Autentyczność a nie bezmyślny barok

Generalnie bardzo mi się podobał GN nr 16/2015, ale w szczególności rozmowa Marcina Jakimowicza z x Wojciechem Węgrzyniakiem pt. „Szczerze mówiąc” (link do zajawki – niestety, od jakiegoś czasu w GN tylko to, kiedyś były teksty w całości, co w kontekście archiwum, nie mówię o numerze bieżącym, było fajne). A skoro jest tylko zajawka, a nie można skopiować, to opiszę po swojemu to, co mnie zaciekawiło w tej rozmowie. 
A mianowicie, x Węgrzyniak podaje fajne z życia przykłady tego, jak to ludzie pokazują, że im zależy na relacji z Bogiem, że się w tę relację angażują, często emocjonalnie, także wtedy, kiedy w sposób autentyczny, szczery… się z Nim wykłócają, czy nawet czasem wściekają. Co rozmówca zestawił z postawą „Pan moim światłem, nie brak mi niczego” podczas Mszy, a potem jednym wielkim narzekaniem na brak w życiu w sumie wszystkiego. Albo takie „Bądź wola Twoja” na Mszy czy w modlitwie, i znowu, oburzanie się w sytuacji, kiedy idzie nie po mojej myśli (czyli zazwyczaj, znając szczególnie malkontentów, ale nie tylko). Te dwie postawy, niby rozmodlenia, cytowania i modlitwy słowami Biblii, to w ocenie x Węgrzyniaka większa bezczelność wobec Boga niż płynąca z serca prosta złość na coś, co mi u Niego nie pasuje – ale bez tej, hm, dwulicowości?
Biblista bardzo trafnie, w mojej ocenie, odniósł się do takiej naszej polskiej mentalności – a to, że z Bogiem to właściwie się nie wypada kłócić, no bo jak… Zestawił to z nauką na pamięć słów modlitwy przez małe dziecko, powtarzanie (pewnie mało zrozumiałe na początku), wyrabiające pewien nawyk modlitwy i rozmowy z Bogiem, ale w konkretnych ustalonych odgórnie formułach i słowach. 
Teraz trochę, a propos tego, ode mnie, dygresyjka – ok, to jest dobre na początek. Tak jak w tej anegdocie, a właściwie przykładzie z reala – kiedy dorosły człowiek klęka przy kratkach konfesjonału i mówi: nie zmówiłem paciorka, kłóciłem się z żoną, powiedziałem brzydkie słowo, na co spowiednik pyta: dobrze, a teraz wymień grzechy. To jest infantylność i płytkość – ale przede wszystkim dramat tej osoby, która sobie z tego sprawy nie daje. Myślę, że w tym kraju jest nas całkiem sporo takich, którzy żyją w błogiej nieświadomości, mniej więcej tak się spowiadając od pewnie tego 7 roku życia, kiedy pierwszy raz do spowiedzi poszli, uznając, że tak właśnie powinno się to robić dalej w dorosłym życiu. Formułki, paciorki, litanijki (żeby nie było – sam lubię nabożeństwa majowe, natomiast lekko odrzucają mnie ludzie, którzy siedzą w kościele i „idą na rekord” z książeczkami w stylu „100 litanii”, odmawiając, mam wrażenie, każdą po kolei…). To jest wygodne, to jest dobre na początek – i to jest kompletnie bez sensu w przypadku człowieka dojrzałego. Bo świadczy o wyuczeniu pewnych spraw (choć nie mam prawa oceniać wiary lub jej braku u kogoś), ale nie o prawdziwej relacji z Tym, do którego te słowa płyną. Staram się często uczestniczyć we Mszy Świętej, zdarza się także w nabożeństwach, odmawiać od czasu do czasu coś z liturgii godzin – ale tak na codzień, poza nieodzownym różańcem, to modlę się po swojemu. Bo to jest moje – prośba, marudzenie, tęsknota, poszukiwanie, złość, żal, pustka, dziękczynienie, radość. Wszystko potrafię – i tak samo każdy inny – przedstawić Bogu po swojemu, tylko trzeba chcieć, a nie „odliczyć” Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo i Chwała Ojcu, i z głowy. Kiedyś się nad tym zastanawiałem, a dzisiaj podpisuję się obiema rękami: jak masz poświęcać Bogu czas na odwal, recytować bezmyślnie na odczepne albo z przyzwyczajenia – to nie marnuj czasu, swojego i Jego. Ostro? Może. Ale to ważne sprawy – a niektórzy ludzie w tej materii są kompletnie niepoważni, choć czasami nieświadomie. 
Wracając do rozmowy z x Węgrzyniakiem. Powołując się na Mt 10,14 wskazuje na to, że Jezus kieruje uczniów do tych, którzy chcą ich słuchać – czyli gdy chęci tej nie ma, szkoda czasu na gadanie. Idzie nawet dalej – jeśli nawracanie ci szkodzi, odpuść sam. Gdy zaczynasz się użalać nad swoją bezradnością i bezowocnością w ewangelizowaniu. Kiedy, pomimo najlepszej argumentacji, druga strona jest nieprzemakalna i wydaje ci się przez to, że sam jesteś cieniasem i się nie nadajesz. Bo to jest nie tyle ewangelizacja mniej lub bardziej udana, co dechrystianizacja siebie samego – co jest na rękę Złemu. Prawda rzucona w twarz nic nie da, kiedy przez kontekst sytuacji sam zaczynasz tę osobę nienawidzić – kiedy ja sam się staję przez to gorszy, kiedy nie tyle jestem mało efektywny, co szkodzę (choćby sam sobie). 
Kilka ciekawych myśli, ot, do zastanowienia. 

