Ostatnia prosta

I tyle. Bo dzisiaj (21 grudnia) tekst dokładnie ten sam, co z 04. niedzieli Adwentu. Nic dodać, nic ująć. Może tylko właśnie zapytać – czy ja to w końcu ogarnę i uwierzę?
 
Zostały 2,5 dni tego pięknego czasu – choć aura nie nastraja, mało zimowa, i bardziej pasuje powiedzenie, że piękną mamy wiosnę/jesień (w zależności od tego, czy słońce świeci) tej zimy. Ostatnia prosta, bardziej niż dosłownie. Prezenty już raczej pewnie pokupowane, zakupy porobione, zaczyna się powoli pichcenie, pieczenie, duszenie, i inne takie kuchenne działania.
Ważne jest to, żeby nie stracić z oczu istoty tego, na co, a właściwie na Kogo się przygotowujemy. Bo bywa bardzo różnie, i w ferworze walki z czasem zdarza się, że się gubimy, zaczynamy wściekać, awanturować, padają jakieś niepotrzebne słowa, wyrzuty. Czy przygotowanie do świąt to czas dany nam, żeby sobie poskakać do gardeł i powyrzucać? Nie. Pewnie, zdarza się stres, spinanie, żeby zdążyć, przygotować, odpicować… Ja uświadomiłem sobie na przykład, że gdyby mi żona nie powiedziała, żyłbym w błogiej nieświadomości odnośnie konieczności zmiany i wyprania firan; człowiek uczy się całe życie.
Jeśli to przygotowanie do świąt ma się skończyć karczemną awanturą i obrażaniem – to nie ma sensu. Lubię mówić, że szopka wystarczy jedna – ta z Jezusem, do której pójdziemy w kościele, i jeśli w domu robimy szopkę z cyrkiem przygotowań, to mijamy się kompletnie z celem. Jak to kapitalnie ujął w jednych rekolekcjach internetowych ks. Jan Kaczkowski: „gwiazdka” nie może być tylko pustym sygnałem dla odpalenia naszej wigilijnej obrzędowości – w takim ludzkim wymiarze: prezenty, rytuał z obowiązkową pasterką, przez którą stoi się pod kościołem. Świetne. Udawanie nie ma żadnego sensu – chyba uczciwiej po prostu nie brać w tym świętowaniu na siłę, wbrew sobie, udziału.
To jest czas dany na to, żeby się wyciszyć i podsumować ten Adwent. Co wyszło, co nie wyszło. Nie potępiać się, nie zadręczać, nie biczować – ale podziękować za to, co było dobre, co się udało. Prosić Pana o natchnienie i siłę na walkę w przyszłym roku – zawsze znajdzie się pole do działania. Rozliczyć samego siebie, tak uczciwie. Nie chodzi o to, czy nie jadłem słodyczy – sorry, to jest dobre dla dzieci… Czy próbowałem w czymś choćby najzwyklejszym być bardziej sumienny, lepszy. Tu nie chodzi o przewrót kopernikański – ale to, aby coś w sobie zmienić. Bóg przez te niepełne 4 tygodnie dał naprawdę dużo słów inspiracji.
Jest jeszcze okazja na spowiedź. Wczoraj było bardzo ładne wezwanie w modlitwie powszechnej za tych właśnie, którzy ciągle zwlekają z posprzątaniem tej najważniejszej, choć niewidocznej sfery. Pewnie odstoisz trochę już w kolejce – ale warto.
On znowu się narodzi, pokój wam!

Błogosławiona monotonia

Kiedy człowiek podejmie pewną samodyscyplinę, po jakimś czasie zaczynie odkrywać, że nic nie daje tak niesłychanej świeżości, jak proste przeżywanie życia. (Krzysztof Pałys OP)

Doświadczanie tej prostej prawdy powyżej jest bardzo przyjemne. 
Nie monotonia, rutyna, ale pewna prawidłowość, systematyka, trzymanie się schematu, planu dnia – żeby nie marnować czasu, który jest potrzebny na sprawy ważne (nauka) i ważniejsze (czas dla Boga). 
Powoli. Codziennie prawie tak samo, a jednak inaczej. Obserwując w chwilach przerwy świat za szybą. 
To daje ukojenie. 
A i siostrzyczki, poproszone o duchowe wsparcie, obiecały: „Pozdrawiam bardzo serdecznie i życzę mocy Ducha Świętego na czas nauki i egzaminów. Za chwilę pójdę na drugą Mszę św. i złożę wszystkie prośby na ołtarzu. Poza tym wspólnie poprosimy naszą Ukochaną Matuchnę Trzykroć Przedziwną, aby podziałała przedziwnie czyli cudownie. Dużo spokoju i dobrych pytań!!!” 🙂

