu i zobaczyli Dziecię z Matką Jego, Maryją; upadli na twarz i oddali Mu pokłon. I otworzywszy swe skarby, ofiarowali Mu dary: złoto, kadzidło i mirrę. A otrzymawszy we śnie nakaz, żeby nie wracali do Heroda, inną drogą udali się do swojej ojczyzny. (Mt 2,1-12)
Żadne wczoraj Trzech Króli było, a uroczystość Objawienia Pańskiego. Ten przydomek – pod którym większość naszego społeczeństwa identyfikuje ten dzień – to skrót myślowy, uproszczenie (odnośnie tekstu, zawartości wczorajszej Ewangelii). Szkoda, że jakby zapytać o nazwę fachową i prawidłową – Objawienie Pańskie – pewnie niewiele osób by wiedziało, co to. 
Kościół jaki jest, taki jest, i daleko dzisiaj do pierwotnej jedności. Co za tym idzie – w różnych chrześcijańskich wspólnotach i różne rzeczy świętowano – u nas właśnie Objawienie Pańskie, u np. luteran także (tylko że oni nazywają ten dzień Epifanią), a bracia prawosławni dopiero zaczynają świętować Narodzenie Pana (u nich Objawienie świętuje się 19.01 – tak to jest, jak niektórzy jadą wg kalendarza gregoriańskiego, a inni juliańskiego).
Jednak – co dzisiaj tak naprawdę świętujemy? Zafascynował mnie tekst o. Macieja Biskupa OP, który sugeruje, że współczesne rozumienie i oddźwięk wczorajszej uroczystości jakby rozmija się z założeniem i tym, co symbolizowała ona pierwotnie. Cytuje on dwie starożytne antyfony na ten dzień:
W tym dniu tak świętym trzy cuda wysławiamy: dziś gwiazda przywiodła mędrców do żłóbka; dziś podczas godów woda stała się winem; dziś Chrystus dla naszego zbawienia przyjął od Jana chrzest w Jordanie. Alleluja. 

Dzisiaj się Kościół złączył z Chrystusem, swoim Oblubieńcem, który go z grzechów obmył w Jordanie; biegną mędrcy z darami na królewskie gody, a woda przemieniona w wino cieszy biesiadników. Alleluja.
W pierwszej – ani słowa o żadnych królach/magach – za to jednoznacznie o Chrzcie Pańskim (obchodzić będziemy go już w najbliższą niedzielę) oraz o cudzie przemiany wody w wino. Coś świta? Tak! Kana Galilejska, początek publicznej działalności Jezusa. W drugiej – owszem, pojawiają się jacyś mędrcy, ale z kontekstu można wnioskować, że chodzi o gości weselnych (pytanie – czy dosłownie: gości weselników z Kany, czy może gości na zaślubinach nieba z ziemią, jak można interpretować narodzenie się Mesjasza?). Czyżby więc dzisiejsze teksty liturgiczne i główny akcent – osoby królów/magów/mędrców – to jakby opowieść dodana dla zobrazowania, ubogacenia obchodów Narodzenia Pana, a nie relacja kronikarska? Jan Turnau używa tu nawet sformułowania – midrasz. 
W tym klimacie można się zastanowić także – ilu było mędrców? Przyjmuje się – trzech, ochrzczono ich nawet imionami Kacpra, Melchiora i Baltazara – co jest akurat praktycznie na pewno wymysłem – bo po prostu pasuje do KMB pisanego na drzwiach. Ciekawe, czy ktokolwiek z piszących – sam wczoraj widziałem – wie i rozumie, co te litery znaczą. Z apokryfów można się doliczyć ich nawet dwunastu. Nie, nie imiona mędrców – a Christus mansionem benedicat czyli jakby prośbę, a może i swego rodzaju pewność, że Chrystus mieszkanie błogosławi (dopełnienie – kolęda, wizyta duszpasterska, gdy kapłan dokonuje pobłogosławienia mieszkania). Skąd pomysł – akurat trzech, poza tym że pasuje do w/w słów? Skoro przynieśli trzy dary – kadzidło, mirrę i złoto (Mt 2, 11) – to pasuje. 