Upór w opresji

Jezus podążył w stronę Tyru i Sydonu. A oto kobieta kananejska, wyszedłszy z tamtych okolic, wołała: Ulituj się nade mną, Panie, Synu Dawida! Moja córka jest ciężko dręczona przez złego ducha. Lecz On nie odezwał się do niej ani słowem. Na to podeszli Jego uczniowie i prosili Go: Odpraw ją, bo krzyczy za nami! Lecz On odpowiedział: Jestem posłany tylko do owiec, które poginęły z domu Izraela. A ona przyszła, upadła przed Nim i prosiła: Panie, dopomóż mi! On jednak odparł: Niedobrze jest zabrać chleb dzieciom a rzucić psom. A ona odrzekła: Tak, Panie, lecz i szczenięta jedzą z okruszyn, które spadają ze stołów ich panów. Wtedy Jezus jej odpowiedział: O niewiasto wielka jest twoja wiara; niech ci się stanie, jak chcesz! Od tej chwili jej córka została uzdrowiona. (Mt 15,21-28)

Gdyby się tak zastanowić – Jezus nieco „pojechał po bandzie”, rozmawiając z tą kobietą. Niezbyt pięknie się z nią obszedł, kiedy przyszła prosić o pomoc dla córki – porównując ją do psa. Czemu takich słów użył? Nie wiem. Czy takie słowa padły? Pewnie tak – wielu twierdzi, że Pismo Święte x razy preparowano, wycinając niewygodne kawałki – a ten? Po prostu dowód na ludzką naturę Jezusa. 
Ale ten tekst czyta się dzisiaj w kościołach nie dlatego, że Jezus to powiedział – ale dlatego, co się stało dalej, albo z powodu tego, co się stało później. Z powodu uporu i wytrwałości kobiety. Przy całej jej wierze w moc Jezusa – musiało tak być, skoro do Niego przyszła – nie była ani onieśmielona, ani nie zachowywała się w jakikolwiek uniżony sposób. Była zdecydowana walczyć o to, co było dla niej najważniejsze – zdrowie dziecka.
Apostołowie zareagowali mało wyrozumiale – podobnie jak w zbliżonej sytuacji ze ślepcem – i po prostu chcieli się jej pozbyć, no bo co, tylko krzyczy za nimi. I wtedy nastąpił ten niesamowity dialog. Z jednej strony Jezus mówiący o posłaniu Go do Narodu Wybranego (do którego tamta – Kananejka – nie należała), z drugiej zaś strony wielka wiara i wola walki kobiety. Nie uniosła się gniewem, nie wstała i odeszła obrażona, nie złorzeczyła. Tak – może i szkoda jedzenia dla dzieci dla psów, ale także szczenięta tych psów posilają się przecież resztkami ze stołu. Ty możesz pomóc także i mnie, mojej córce – ponieważ ja w to wierzę. 
Nie dała za wygraną – coś, od czego bardzo często dzieli nas bardzo niewiele, szczególnie w najtrudniejszych momentach: choroba, śmierć, utrata osoby najbliższej, strata pracy, wypadek. Tak, uzyskała to, o co prosiła – bo działała dalej, nie poddała się, podjęła dialog. Szorstka forma Jezusa jej nie zniechęciła, wiedziała dokładnie czego chce. 
A ty wiesz? Co z tego, że Jezus i tobie powie „niech ci się stanie, jak chcesz” – o ile zobaczy wiarę – ale czy ty wiesz, czego właściwie naprawdę chcesz. 

