Stało się, że Jezus zmierzając do Jerozolimy przechodził przez pogranicze Samarii i Galilei. Gdy wchodzili do pewnej wsi, wyszło naprzeciw Niego dziesięciu trędowatych. Zatrzymali się z daleka i głośno zawołali: Jezusie, Mistrzu, ulituj się nad nami. Na ich widok rzekł do nich: Idźcie, pokażcie się kapłanom. A gdy szli, zostali oczyszczeni. Wtedy jeden z nich widząc, że jest uzdrowiony, wrócił chwaląc Boga donośnym głosem, upadł na twarz do nóg Jego i dziękował Mu. A był to Samarytanin. Jezus zaś rzekł: Czy nie dziesięciu zostało oczyszczonych? Gdzie jest dziewięciu? żaden się nie znalazł, który by wrócił i oddał chwałę Bogu, tylko ten cudzoziemiec. Do niego zaś rzekł: Wstań, idź, twoja wiara cię uzdrowiła. (Łk 17,11-19)
Praktycznie cała wczorajsza liturgia mówi o uzdrowieniu – bo nie tylko ten fragment powyżej, ale także I czytanie (2 Krl 5,14-17), mówiące o Naamanie, królu syryjskim. Jezus, Bóg – to droga do uzdrowienia człowieka, jedyna skuteczna. Czy to w kontekście zdrowia fizycznego, zdrowia ciała – czy też tego drugiego aspektu, materii, która może z pozoru, na oko, mniej ważna – czyli ducha.
Na pierwszy rzut oka co widać w tym tekście? Dysproporcję. 1/10 to niewiele – a aż tylu, a konkretnie 1 z 10, zdecydował się powrócić, gdy zdał sobie sprawę z tego, jak wielkiego cudu Jezus na nim dokonał. Ofiarował temu, choremu na ciele, człowiekowi nowe życie. Dla trędowatego wówczas nie było ratunku – tylko powolne obumieranie, kawałek po kawałku, całego ciała. Okropne, ale tak to wyglądało, na tym polega trąd. Trzeba uzmysłowić sobie realia ówczesne – o ile dzisiaj trąd, wcześnie zdiagnozowany i rozpoznawany, może być leczony i jego rozwój hamowany, to w tamtych czasach trędowaci byli skazani na samotną wegetację w małych osiedlach, leżących poza miastami. Zazwyczaj choroba tak spustoszała ich ciała, że nie byli w stanie nawet zarobić na życie własnymi, często bardzo okaleczonymi rękami – zatem żebrali. Ale i tutaj musieli wszystkich ostrzegać, że są nieczyści (nie tyle w sensie prawa żydowskiego, co po prostu mogą zarazić) – nosili więc kije, na których mieli specjalne dzwoneczki. Gdy się zbliżali – każdy wiedział: ma przed sobą trędowatego.
Jezus ofiarowuje uleczenie, za darmo, jako dar. Warto zwrócić jednak uwagę – oczekuje działania od osoby, którą uzdrawia. Naaman, idąc za słowami proroka, miał się siedem razy zanurzyć w sadzawce. Tych dziesięciu Jezus wysłał, aby się pokazali kapłanom. Czy wiele oczekiwał? Nie. Czy był to jakby warunek uzdrowienia, konieczny aby się dokonało? Pewnie nie. Ale Bóg oczekuje od człowieka, aby to minimum wykazał. Wiara uzdrawia – wiara, że może się to dokonać, wiara w Tego, który może dokonać uzdrowienia.
Można się zastanowić – ewangelista pisze, że wrócił podziękować tylko jeden z uzdrowionych. Co z pozostałymi? Pewnie nic. Zdrowi, odeszli, zapominając w swojej radości o Tym, który ich uzdrowił. Czy kiedyś zastanawiali się potem – kto to był? jak tego dokonał? czy nie warto było by Go odnaleźć, jeśli nawet nie po to aby podziękować, to aby zainteresować się tym, co ten człowiek reprezentował, czego nauczał? Czy ta łaska przybliżyła ich choć odrobinę do prawdy, do poznania Boga?