Ale to wszystko tak naprawdę nie ma znaczenia – ani to, że być może pierwotnie liturgia tego dnia akcentowała coś zupełnie innego, inne były teksty, ani też to, ilu było mędrców, skąd przyszli. Symbolika tego obrazka jest bardzo czytelna – i podkreśla dobitnie, że Bóg nie podlega ograniczeniom, że ani narodzenie Pana jako Bożego Syna, ani Jego działalność, a tym bardziej śmierć i zmartwychwstanie nie dokonały się z myślą o jakimś jednym konkretnym narodzie, kraju, rasie ludzkiej – ale o wszystkich, o ludzkości jako całości, o każdym z osobna i wszystkich razem ludziach. Bóg jest transgraniczny, i bez względu na to, jak bardzo my sami tkwimy w ksenofobicznych uprzedzeniach, On  wyciąga rękę także (a może przede wszystkim) do tych, których ja sam czy ktokolwiek inny z mniej lub bardziej uzasadnionego powodu przekreśla lub dyskredytuje. 
Historycznie na pewno można się dowiedzieć, że owa scena – powszechnie zwana pokłonem mędrców – to nic innego jak dowód na to, że także poza Narodem Wybranym (co z perspektywy czasu wygląda śmiesznie  nieco – na Mesjasza czekali, Mesjasz przyszedł i w ogóle Go nie zauważyli, co więcej, następne 2000 lat czekają i doczekać się nie mogą) poganie przybywają, aby uczcić prawdziwego Króla. Stąd ładnie pasuje nazywanie przybyszów właśnie królami – co można bardzo ładnie zestawić: zły król Herod vs. dobrzy, poświęcający się i podróżujący przez pół świata pogańscy królowie, spieszący z darami do Mesjasza. 
Wyżej wspomniałem – to ciekawostki, zagwozdki historyczne, najpewniej z tej perspektywy nie do rozwikłania, choć interesujące. Tak, lubimy pospekulować. Zestawienie trójki przybyszów z Mesjaszem jest tym bardziej wymowne, że trudno chyba o większy kontrast. Oni – uosabiający rozum, wiedzę, naukę, władzę, bogactwo – i On, leżący w żłobie, w jaskini, w środku nocy, bez żadnych atrybutów władzy, a jednak o ileż od nich wszystkich większy. Można nawet dojść do wniosku – ludzie nauki, a do tego poganie, potrafią uszanować i uhonorować Boga lepiej (bo w ogóle) niż rzekomo wierzący. Mesjasz Pan w ciele noworodka, jakby bezradnym, ufnie wyciągającym dłonie do tych, którzy do Niego przychodzą. Tak bardzo boski, a zarazem najbardziej ludzki – dziecko przecież nie potrafi kłamać, jest otwarte, ufne i szczere. Paradoks niezmierzonego Boga, przychodzącego jako mały człowiek, którego każdy może unicestwić.
Bez względu na to, czy kierowała nimi tylko chęć sprawdzenia, czy przepowiednie i proroctwa są prawdziwe, czy coś na nich czeka tam, gdzie wskazuje gwiazda, czy też prowadziło ich serce i poszukiwanie prawdy – są dla nas wzorami. Dali z siebie bardzo wiele po to, aby tam właśnie dotrzeć. Wykazali się wytrwałością i pasją w dążeniu do celu, który sobie obrali. Można zaryzykować – wyruszali na pewno jako poganie, do Tego, który miał być światłem na oświecenie pogan (Łk 2, 32), ale być może do swoich domów powracali już jako wierzący. W końcu, jak mówi Jan, była światłość prawdziwa, która oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi (J 1, 9) – i oni właśnie ową Światłość odnaleźli, pozwolili jej w sobie zajaśnieć.
Nie wszyscy się jednak cieszyli – Skoro to usłyszał król Herod, przeraził się, a z nim cała Jerozolima. Stereotypowo przyjmuje się – ten zły Herod. Tak, on miał teoretycznie najwięcej do stracenia – bo władzę w całej prowincji, gdyby zbuntowany naród zdetronizował go, a Mesjasza obwołał królem. Prawda jest taka, że – jak to bywa – w każdym takim miejscu jest sobie jakaś tam miejscowa elita, która posiada odpowiednie koneksje i powiązania z władcą, z którego żyje, i w oparciu o którego wypracowała sobie pozycję i majątek. Tak, oni również mieli wiele do stracenia. Im również ten nowy Mesjasz był nie w smak.