Bóg się zawsze sprawdza

Gdy tłum został nasycony, zaraz Jezus przynaglił uczniów, żeby wsiedli do łodzi i wyprzedzili Go na drugi brzeg, zanim odprawi tłumy. Gdy to uczynił, wyszedł sam jeden na górę, aby się modlić. Wieczór zapadł, a On sam tam przebywał. Łódź zaś była już sporo stadiów oddalona od brzegu, miotana falami, bo wiatr był przeciwny. Lecz o czwartej straży nocnej przyszedł do nich, krocząc po jeziorze. Uczniowie, zobaczywszy Go kroczącego po jeziorze, zlękli się myśląc, że to zjawa, i ze strachu krzyknęli. Jezus zaraz przemówił do nich: Odwagi! Ja jestem, nie bójcie się! Na to odezwał się Piotr: Panie, jeśli to Ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie! A On rzekł: Przyjdź! Piotr wyszedł z łodzi, i krocząc po wodzie, przyszedł do Jezusa. Lecz na widok silnego wiatru uląkł się i gdy zaczął tonąć, krzyknął: Panie, ratuj mnie! Jezus natychmiast wyciągnął rękę i chwycił go, mówiąc: Czemu zwątpiłeś, małej wiary? Gdy wsiedli do łodzi, wiatr się uciszył. Ci zaś, którzy byli w łodzi, upadli przed Nim, mówiąc: Prawdziwie jesteś Synem Bożym. (Mt 14,22-33)
Ja bym te niedzielne teksty nazwał takim… testowaniem się nawzajem. Bóg człowieka, a człowiek Boga. Inna rzecz – jak to było, kto miał ku takiemu podejściu powody (Bóg), a kto ich nie miał i po prostu – z ciekawości? Nie wiem. 

Najpierw Eliasz i jego poszukiwanie Boga z I czytania (1 Krl 19,9a.11-13). Wszedł na górę i czekał. Gdzie ten Bóg? Ano właśnie. Wiadomo było – przyjdzie. Ale jak? Gdzie? Wichura, trzęsienie ziemi, ogień. I co? I nic. Przejawy wielkości Boga, synonimy trzech z czterech żywiołów które Bóg powołał do życia. Ale nie On, nie sam Bóg. On jest inny, sam przychodzi inaczej, choć zdarza się, że aby do człowieka dotrzeć, musi nim wstrząsnąć, przewietrzyć na wylot czy nawet w pewnym sensie (nie dosłownie) spalić. On jednak idzie dalej. W lekkim powiewie, w wietrzyku. Delikatny, subtelny, dla wielu pewnie niezauważalny, gdy wszędzie naokoło gwarno, goło, wesoło. Eliasz Go zauważył i zrozumiał, z Kim ma do czynienia, bo nań czekał i szukał Go. 
To poszukiwanie jest zrozumiałe. Bez Boga człowiek nie zajdzie za daleko – pytanie tylko, czy musi przejść kawał życia, aby to zrozumieć, czy dociera to do niego wcześniej. Tak czy inaczej, czas poświęcony dla Boga, na szukanie Go, nigdy nie jest czasem straconym.
Czy Bóg szukał Piotra? Czy może to bardziej Piotr szukał potwierdzenia, że idąc za Jezusem, idzie właściwie, podąża dobrą i słuszną drogą? Chyba i jedno, i drugie. A na pewno Piotr na swój sposób chciał Jezusa… przetestować. Jeśli to Ty jesteś…  Problem był w tym, że to był Jego wymysł. Słabości po stronie Pana nie było – On jest tym, kim jest – za to słabość rozłożyła na łopatki pomysłodawcę „testu”, czyli samego Piotra. On, kolokwialnie mówiąc, „wymiękł” po drodze. Na swoim blogu Radek Warenda SCJ użył sformułowania, że Piotr był „zawiany”, czyli zalękniony. Coś w tym jest, a wiele trafności na pewno. Wielkość Boga to jedno – ale mały słaby człowiek idący nawet ku Bogu, stojący przed Nim, upada z powodu ogromu tego, co go przytłacza. Nawet w tak wielkiej bliskości Boga.
Dlaczego Piotr upadł? Bo chciał sprawdzić Syna Bożego, a zabrakło mu własnych sił. Bóg się sprawdził i zawsze się sprawdza. Nawala człowiek. Piotr nie upadł i nie zaczął tonąć, bo Jezus miał kryzys zasilania czy coś takiego. Stracił z oczu Boga i za bardzo zajął się myśleniem nad nadprzyrodzonością tego, co stawało się jego udziałem, gdy kroczył przez fale. Tak to już jest. Dopóki wpatrujesz się w Boga – jesteś na dobrej drodze i idzie, nawet wbrew wszystkiemu, gdy się to po ludzku niemożliwym wydaje.