Powaga milczenia

Chyba słuszna tradycja Kościoła przyjmuje, iż w Niedzielę Palmową nie głosi się homilii, nie ma kazania. Opis Męki Pańskiej sam w sobie jest na tyle wymowny, że nie wymaga komentarza. Niejako przygotowuje w tym dniu Kościół i wierzących do tego, co faktycznie (kalendarzowo) wspominać będziemy za 5 dni – w Wielki Piątek. Wskazuje kierunek zainteresowania i modlitwy oraz refleksji na te dni. 
Bóg w osobie swojego Syna do końca spala się z miłości do człowieka – nie tylko z ludźmi i między nimi żył, rósł, uczył się, pracował u boku Józefa, opiekował się Matką, a przez ostatnie 3 lata wędrował, nauczał, głosił Ewangelię, uzdrawiał, wskrzeszał, czynił cuda. Jego życie nie różniło się niczym od naszego – doświadczył go w każdym dosłownie calu i aspekcie. Ta Boża bezpośredniość doprowadziła Jezusa do krzyża – od bezprawnego osądzenia, ubiczowania, wyśmiania, przez 14 stacji drogi krzyżowej. Ale tutaj Jego misja i historia się nie skończyła, ale nabrała po ludzku niezrozumiałego kierunku i kształtu. Przekonali się o tym wszyscy – wierzący i niedowiarkowie – trzy dni później przy pustym grobie. I my tam się udamy, żeby na własne oczy ujrzeć i usłyszeć: dlaczego szukacie żywego pośród umarłych? nie ma Go, zmartwychwstał!
Ostatnia prosta. Trzy dni „zwykłe”, a potem piękne Triduum. Niesamowita prostota i wręcz ogołocenie kościołów, zakryte krzyże. Ujmująca zaduma wobec niesamowitości prawdy, przed którą stajemy, a która nastała, nastąpiła właśnie dla nas, wszystkich razem i każdego z osobna. Zadumane kolejki ludzi, którzy – czasami po wielu latach – stają u kratek konfesjonału, aby usłyszeć z ust kapłańskich słowa: „Bóg, Ojciec miłosierdzia, który pojednał świat ze sobą przez śmierć i zmartwychwstanie swojego Syna, i zesłał Ducha Świętego na odpuszczenie grzechów, niech ci udzieli przebaczenia i pokoju przez posługę Kościoła. I ja odpuszczam tobie grzechy w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”. Pojednanie ma wiele twarzy, pewnie tyle samo, ilu nas jest na tym świecie. A jest możliwe tylko dzięki temu, co wydarzyło się na Golgocie w tamten Wielki Piątek. 

Prostowanie polskich dróg serc

Początek Ewangelii o Jezusie Chrystusie, Synu Bożym. Jak jest napisane u proroka Izajasza: Oto Ja posyłam wysłańca mego przed Tobą; on przygotuje drogę Twoją. Głos wołającego na pustyni: Przygotujcie drogę Panu, Jemu prostujcie ścieżki. Wystąpił Jan Chrzciciel na pustyni i głosił chrzest nawrócenia na odpuszczenie grzechów. Ciągnęła do niego cała judzka kraina oraz wszyscy mieszkańcy Jerozolimy i przyjmowali od niego chrzest w rzece Jordan, wyznając przy tym swe grzechy. Jan nosił odzienie z sierści wielbłądziej i pas skórzany około bioder, a żywił się szarańczą i miodem leśnym. I tak głosił: Idzie za mną mocniejszy ode mnie, a ja nie jestem godzien, aby się schylić i rozwiązać rzemyk u Jego sandałów. Ja chrzciłem was wodą, On zaś chrzcić was będzie Duchem Świętym. (Mk 1,1-8)
To już 2 niedziela, wyjątkowo krótkiego w tym roku adwentu, prawie półmetek (sobota 3. tygodnia adwentu to już wigilia Narodzenia Pana). Czas szybko leci, dynamiczna ewangelia przedstawia dzisiaj głównego adwentowego bohatera – można powiedzieć, Jezusowego kuzyna, Jana zwanego Chrzcicielem. My także nabieramy rozpędu w tych świątecznych przygotowaniach – mam tylko nadzieję, że wewnętrznych, układając w sersu pewne sprawy i nade wszystko tam robiąc porządek, a nie biegając od jednej wystawy do innej. Trwając w tym adwentowym klimacie radosnej zadumy – a nie tylko próbując jakoś przetrwać ten zakupowy szał.
Jan to postać niezmiernie ciekawa. O ile już jego narodzeniu towarzyszyły wydarzenia co najmniej dziwne i niezrozumiałe – bo czy normalnym jest, że staruszka rodzi dziecko? – o tyle później pewnie ludzie o tych okolicznościach zapomnieli i nic nie wskazywało, aby wyrastający chłopiec miał do odegrania jaką ważną rolę. Bóg patrzy inaczej i bardzo często wskazuje człowiekowi drogę, która wydawać mu się może dziwna i niezrozumiała. Zmusza do kreatywności, improwizacji. Tak właśnie staje się z Janem. Janem – nie ukrywajmy – nieco dziwnym nawet jak na tamte czasy, skoro „nosił odzienie z sierści wielbłądziej i pas skórzany około bioder, a żywił się szarańczą i miodem leśnym”. Można by powiedzieć – ekscentryczny (nawiedzony lekko?) charyzmatyczny kaznodzieja. Wielu takich było. 
Przyciągał bardzo ludzi. Owszem, w dużej mierze z tzn. marginesu. Schodzili do niego i pytali – co robić, co czynić? W odpowiedzi nie słyszeli moralizowania górnolotnego, a proste rady – nie kłam, nie kradnij, dziel się tym co masz, pomagaj potrzebującemu. Zacznij od małych spraw, wtedy gdy za jakiś czas weźmiesz się za większe, masz szansę, że ci się uda. Proste, prawda? Przy okazji – to dobry pomysł na dobieranie postanowień adwentowych – nie ilość, ale jakość i wykonalność. Lepiej skupić się na czymś małym i odnieść sukces, niż rzucać się z przysłowiową motyką na księżyc, i nie dać rady. 