Morał? Bóg przychodzi do człowieka, ale człowiek sam musi się w kierunku Boga także pofatygować. Nie chodzi o to, że musimy Mu naznosić złota, kadzidła, mirry czy różnych innych symboli bogactwa. Mamy iść – tacy, jacy jesteśmy, z tym, co mamy. Tak naprawdę – my nie mamy nic, co godne jest i co mogłoby być wspaniałe wobec wielkości Boga. Możemy próbować oczywiście uhonorować Go na ludzki sposób, ludzkimi przejawami tego, co wartościowe. Ale nie o wyścig prezentów tu chodzi. Sednem i jedynym wartym świeczki celem dążenia do Jezusa jest to, aby oddać Mu hołd. Przyjść w pełni mojego człowieczeństwa – radości i smutków, sukcesów i porażek, nadziei i tęsknot – i złożyć to wszystko w Jego miłosierne ręce, wierząc mocno i ufnie, że On jest odpowiedzią. Na wszystko. 
Nie ma znaczenia status majątkowy, wykształcenie, pozycja społeczna, tytuły i stanowiska. To się liczy tylko u ludzi. Bóg patrzy dalej, głębiej. Bóg czeka na każdego, a Jego słowo i łaska nie docierają do żadnej konkretnej grupy społecznej, narodowości czy klasy – a do każdego, kto z czystym sercem uczciwie Go poszukuje i pragnie. To decyduje o tym, czy podróż i droga mają sens, czy przyniosą efekt – czy jestem na Niego otwarty i naprawdę Go pragnę, czy też idę i niby to szukam Go, a tak naprawdę nie wiem, po co, na co, dokąd i dlaczego zmierzam. Jeśli chcę w sobie pielęgnować i święcić własny obrazek Jezusa – to najpierw muszę pozbyć się wszelkich stereotypów, w które my sami Boga i Jego Syna wtłaczamy, a dopiero potem się w Niego zapatrzeć. 
A gdy już znajdę? Wtedy mam być sobą. Nie zgrywać, nie stwarzać pozorów, nie robić z siebie lepszego, mądrzejszego niż jestem. Oddać cześć – uklęknąć, uznać wyższość. O ile jest to bardzo niewłaściwe, gdy człowiek czci samego siebie, kogoś innego, albo jakąś wartość materialną – o tyle w takich sytuacjach jakoś bardzo łatwo przychodzi nam ustąpić, oddać hołd czemuś takiemu. Tutaj, inaczej, gdy jest jedyny moment, jedyna Osoba tak naprawdę godna tej czci – jakoś nie bardzo się do takiej postawy garniemy. Zbyt dumni jesteśmy, za bardzo pewni siebie, za twarde karki. Nie można jednak przed Bogiem klękać i oddawać Mu pola tylko w wybranych sferach i sprawach życia. Bóg chce przeniknąć mnie całego – ze wszystkim, co we mnie, co mnie dotyczy. 
Skąd wiadomo, że spotkanie doszło do skutku, że się udało, że odnalazłem Boga? Bo człowiek z takiego spotkania powraca odmieniony, z odnowionym sercem, z postanowieniami co do zmiany samego siebie. Bo ze spotkania z Bogiem nie wraca się na dotychczasową drogę błędów i grzechów – ale wchodzi się już na nową drogę. Tak, grzechów się nie ustrzeżemy, nie unikniemy ich. Ale Bóg napełnia siłą i pokazuje, że można żyć inaczej, lepiej, pełniej w ten właściwie rozumiany sposób. Od betlejemskiej stajenki wracamy jakby do domu, niby tacy sami i tą samą drogą – ale odmienieni, na nowo posłani, umocnieni nadzieją. 
Na czym polega sztuka? Żeby te wszystkie łaski, których zaczerpnęliśmy od Maleńkiej Miłości, chcieć i umieć zagospodarować. Żeby ich nie zmarnować.
Piękne podsumowanie – Jan Turnau ułożył nową wersję kolędy Mędrcy świata. Dla mnie – bomba:
Mędrcy, mędrcy, nie królowie,
władzy im nie trzeba.
Korona im nic nie powie
o tym, co jest z nieba.
A jest stamtąd gwiazdka mała,
podobna do krzyża.
A jest krzyża wielka chwała,
że sam się poniża.
Prawdziwy nie przypomina
berła ani miecza.
Betlejemska to nowina,
Boża, nie człowiecza.

>>>

Lekarze uznali cud, dokonany za wstawiennictwem Sługi Bożego Jana Pawła II – uzdrowienia francuskiej zakonnicy Marie Simon-Pierre z zaawansowanej choroby Parkinsona. Duży krok naprzód. Czyżby beatyfikacja jeszcze w tym roku? Dla mnie to w sumie bez znaczenia – wierzę, iż osiągnął świętość, czy to się ogłosi formalnie, czy nie.