Za oknem miarowo pada deszcz. Spory pokój w korporacji, ciemno, tylko ściana wody za wielkim oknem na całą szerokość jednej ze ścian. Inspirujące i piękne.
Urlop skończony, dobry czas, choć w domu i przy robocie najczęściej, to wytchnienie od korporacyji i czas dla rodzinki. Przyjemnie. Powrót do rzeczywistości.

Nie „jak” – a „o co”

Miałem już wczoraj – bo tekst z wczoraj – napisać, ale nie było jak. 

Jezus powiedział do swoich uczniów: Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam. Albowiem każdy, kto prosi, otrzymuje; kto szuka, znajduje; a kołaczącemu otworzą. Gdy którego z was syn prosi o chleb, czy jest taki, który poda mu kamień? Albo gdy prosi o rybę, czy poda mu węża? Jeśli więc wy, choć źli jesteście, umiecie dawać dobre dary swoim dzieciom, o ileż bardziej Ojciec wasz, który jest w niebie, da to, co dobre, tym, którzy Go proszą. Wszystko więc, co byście chcieli, żeby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie! Albowiem na tym polega Prawo i Prorocy. (Mt 7,7-12)
No właśnie. Pół przysłowiowej biedy więc, gdy człowiek się nie modli – po czym postanawia spróbować i zaczyna z Bogiem nawiązywać jakąś relację, stawiając pierwsze, nawet i nieporadne kroki w modlitwie. Co wtedy, gdy modlitwa jest szczera, a jednak Bóg jakby nie tylko był na jej głos głuchy, co nawet działał jakby z premedytacją wbrew woli i prośbie modlącego się? 
Bo nie znamy swoich potrzeb. Bo prosimy o to, co wydaje się potrzebne – a zwykle to nam się źle wydaje. Patrzymy na świat ze swojej, bardzo często materialnej, perspektywy – więc nic dziwnego, że prosimy o typowo materialne rzeczy i sprawy: powodzenie w szkole, awans w pracy, zaliczenie semestru, uzyskanie podwyżki, zdrowie i dobrobyt, załatwienie kredytu. Krąg spraw, które najczęściej omadlamy jest bardzo wąski. Jakby człowiek żył tylko tym, co namacalne. Nic dziwnego, że Bóg tak wybiórczych próśb nie wysłuchuje tak samo jak modlitw tych, którzy potrafią pamiętać o wszystkich potrzebach – tak materialnych, jak i duchowych – i o nie wszystkie prosić. Żyjemy przecież w świecie materialnym, a jednak wyraźnie przez wiarę ukierunkowani ku górze, ku zbawieniu, jakie wysłużył na krzyżu Jezus. Dopiero, gdy o tym pamiętamy i staramy się tak żyć, aby tego finalnego celu nie tracić z oczu, można myśleć o sprawach dalszych, typowo ludzkich. 
Trzeba powiedzieć wyraźnie – nie jest złym, że człowiek troszczy się o kwestie związane z codziennością, tzw. życiem, czyli regulowanie płatności, dach nad głową, sprawy bytowe, jedzenie, opłaty itp. Bez tego nie da się żyć w świecie – a my w nim, tu i teraz żyjemy, więc trzeba sobie radzić. Chodzi o to, aby umieć właściwie rozłożyć akcenty – także w modlitwie – i prosić Boga nie tylko o to, co namacalnie przyda się w tym ziemskim życiu tutaj (jakieś, takie czy inne, dobro, przeliczalne na korzyści materialne), ale także łaski gołym okiem niewidoczne, a o znaczeniu bardzo ważnym dla człowieka wierzącego, który kroczy ku zbawieniu – wytrwałość w wierze, niechęć do grzechu, miłość, bezinteresowność, miłosierdzie; dużo by wymieniać. 
Można być człowiekiem najbardziej nawet wierzącym, a błądzić w modlitwie, szczerej do bólu, bo kierując ją od czegoś, co ma marginalne znaczenie, a pomijając sprawy istotne. Można być zagubionym, daleko od Boga, i jednym prostym westchnięciem Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną wyprosić dla siebie łaski, co do których potrzeby człowiek w ogóle nie zdawał sobie sprawy. 
>>>
Dygresja. W dzisiejszym tekście znajdujemy słowa Wszystko więc, co byście chcieli, żeby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie! W firmie dzisiaj – nieprzyjemna sytuacja. Pewien dziwak znalazł zdjęcia jednej z nowych koleżanek, i w firmowej liście dyskusyjnej porozsyłał jej zdjęcia (żadne sprośne – po prostu dorabiała wcześniej jako modelka do reklam), i z bardzo niskich lotów komentarzem rozesłał do wszystkich. Oczywiście, do samej zainteresowanej także to dotarło. 
Jak często ludzie, dla głupiej chwilowej radochy (bo nie można mówić o radości), robią rzeczy po prostu podłe i zupełnie nieprzystające. Jedno dobre – o ile tolerancja na różne rzeczy na owej liście dyskusyjnej jest zwykle bardzo (jak dla mnie – za) duża, to tym razem reakcja większości była zdecydowanie pozytywna.