Jan jakby dojrzewał na pustyni – miejscu bardzo znamiennym, biorąc pod uwagę historię Narodu Wybranego. Oni jako całość dojrzewali tam przez 40 lat, aby dotrzeć do Kanaan. W pustyni człowiek lepiej słyszy, więcej widzi. Musi wykazać się czujnością, nie może przestać czuwać. Wreszcie – na pustyni nic ani nikt nie odwraca uwagi od Boga. Umiera to, co pozorne, plastikowe, tandetne i kruche. Zostaje to, co najważniejsze. Oczywiście, są pokusy, wręcz się pewnie wzmagają. Tak, jak u nas dzisiaj – pójść np. na rekolekcje adwentowe, zerwać się z wyra na roraty, pójść na adorację, czy po prostu bezmyślnie poleżeć na kanapie przed tv czy monitorem komputera? Na pustyni albo poddasz się pokusom złego i odpadniesz, albo uświadomisz sobie własną słabość i grzeszność, które Bóg wypełni swoim miłosierdziem. Jest ciągle czas. Bóg, czekający na pustyni, jest cierpliwy, ma czas.
Pierwsza niedziela adwentu upłynęła pod znakiem czuwania, druga stawia przed nami pewne zadanie. Głos wołającego na pustyni: Przygotujcie drogę Panu, Jemu prostujcie ścieżki. Przygotować w pewnego rodzaju, ale potrzebnym, egoiźmie – bo skupiając się na sobie. Tak, nie moralizując innym, wytykając wszystkie możliwe (i te urojone, przy okazji, też) potknięcia i błędy. Przygotować swoje poletko, swój ogródek – i, jak Jan, wiedzieć, kiedy się wycofać. Zgromadził wokół siebie sporo ludzi, udzielał im chrztu z wody – ale wiedział, że nie na nim się to kończy, że za nim idzie większy, mocniejszy. On sam tylko przygotowywał grunt Panu. 
To także zadanie dla nas – uporządkować, co się da, i zaprosić w ten porządek Boga, aby go zagospodarował i nadał mu sens. Cytując x Artura Stopkę – nie tak, jak „prostowanie” dużej części polskich dróg, niech to nie trwa jak budowa autostrad Na dobry początek – porządny rachunek sumienia, szczera spowiedź, postanowienie o np. cotygodniowym sumiennym pełnym uczestniczeniu w Eucharystii. Tylko wtedy Słowo, które ponownie przyjdzie na świat, będzie miało szansę stać się Ciałem także we mnie.