Być może – ludzie ci, pozostała dziewiątka, nawet przez chwilę uwierzyli w zachwycie w Tego, który ich uzdrowił. Problem polega na tym – że wiara, nie ma być jednorazowym porywem, zachwytem serca. Wiara to proces ciągły, którego koniec wyznacza… koniec człowieka na tym świecie, śmierć, wejście w inne, lepsze życie. Czy wiarą jest wykrzyczenie Alleluja! Wierzę w Ciebie, Jezus, bo mnie uzdrowiłeś! po czym pójście dalej swoją drogą, żyjąc dokładnie tak samo jak przedtem, nic w sobie nie zmieniając? Nie. Prawdziwa wiara to zmiana. Nie tylko chwilowe olśnienie, aby potem być jak dawniej, ale zmiana: to, co się stało, ma na mnie wpływ, oznacza iż muszę żyć inaczej, aby swoim życiem dawać świadectwo o Tym, który mi tak wielkiej łaski udzielił. To jest wiara. Żeby inni mogli także przeze mnie, może nieudolnie, na ile mam możliwości, ale widzieć i dotrzeć do Boga. Żeby chociaż zastanowili się, z powodu tego jak ja żyję, nad tym jak żyją oni sami, czy jest to słuszne, i że jest Bóg, który to wszystko widzi, obserwuje, ale nade wszystko kocha i pragnie, aby człowiek był szczęśliwy.
Może podam dziwny przykład, ale jednak. Nawiążę do fenomenu telewizyjnego, serialu Lost/Zagubieni. Pewnie każdy mniej więcej wie, o co chodzi. Grupa przypadkowych ludzi leci samolotem, który pośrodku oceanu rozbija się, i trafiają na niby bezludną wyspę, na której dzieje się dużo różnych niewytłumaczalnych rzeczy. Oglądając dalej, dochodzimy do przeświadczenia, że poza problemami i ludzkimi dramatami poszczególnych rozbitków, na wyspie toczy się odwieczna walka między dobrem a złem. A to tytułowe zagubienie nie tyle odnosi się do sytuacji ludzi – zagubionych na środku oceanu – co ludzi pogubionych w tym, kim, gdzie i jak byli. M.in. jest tam człowiek, bodajże miał na imię Locke, który od czasu wypadku jest sparaliżowany, porusza się na wózku. Po katastrofie samolotu – okazuje się, że może chodzić. Nie chcę się w tym doszukiwać na siłę wiary, ale z jego wypowiedzi jednoznacznie wynika – nie do końca to rozumie, jednak wie, iż jego ozdrowienie ma sens, ma znaczenie, nie dostał na nowo władzy w nogach po to, aby siedział i nic nie robił, ale aby działał.
Jak bardzo ci ludzie – Naaman, dziesięciu trędowatych – byli zagubieni w swoim życiu? Nie wiemy. Na pewno – fizyczna ułomność bardzo je utrudniała, być może w jakiś sposób determinowała bezsens ich egzystencji. Bóg, oczywiście, chce zdrowia fizycznego człowieka, bo go kocha, każdego bez wyjątku. Ale nade wszystko Bóg chce, aby takie uzdrowienie nie pozostało bez echa, nie było tylko rzewnie wspominanym od czasu do czasu momentem życia. Ma być momentem zwrotnym, który to życie odmieni, wpłynie na nie także w sensie przemyślenia tego, jakie to życie jest – kim ja byłem dotąd, co sobą reprezentowałem? Jeśli nie identyfikowałem się z żadną wspólnotą – pół biedy. Jeśli deklarowałem się jako wierzący – jaka ta moja wiara tak naprawdę była, czy w ogóle była poza tą wersją papierową pt. metryka chrztu, świadectwo innych sakramentów? Jak wygląda teoria, jak być powinno – a jak było? No i konstruktywne wnioski – i zmiana, zmiana, zmiana. Tylko wtedy ten cud naprawdę się dokonuje. Uzdrowienie fizyczne – tak, jak najbardziej. Ale Bóg uzdrowić chce przede wszystkim duchowo.
Warto zwrócić uwagę na pewien niuans, nie napisany, ale czytelny. W tekście nie ma mowy o narodowości pozostałych trędowatych – autor wskazuje jedynie w kontekście tego, który wrócił podziękować, że był to Samarytanin. Można domniemywać – pozostali byli Żydami, zatem pewnie praktykującymi (co do stopnia przywiązania do wypełniania prawa – w zależności od tego, do jakiego stronnictwa żydowskiego należeli, ale to detal). I co z tego? Zgodnie z rozumieniem właściwego wypełniania prawa – ci pobożni Żydzi powinni przyjść i podziękować. Zrobili to? Bynajmniej. Skoro zwracali się do Jezusa po imieniu, proszą o litość, to na pewno coś o Nim słyszeli, wiedzieli, że znany jest jako uzdrowiciel i prorok, a przez niektórych – uznany za Mesjasza. Czy nic w ich sercu nie drgnęło, aby podążyć za Nim, zainteresować się tym, co głosi? Zachowywali pewnie posty, nie tykali pokarmów nieczystych, odmawiali modlitwy, dokonywali rytualnych obmyć, składali ofiary… Piękna forma. A co w środku? Ano pusto. Żydzi Samarytan uważali za dużo od siebie gorszych, pod każdym względem (już kiedyś o tym pisałem – w historii państwa żydowskiego Żydzi byli przesiedlani, w trakcie jednego z nich m.in. do Samarii, gdzie niektórzy tubylcy zasymilowali się po części z Żydami). A jednak – to ten gorszy Samarytanin wiedział, że należy okazać wdzięczność, zaś pobożni Żydzi jakoś o tym zapomnieli.