Nie bądź faryzeuszem, a z modlitwy nie rób laurki

Jezus powiedział do niektórych, co ufali sobie, że są sprawiedliwi, a innymi gardzili, tę przypowieść: Dwóch ludzi przyszło do świątyni, żeby się modlić, jeden faryzeusz a drugi celnik. Faryzeusz stanął i tak w duszy się modlił: Boże, dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie, zdziercy, oszuści, cudzołożnicy, albo jak i ten celnik. Zachowuję post dwa razy w tygodniu, daję dziesięcinę ze wszystkiego, co nabywam. Natomiast celnik stał z daleka i nie śmiał nawet oczu wznieść ku niebu, lecz bił się w piersi i mówił: Boże, miej litość dla mnie, grzesznika. Powiadam wam: Ten odszedł do domu usprawiedliwiony, nie tamten. Każdy bowiem, kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się uniża, będzie wywyższony. (Łk 18,9-14)
Niektórzy mówią – nie ma znaczenia, jak się człowiek modli, byle się tylko modlił. Czyżby? Jezus wskazuje dzisiaj, a właściwie we wczorajszej liturgii słowa – że bynajmniej. Czyli – można modlić się źle. Czym ma być modlitwa? Ma być rozmową z żywym Bogiem, utrzymywaniem, pielęgnowaniem z Nim relacji przez człowieka. Wtedy jest dobra, miła Jemu i w ogóle ma sens. Ale równie dobrze może być pustą religijnością, formą której nie wypełnia treść, pustym rytuałem. Choć – zewnętrznie – pewnie poważanym i cenionym. 