Chrześcijaństwo od świąt do świąt

Prześladuje mnie, dosłownie, od kilku dni ta piosenka. W sumie, słyszałem ją kiedyś live, ale że w wykonaniu niezbyt przypadającego mi do gustu boybandu kleryckiego, więc szybko o niej zapomniałem. W niedzielnych rozważaniach przypomniała je u siebie Afro, i jakoś się zasłuchałem… Piękna muzyka, piękny głos, piękny tekst. Piękno do sześcianu. Tekst o spotkaniu, jakie każdego z nas czeka z Bogiem u kresu naszych dni. Tylko o tym? Moim zdaniem – bardzo mocno o spotkaniu, tym bliższym, na które dzisiaj czekamy, które już za 3 dni. Spotkaniu z Nowonarodzonym. 
>>>
Pozwalam sobie pożyczyć od o. Sylwestra mocny, ale jak bardzo prawdziwy obrazek:
Pisałem co nieco o tym już w kontekście listopadowych obchodów uroczystości Wszystkich Świętych i wspomnienia wszystkich wiernych zmarłych. Czemu wtedy? Bo, co jest po prostu chore, już wtedy zaczyna się strojenie wystaw sklepowych, centrów handlowych, choinkami, bombkami, mikołajami, aniołkami, kilometrami lampek, anielskimi włosami, wieńcami i czym tam jeszcze się da. Chyba w tym roku zdarzyło mi się, że szedłem jakoś koło cmentarza, może 3 listopada, i już słyszałem w radiu… kolędy. 
Wszystko piękne, kolorowe, zachęcające, promocyjne, przecenowe… A gdzie w tym jest Jezus? Gdyby to pytanie zadać w tych dniach gdzieś w sklepie – pewnie padła by odpowiedź w stylu Kto? A, ten. Ale wigilia dopiero za kilka dni, teraz się trzeba przygotować. Spieszę się… Bóg się w tym nie mieści. Nic dziwnego, bo bynajmniej Mu na tym nie zależy. Takie święta to nie są święta narodzenia Jego Syna. Takie święta to afirmacja konsumpcjonizmu, lekkomyślności, zaspokajania zachcianek, pretekst do wydania góry pieniędzy (często więcej niż się ma – przecież po coś są kredyty świąteczne? a że potem człowiek pół roku spłaca to, co przejadł w 3 dni…). Tu nie chodzi o to, żeby było co na stół postawić – zawsze jest, raz więcej, raz mniej, jak to w życiu. Maria, Józef i Jezus nie mieli wiele – generalnie, nie mieli nic, ale nie wydaje mi się, żeby im czegoś w Betlejemskiej zagrodzie, stajni brakowało. Mieli siebie, cieszyli się z nowego życia, jakie Bóg im zesłał, i to się liczyło. Cieszyli się sobą. 
Czy gdziekolwiek, poza kościołami, szkołami katolickimi i może księgarniami katolickimi znajdzie się jakiś chrześcijański symbol? Szopka, Jezus, Maryja, Józef, gwiazda betlejemska? Ja nie widziałem. No tak – przecież nie o symbole chodzi, a o klimat. Tylko że według mnie ten klimat to nie spędzanie całego wolnego czasu na zakupach, pieczeniu, sprzątaniu i dekorowaniu domu. A to właśnie większość ludzi robi, temu poświęca się całkowicie przed wigilijnym wieczorem.
Święta Narodzenia Pana giną tak naprawdę w klimacie świąt. Jakich? Ku czci czego, kogo? Formalnie, przynajmniej w Polsce, nikt tego nie powie – żeby święta nazywać jakoś bardziej wszechstronnie, neutralnie, poprawnie. Żeby nie denerwować żydów, muzułmanów, ateistów i wielu innych, którym włos się na karku jeży na dźwięk słów takich jak Bóg, Jezus, Maryja, Narodzenie Pana. Zajmujemy się tym wszystkim, co powierzchowne, zewnętrzne, co jest opakowaniem – zapominając i porzucając w ogóle przygotowania tego, co najważniejsze. Nie domów, nie wnętrza firmy, szkoły, pracy – ale samego siebie. Swojego serca. Pięknie podsumowała to na swoim blogu s. Małgorzata Chmielewska, która napisała:
Potrzeba święta jest w człowieku bardzo głęboka. Zanika radość z samego życia jako życia, bezinteresowna radość z faktu istnienia. Zanika też śmiech i poczucie humoru. Zagoniony człowiek nie zauważa już nic dobrego i radosnego wokół siebie.
Jak się przygotować? Bardzo prosto. Nie potrzeba na to środków – ale trochę zaparcia, wyrzeczenia. Wstać dla niektórych w środku nocy, zerwać się z łóżka i pójść na roraty. Wziąć udział w rekolekcjach adwentowych, o ile w okolicznym kościele się odbywają (niestety, jest to widok coraz rzadszy). Spróbować np. w tygodniu pojawić się w kościele. Sam z siebie, nie dlatego że trzeba, wypada. Ani jedno, ani drugie – dla siebie. Żeby być bliżej Boga. Żeby w tym magicznym czasie zbliżyć się do Niego, i wpaść w ten rytm prawdziwych przygotowań, tych które mają sens – zasłuchać się w Jego głos, w głos Kościoła, który wzywa do nawrócenia, który barwnie opisuje czas, który poprzedził narodzenie Zbawiciela. Do tego nie trzeba kasy, nie trzeba biegania po sklepach. Ale potrzeba dobrej woli – niczyjej innej, tylko właśnie mojej. 
Po co? Żeby te święta były prawdziwe, a nie infantylne i byle jakie. Żeby przygotowanie do nich odbyło się w ciszy i zadumie, żeby do szopki zbliżać się jako osoba przepełniona tą prawdziwą radością, a nie tylko – jak co roku – obżarty prawie do nieprzytomności, z rękami pełnymi prezentów, obwieszony lampkami, z czapką gwiazdorka na głowie. Żeby do tej szopki się spieszyć z potrzeby serca – a nie, żeby jak najszybciej do niej się dopchać, i jak najszybciej wrócić do przerwanego jedzenia i kolejny raz zadumać się nad Kevinem samym w domu w telewizorze. Żeby być po prostu wdzięcznym Maleńkiej Miłości, która nieśmiało uśmiecha się i wyciąga ręce, jakby dosłownie chciała być przyjęta, wzięta nie tylko na ręce, ale i do serca każdego człowieka. O ile ten człowiek zechce podejść, poświęcić czas, przyjść i prawdziwie się Nim uradować. 
Może ktoś się obruszy – ale to napiszę. Jeśli masz iść do kościoła na pasterkę czy w Boże Narodzenie tylko po to, żeby poczuć magię świąt, przejść się w środku nocy w tłumie ludzi, którzy też tam idą (być może nie wiedząc za bardzo, po co i dla kogo) – to daj sobie spokój. To nic nie da. To nic nie zmieni. Zmienić możesz się tylko Ty sam, odmienić może Cię Bóg, ale Ty musisz najpierw za tym zatęsknić, zapragnąć tego. Samo nic się nie zrobi. Nowonarodzony Bóg nic od człowieka nie chce – poza autentyzmem. Jeśli przychodzisz – to dlatego, że chcesz, że czujesz prawdziwą potrzebę. Tak, może okaże się, że przełom w Tobie nastąpi właśnie nad żłóbkiem – nawet gdy nie jesteś przygotowany, gdy zmarnowałeś ten i wiele innych Adwentów… Wtedy dziękuj Bogu za taką łaskę. A jeśli nic się nie wydarzy spektakularnego – nie dziw się. Bóg zaprasza nie od wczoraj i nie od dziś – czego oczekujesz, skoro konsekwentnie olewasz to zaproszenie? Samo nic się nie zrobi. Człowiek musi coś z siebie dać, choćby minimum. 
Jezus, Mesjasz Pan, narodzony w Betlejem, położony w żłobie, jest niewinny i delikatny. Może to dlatego tak łatwo przychodzi się wszystkim zachwycać nad nim? Iluż podobnych te 33 lata później stanie w Jerozolimie i wywrzaskiwać będzie Na krzyż!? Dlaczego? W świątecznym czasie wszyscy zachwycają się Jezuskiem i żłóbkiem – to ja nie będę gorszy. W Jerozolimie podczas Paschy – dokładnie na tej samej zasadzie. Logika , mentalność tłumu. Przychodzimy do żłóbka i się rozczulamy, jaki to Jezusek piękny… Tak, nic złego, gdy tak zachowują się dzieci – zachwycają się Bozią. Ale nie zrozumiem nigdy, co mają w głowach dorośli, którzy sami między sobą dyskutują w tym tonie. Jest to bardzo przykre, jeśli w przypadku człowieka 30-letniego lub starszego relacja z Bogiem zatrzymała się na poziomie ja i Bozia. Dzieciom pewne rzeczy trzeba upraszczać, aby je zrozumiały – ale dorastamy, dojrzewamy, i także nasza więź z Bogiem winna dojrzeć. Stary koń mówiący o Bozi… to po prostu duchowe kalectwo. Jak mówić o przygotowaniu do świąt, jeśli ktoś najwyraźniej w ogóle nie rozumie, co te święta znaczą, co świętuje? 
Tak, to gorzkie słowa – bo prawda nie jest zawsze piękna, gładka i pasująca wszystkim. Ale lepiej jest uświadomić sobie to dzisiaj, niż po świętach. Zostały jeszcze 3 dni do Wigilii. Jeśli nie wyszło z tym, aby Adwent jakoś lepiej przeżyć – to postaraj się wykorzystać choćby te 3 dni. Zrób sobie takie małe triduum przed przyjściem Pana. Posprzątałeś już pewnie biuro, dom, odśnieżyłeś ogród, samochód, wszystko co się dało. Poświęć to minimum na posprzątanie samego siebie. Żeby przychodzący Jezus mógł przyjść także do ciebie – wyczekiwany, wytęskniony, ukochany, a nie tylko jako nic nie znacząca, jedna z wielu ozdób, element klimatu świąt. 
>>>
Wyczytane na FB u koleżanki, ale bardzo optymistyczne. To właśnie są święta. Pisownia oryginalna.