Dobitnie pokazuje to przykrą, dla niektórych, prawdę. Forma to nie wszystko. Forma jest dobra, gdy ma co formować – gdy jest czym ją wypełnić. Samo spędzanie codziennie czasu na recytowaniu modlitw (celowo nie nazywam tego modlitwą), uczestniczeniu w nabożeństwach, mszach, lektura religijna, krzyżyki, różańce, święte obrazki, książeczki do nabożeństwa… To forma. Forma, która ma być uzewnętrznieniem tego, co we mnie. Która ma być sposobem wyrażenia tej wiary, która jest we mnie. Nie na zasadzie szpanu czy szyku, mody – ale autentycznego dawania świadectwa. Jestem, jaki jestem – wierzę, i dlatego się modlę, nie kradnę, pomagam potrzebującym, nie obgaduję etc. Ufam Bogu, i dlatego przychodzę i umiem podziękować za każdy – nawet czasami w danej chwili niezrozumiały – dar, jaki od Niego otrzymuję. Jak ten Samarytanin, który o Bogu mógł niewiele (nic?) nie wiedzieć, ale był szczery w wyrażeniu tego, co czuł. Pozostałych dziewięciu pewnie pobiegło do kapłanów, pochwalić się uzdrowieniem, pewnie i poskładali wszelkie możliwe w prawie przewidziane ofiary, ubili stosowny inwentarz, dokonali obmyć itp. A czy pomyśleli, żeby wznieść, choć na chwilę, modlitwę do Boga i podziękować? Albo zadać sobie trudu i odnaleźć, poznać Tego, który ich uzdrowił?
I jeszcze jedno. Wstań, idź, twoja wiara cię uzdrowiła. Żeby nie było wątpliwości – człowiek sam się nie uzdrowił. Uzdrowiła go wiara w Tego, który stał przed nim, która w tym momencie, gdy uwierzył, współpracowała idealnie z darem łaski od Boga. Żadne samouzdrowienie. Ciężar choroby jako element życia człowieka, który szuka ratunku, i widzi w tym człowieku na drodze szansę na jego uzyskanie, i prosi o litość. Zwróć uwagę – Jezus w odpowiedzi na to ich Jezusie, Mistrzu, ulituj się nad nami nie mówi nic w stylu Idźcie i bądźcie zdrowi. Nie stawia warunku, ale mówi – idźcie do kapłanów, niech was zobaczą. Mogli stwierdzić, ci trędowaci – a po co? co nam to da? Ale jednak poszli. Ewangelista nie wskazuje dokładnie momentu uzdrowienia. Sprawcza jest w tym wola Jezusa – ja bym to widział tak: oni proszą, On każe iść do kapłanów, a uzdrowienie dokonuje się wtedy, gdy trędowaci wypełniają to polecenie i idą do kapłanów.
Wiara to proces, który z założenia ma trwać cały czas. Żadne porywy, pobożne życzenia czy wielkie i niewykonalne założenia, obietnice, zamiary. Powoli, na miarę realnie ocenianych sił i możliwości. Zawsze do przodu – choć może czasami nieco do tyłu, nikt nie jest doskonały. Ale niech ta, nawet nie doskonałość, ale dobroć i poprawność będzie autentyczna, wypracowana uczciwie i szczerze. Wtedy jesteśmy na dobrej drodze, a do Boga mamy bliżej niż dalej.
Żeby było jasne – ja tych dziewięciu nie przekreślam. Wtedy, o ile wierzyć ewangeliście, nie zrozumieli chyba do końca wielkości daru, jaki otrzymali, i nie odniósł on zamierzonego skutku co do wewnętrznej przemiany ich życia. Co nie znaczy, że nie dokonało się to później – skoro o Piłacie mówi się, że podążał za Zmartwychwstałym, nawrócił się i miał ponieść śmierć męczeńską, to czy tym bardziej kilku pobożnych Żydów nie mogło później tak naprawdę, na serio, pójść za Jezusem? Czasami ziarno – tak, takie jak to uzdrowienie – musi dojrzeć.