Tak właśnie było z tym (i nie tylko) faryzeuszem. Zwróć uwagę – Jezus wobec faryzeuszy zawsze był wyjątkowo ostry i krytyczny. Czy chodziło tylko o krytykę obłudy? Na pewno też. Wydaje mi się, że chodziło o pozorność właśnie ich postaw – piękną zewnętrzną formę, dbałość o detale przestrzegania Tory, wierności literze Prawa Mojżeszowego do przesady. Jakby takie odrzucenie roli łaski Bożej na rzecz zadufania w sobie, swojej doskonałości w wypełnianiu prawa. Jezus był im zdecydowanie nie w smak – nie dość, że krytykował ich fałsz, to jeszcze nijak nie mogli Go zagiąć, złapać na pomyłce czy sprzeczności; sam przecież mówił: Nie przyszedłem znieść, ale wypełnić. Zaprawdę bowiem powiadam wam: Dopóki niebo i ziemia nie przeminą, ani jedna jota, ani jedna kreska nie zmieni się w Prawie, aż się wszystko spełni. (Mt 5, 18-19) Ale co jest ważniejsze – prawo czy drugi człowiek? prawo czy miłość? prawo czy miłosierdzie? Dramat faryzeuszów polegał na tym, że ich zdaniem – prawo, podczas gdy w istocie, co podkreślał Jezus,  zawsze ważniejszy jest człowiek. Pycha – także w materii takiej, jak znajomość prawa, gubi człowieka. Jak każda pycha .
Ta historia, ten przykład – zestawienie celnika i faryzeusza – pokazuje świetnie, że modlitwa nigdy nie ma istnieć sama dla siebie, jakby w próżni. Modlitwa to postawa, działanie wynikające z czegoś głębszego – żywej wiary, potrzeby serca człowieka wierzącego, który szuka kontaktu ze swoim Bogiem. Forma może być piękną ozdobą, ale nie musi (i może być myląca). Człowiek nie modli się, żeby się modlić – a jeśli tak, to robi to bez sensu, traci czas. Nie jest istotą modlitwy zastanawianie się nad tym, czy daną formułkę wymówiłem ze stosownym pietyzmem, czy nie przekręciłem jakiegoś słowa, zwrotu, czy postawiłem właściwe akcenty. Na tym skupiali się faryzeusz – i wcale na tym dobrze nie wyszli. To rozprasza, odwraca uwagi od istoty modlitwy jako czasu poświęcanego Bogu. 
Czy w ogóle to, co robił faryzeusz, było modlitwą? Sam nie wiem. Boże, dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie, zdziercy, oszuści, cudzołożnicy, albo jak i ten celnik. Zachowuję post dwa razy w tygodniu, daję dziesięcinę ze wszystkiego, co nabywam. 
  1. Dziękuje Bogu… za to, że jest lepszy od innych.
  2. Sam we własnych oczach – i przed Bogiem – wywyższa się ponad innych.
  3. Jest wobec siebie – i Boga – dumny z tego, jak to wspaniale zachowuje Torę.
Czego zabrakło? Pokory. Czy była to tak naprawdę modlitwa? Może, ale nie wiem, do kogo skierowana. Bo mi to na laurkę – samemu sobie wystawianą – przy mistrzowskim zachowaniu zewnętrznych pozorów pobożności i bogobojności.
Oczywiście, można wpaść w inną niż faryzejska skrajność – upojenia z uświadomienia sobie własnej niedoskonałości. Na marginesie, to jest jeden z moich zarzutów pod adresem neokatechumenatu, bazując na obserwacji kilu osób z takich wspólnot, jakie znam. Neokatechumenat wychodzi od uświadomienia sobie przez konkretną osobę swojej grzeszności, małości, słabości – bardzo dobrze, bo to podstawa, dopiero wtedy można przyjąć łaskę jako bezwarunkowy dar miłości Boga. Tylko że mnie to zalatywało niekiedy taką pewnością – no, wiem, że Bóg mnie kocha, ja jestem słaby, więc mogę robić swoje dalej, a jak pójdę na Eucharystię i się wyspowiadam, to będzie dobrze. A, wg mnie, to nie jest tak i takie podejście jest bardzo złe. Podczas spotkań wspólnoty – aniołki, dzielące się doświadczeniami wiary, a później – dalej robiący swoje… Dziwne, dla mnie. 
Niedoskonałość jest dobra, gdy jestem jej świadomy, ale gdy na świadomości się nie kończy – tylko jest ona początkiem (a nie tylko porywem pojedynczym) systematycznej walki z grzechem. Łatwo osiągnąć jakikolwiek sukces i osiąść na laurach – ale zupełnie nie o to chodzi. Gdy przychodzi sukces – trzeba go umieć docenić, potraktować nie jako koniec i cel, ale motywację do dalszej pracy. Powoli, po kawałku, zmierzać do wyraźnego celu. Raz to wychodzi lepiej, raz gorzej. Ważna jest wytrwałość i determinacja. Jak z ćwiczeniami fizycznymi – przed egzaminem ćwiczyłem przez cały okres diety, codziennie praktycznie, czułem się świetnie. A że ćwiczenia to wieczorem blisko godzina, to przed egzaminem szkoda mi było czasu, no i przestałem ćwiczyć. Kilka kg potem wróciło, i trudno było się zabrać do ćwiczeń znowu – ale się zabrałem, ćwiczę znowu codziennie, i jest lepiej, waga schodzi do poprzedniej. Co było trudne? Przerwanie systematyczności – choć powodem nie było lenistwo. Ale potem ciężko wrócić i podjąć wyzwanie. 