chyba nastrój świąteczny mi się udzielił i w ramach tego pogodziłam się z koleżanką z pracy, nie wiem czy spowodowała to wigilia i nasz kapelan czy po prostu miałam dość, może okazałam troszkę pokory, może jestem mądrzejsza? nie wiem tego… jednego jestem jednak pewna: jest mi lepiej!!! i na tym chyba polegają te święta, o czym większość zapomina i udaje.

>>>

Taki obrazek z niedzieli. Poszliśmy na mszę – też fajno, grał zespół… w składzie naszych fotografów ślubnych, fajne małżeństwo takie. Z dwójką swoich maluchów – starsza córka z atrapą mikrofonu, śpiewała też, a co. W trakcie już mszy dobiegli ich przyjaciele, mąż – basista, i żona (w widocznej ciąży)- śpiewała, z malutkim synkiem, który dziarsko dreptał po kościele. Ale nie o nich chodzi. Pod koniec mszy, po ogłoszeniach, podeszła do prezbiterium mocno stremowana, co było widać, siostra zakonna. Okazało się, że przyszła prosić o pomoc dla zgromadzenia swojego – klarysek. Pomyślałem – przecież to zakon klauzurowy, co ona tu robi?

Okazało się, że ich sytuacja materialna jest na tle zła, że uzyskały dyspensę od biskupa, i siostry kwestują, zbierają po parafiach na najbardziej podstawowe potrzeby – jedzenie, opłaty za ogrzewanie, naprawę dachu. Wiosną i latem żyją z tego, co rodzi ziemia w ich ogródku – zimą nie ma jak. Widać było, że siostrzyczka była zestresowana, gdy stała przed całym kościołem. Nic nie powiedziała sama – miała plik karteczek, z których łamiącym się głosem odczytywała tekst i prosiła o pomoc, składając też życzenia. Musiało to być dla niej bardzo trudne – w końcu ich charyzmat to nie praca z ludźmi – zakrystia, szkoły – a modlitwa przed Najświętszym Sakramentem w murach klasztoru, praca w ogrodzie i wyszywanie strojów liturgicznych.

>>>

Zupełnie przypadkiem – wyświetla się to przy logowaniu na Bloggerze – doliczyłem się, że piszę niniejszym 100 tekst na tym blogu. Niezły wynik, jak na twórczość z niespełna 7 miesięcy. Ale przecież nie o ilość tu chodzi.

Metanoia – tracenie głowy dla Boga

W owym czasie wystąpił Jan Chrzciciel i głosił na Pustyni Judzkiej te słowa: Nawróćcie się, bo bliskie jest królestwo niebieskie . Do niego to odnosi się słowo proroka Izajasza, gdy mówi: Głos wołającego na pustyni: Przygotujcie drogę Panu, Dla Niego prostujcie ścieżki. Sam zaś Jan nosił odzienie z sierści wielbłądziej i pas skórzany około bioder, a jego pokarmem była szarańcza i miód leśny. Wówczas ciągnęły do niego Jerozolima oraz cała Judea i cała okolica nad Jordanem. Przyjmowano od niego chrzest w rzece Jordan, wyznając przy tym swe grzechy. A gdy widział, że przychodzi do chrztu wielu spośród faryzeuszów i saduceuszów, mówił im: Plemię żmijowe, kto wam pokazał, jak uciec przed nadchodzącym gniewem? Wydajcie więc godny owoc nawrócenia, a nie myślcie, że możecie sobie mówić: Abrahama mamy za ojca, bo powiadam wam, że z tych kamieni może Bóg wzbudzić dzieci Abrahamowi. Już siekiera do korzenia drzew jest przyłożona. Każde więc drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone. Ja was chrzczę wodą dla nawrócenia; lecz Ten, który idzie za mną, mocniejszy jest ode mnie; ja nie jestem godzien nosić Mu sandałów. On was chrzcić będzie Duchem Świętym i ogniem. Ma On wiejadło w ręku i oczyści swój omłot: pszenicę zbierze do spichlerza, a plewy spali w ogniu nieugaszonym. (Mt 3,1-12)
Co słyszę, kiedy czytają w kościele te słowa? Co one we mnie powodują? Wariant najbardziej pożądany – spokojną radość człowieka, który wie o tym, co w bliżej nieokreślonej przyszłości ma nastąpić, i jest na to przygotowany, bo żyje tak, jak powinien. Wariant o wiele bardziej prawdopodobny – co najmniej lekkie zaniepokojenie, a może i paniczny strach? Oby to, co w nas wzbiera w tym momencie, było szczere. Bo to jest pewna miara nas samych: czy chociaż przed samym sobą potrafię być szczery? Czy nawet w ciszy swojego sumienia – już nawet nie przed innymi – staram się zagłuszyć to wszystko, na co Jan Chrzciciel stara się w tym i nie tylko tym tekście zwrócić uwagę.
To nie jest tak – Bóg każe się zmienić, bo tacy mamy być, i tyle. Nawrócenie nie jest robieniem czegoś tylko dlatego, że Bóg tak chce, Bóg tak każe. Prawda jest taka, że Bóg nie może nam nic kazać. Takich nas stworzył, wyposażył w wolną wolę – i proponuje, pokazuje, wyjaśnia. Do nas należy decyzja, co z tym zrobimy – i to, co robimy, taką właśnie naszą decyzją jest. Jaka by ta decyzja nie była. Bóg nam nie rozkazuje – ale przez kolejne osoby, czy to na kartach Pisma Świętego, czy w naszej nawet współczesności (Jan Paweł II, o. Pio, m. Teresa z Kalkuty, s. Małgorzata Chmielewska, Mali Bracia Jezusa i tylu innych), stara się nas naprostować, skierować we właściwą stronę. Choć, oczywiście, możemy się zaprzeć, olać to i pójść swoją drogą, nawet dokładnie w przeciwną stronę.
O. Grzegorz Kramer SI w swoim rozważaniu udowadnia, że nie mamy się zmieniać dla samego zmieniania – tylko dla Boga. Ma rację. Nie chodzi o jakieś estetyczne pobudki, chwilowy wyrzut sumienia, albo postępowanie w myśl zasady jak inni – to ja też. Adwent i praca z nim związana nie ma być jakimś magicznym rytuałem, albo rzeczą do odbębnienia, załatwienia, odfajkowania. To ma być kolejny krok w mojej drodze do lepszego poznania i odkrycia Boga w swoim życiu. A jak dopiero się do tego zabieram – to pierwszy, być może najważniejszy (bo bez niego nie będzie na pewno dalszych). Dla siebie? Też. Ale dla Boga – Przygotujcie drogę Panu, dla Niego prostujcie ścieżki. Nie z kaprysu, nie dla picu. Dla Boga.
Nawrócenie to po grecku metanoia – co w wolnym tłumaczenia dwóch składowych meta i noia oznacza przekraczanie ludzkiego pojmowania spraw. Bóg nie wzywa nas do tego, byśmy byli odrobinę lepsi w naszej ludzkiej słabości – ale abyśmy te słabości pokonywali i stawali się radykalnie nastawieni na bycie po prostu świętymi. Nie masz taplać się w swoim grajdołku ludzkich wad, niedoskonałości, ułomności i beznadziei – ale masz wreszcie wstać i się zabrać z tego grajdołka, i to nie na chwilę, ale permanentnie!
Taka zmiana może wiele od człowieka wymagać. Wystarczy spojrzeć na Jana Chrzciciela. Nawet jak na tamte czasy ludzie z pewnością patrzyli na niego dziwnie. Wielbłądzia skóra (właściwie tylko przepaska), byle jakie pożywienie. Co chciał przez to pokazać – tamtym, ale i nam? Że to są detale, sprawy nieistotne. Bóg sam zatroszczy się o człowieka, który tego Boga kocha, szanuje i Jego wolę wypełnia. Oczywiście – dzisiaj, mając rodzinę i dzieci, raczej trudno sobie wyobrazić, aby ktoś w ten sposób dał sobie radę – ale chodzi o sposób podejścia, nastawienia. Rodzinie trzeba zapewnić warunki do życia, na co potrzebne są środki – ale samo posiadanie nie jest i nie może stać się celem. 
Ani Jan Chrzciciel, ani tym bardziej Bóg nie oczekuje, żebyśmy jak Jan ubrali się w dziwne ciuchy i uciekli na pustynię. Ani też abyśmy potraktowali ten adwent jako jakiś bliżej nieokreślony magiczny czas, który – równie szybko, jak rozpoczęty – zakończy się w wigilijny wieczór, i dalej będziemy robić swoje, będąc jak dawniej, samolubni, egoistyczni, pewni siebie, pyszni, zapatrzeni w kasę i korzyści, bez serca, nieuczciwi, etc. Taki adwent to po prostu czas stracony. Nikogo, a na pewno już Boga, nie oszukasz zewnętrzną powierzchownością, nawracaniem na pokaz. Choćbyś nawet i na wszystkich roratach był i spowiadał się raz w tygodniu. To nie wystarczy. Chodzi o zmianę w sobie, w środku, tak naprawdę. Wtedy i bez lampionów czy obecności codziennie na roratach (choć wskazana) się obejdzie. 
Tu nie chodzi o to, byśmy się bali – chociaż niektórzy pewnie mają czego. Plemię żmijowe, kto wam pokazał, jak uciec przed nadchodzącym gniewem? Wydajcie więc godny owoc nawrócenia, a nie myślcie, że możecie sobie mówić: Abrahama mamy za ojca, bo powiadam wam, że z tych kamieni może Bóg wzbudzić dzieci Abrahamowi. Już siekiera do korzenia drzew jest przyłożona. Każde więc drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone. Odstawienie szopki adwentowej, żeby wszystkich o swojej zmianie przekonać (może nawet siebie?) nic nie da. Wtedy byli faryzeusze – dzisiaj też są, tylko nikt ich tak wprost nie nazywa. Jest nim każdy, komu się wydaje, że udobrucha Boga, spinając się i będąc niby to lepszym przez te kilka tygodni. Tłumaczenie przecież jestem katolikiem, do kościoła (rzadko, bo rzadko) chodzę, do spowiedzi (jeszcze rzadziej – ale w przykazaniach jest: raz w roku, to i raz w roku pójdę) też, na tacę daję (czyli proboszcz z mojej kieszeni żyje), nie kradnę (a nawet jeśli – za rękę nikt mnie dotąd nie złapał), nie zabiłem nikogo – więc o co chodzi? Faktycznie, nic tylko w ramkę i jako przykład pokazywać, co? 
Bóg może, co najwyżej, i to z ojcowską dobrocią, pogrozić palcem. Przypomnieć – człowieku, zrób coś ze sobą. Czyli źle ze mną? Czyli możesz lepiej, stać się na więcej – o ile ci się zachce – o to chodzi. Jesteśmy mistrzami świata w wymaganiu od innych – równocześnie wymyślając setki powodów na usprawiedliwienie własnej bylejakości, lenistwa i chodzenia na skróty. I to mamy zmienić. Nikt nie każe wyjść z siebie i stanąć obok. Masz być najlepszy, jak potrafisz – i to nie tylko w adwencie, ale począwszy od adwentu dalej, cały czas. Trudne? I co z tego? A ktoś obiecywał, że łatwo będzie? To kłamał – i na pewno nie był to Bóg. 
Jan głosił Królestwo Boże – to, które ma przyjść kiedyś, ale i to, które już dzisiaj ma w nas istnieć. Jan przypomina, że bez nawrócenia – my po prostu sami się z niego, tego Królestwa, wykluczamy. Wyuczone formuły religijne, gesty, znaki krzyża, klękanie, różańce – bez odpowiedniej formy nie wystarczą. Faryzeuszom się wydawało inaczej – i co? W błędzie byli. Człowiek ma się rozwijać, rozkwitać, osiągać pełnię swoich możliwości – nie tylko w sensie kariery, ale także ducha. Nie mamy żyć, na pół gwizdka, ale pełną parą, pełną piersią! Także jako ludzie wierzący. Bo wiara – o ile jest prawdziwa – jest integralną częścią całego mnie. 
A więc ta nasza metanoia – to nic innego jak ciągłe przekraczanie samych siebie, dawanie z siebie wszystkiego i maksymalny wysiłek – dla Boga, który przychodzi czy to do stajenki betlejemskiej, czy do naszych przede wszystkim serc. Jak ten czas zmarnujemy – to i śpiewanie kolęd, klimat świąt sam w sobie nic nie da. On ma przede wszystkim przynieść radość i nadzieję do mojego serca – a przecież nie jest to możliwe, jeśli moje oczekiwanie nie jest szczere, było tylko pozą. 
Skoro Jan głosi, że to Królestwo jest blisko. Skoro założenie jest takie, że radość przy żłóbku ma być autentyczna. Skoro wiem i wierzę, że stać mnie na więcej – na co czekać? Trzeba walczyć – najpierw ze sobą, z tym co we mnie słabe, a potem z tym wszystkim, co wokół nas ze świętowania narodzenia Boga-Człowieka chce zrobić po prostu szopkę, pretekst do wyprzedaży sklepowych i czas tandetnych dekoracji, bez czegokolwiek głębszego. Tak – niektórych trzeba obudzić, stąd tak mocne porównanie do wycinki drzew. 

To nie będzie łatwe. To nie będzie zawsze przyjemne. A już na pewno nie będzie opłacalne – bo czasami trzeba jednoznacznie się opowiedzieć po jednej stronie, i stracić zysk możliwy do uzyskania za cenę pominięcia pewnych zasad i reguł. To na pewno będzie trudne, wyczerpujące – ale jak bardzo satysfakcjonujące! Mimo wrodzonego lenistwa – cieszymy się, gdy widzimy, że jesteśmy w czymś dobrzy, że coś zrobiliśmy prawidłowo (albo i lepiej), że postępujemy właściwie. Jan z tego powodu – dosłownie – stracił głowę. Miejmy nadzieję, że żadnego z nas dekapitacja z powodu wiary nie spotka – ale zdecydowanie, dla Boga warto stracić głowę.

Bóg przychodzi – po co? Żeby nas wyzwolić z pewnych szablonów, schematów… w których sami siebie upchaliśmy i którymi się zniewoliliśmy. Przychodzi, by pokazać nam drogę – przychodzi, by pokazać, że jesteśmy silniejsi i lepsi, o ile się trochę postaramy. Najtrudniejszy jest początek. Bóg niczego nam nie odbierze – On po prostu chce nauczyć nas, jak my sami możemy poradzić sobie z tym, co w nas zmiany wymaga. Jesteśmy takimi kagankami, które ledwo płoną, a które wygaszają nasze grzechy, słabości, bylejakość. Bóg przychodzi w ogniu, który ma zniszczyć to wszystko, oczyścić naczynia naszych serc. Da nam narzędzia, wskaże drogę – reszta to nasza, moja ciężka praca, którą zdecydowanie warto podjąć. Stawka gry zwanej życiem jest wielka.