Czemu celnik był w tej modlitwie lepszy? Nie, to źle zadane pytanie – bo modlitwa to nie zawody. Czemu modlitwa celnika była bardziej Bogu miła? Bo nie było w niej pychy. Bo nie była pewnie tak piękna, składna, wyrażona we wzniosłych tekstach – jak faryzeusza. Ale była z pewnością bardziej od tej faryzejskiej prawdziwa, autentyczna, szczera, oddająca sytuację, uczucia, myśli i pragnienia celnika. A taka ma być modlitwa. Nie ma być oderwaną od rzeczywistości laurką, jaką – jak w konkursie na lekcji plastyki – niesiemy do Bozi, żeby dostać dobrą ocenę. Ma być szczerą kwintesencją tego, kim ja w danym momencie jestem – z trawiącymi mnie emocjami, radościami, smutkami i troskami. Ma być wyrażeniem mnie samego, moim krzykiem do Boga. 
Ten celnik był pokorny w swojej postawie. Świadomy tego, że ideałem nie był – i nie chodzi tylko o stereotyp celnik = kolaborant (z okupantem rzymskim) i złodziej (bo pobiera na pewno więcej, niż musi okupantowi oddać) – świadomy swoich grzechów (każdy je ma – on też), świadomy niegodności stawania przed Bogiem. Był pokorny. Wiedział, jaki jest – i było mu autentycznie wstyd, że nie potrafił pewnie się zmienić. Ale była w nim wola tej zmiany i świadomość, że jest to cel, jaki Bóg przed nim stawia. Stąd taka a nie inna postawa, i takie a nie inne słowa – Boże, miej litość dla mnie, grzesznika.
Więc – jak postępować, jak żyć? Bogobojnie, ale tak naprawdę. Jak najlepiej, na miarę swoich możliwości tych prawdziwych (a nie na poziomie zwykłego lenistwa i łatwizny). Nikt sam się nie zbawi – bo zbawić może tylko Bóg, ale tym, jak żyjemy, pokazujemy Bogu, czy nam w ogóle na tym zbawieniu zależy, czy my wierzymy w Niego samego, w Dobrą Nowinę, czy Kościół jest dla nas wspólnotą – czy mamy tylko metryczkę chrztu, więc czasem do kościoła zajrzymy, przed ślubem się wyspowiadamy, czasem mięska w piątek nie zjemy czy rzucimy jakieś resztki na tacę w kościele. Chrześcijaństwo to religia i wyzwanie dla ludzi radykalnych, którzy nie boją się ciągłej pracy nad sobą. Zbawienie jest darem, ale trzeba się wysilić, aby pokazać Bogu, że chcę ten dar przyjąć. Zbytnia pewność własnej sprawiedliwości, pogarda dla innych czy łatwość osądzania – tak, to też są argumenty. Jak myślisz, co wskazują – chęć bycia zbawionym, czy coś zupełnie innego? Bóg usprawiedliwi każdego, kto – poza tym, co sam w życiu robi – osądzanie innych, ich pobudek i motywacji pozostawi Jemu samemu. Tak, jak usprawiedliwił tamtego celnika.
Ewangelista przytacza wprost – co się rzadko zdarza – do kogo adresował Jezus te słowa: do tych, którzy ufali sobie, że są sprawiedliwi, a innymi gardzili. Postawa wszechobecnego znawstwa i przypisywania sobie wiedzy i legitymacji do oceniania i sądzenia innych uderza na każdym kroku. Tylko że jakoś zawsze brakuje ochoty i woli, żeby samego siebie podsumować, tymi samymi kryteriami, jakimi przed chwilą podsumowałem tego czy tamtego. Ciekawe dlaczego? Może dlatego, że sam bym wyszedł jeszcze gorzej, gdyby do tej oceny podejść solidnie?

Zagubieni, nieczyści i inni tacy

Stało się, że Jezus zmierzając do Jerozolimy przechodził przez pogranicze Samarii i Galilei. Gdy wchodzili do pewnej wsi, wyszło naprzeciw Niego dziesięciu trędowatych. Zatrzymali się z daleka i głośno zawołali: Jezusie, Mistrzu, ulituj się nad nami. Na ich widok rzekł do nich: Idźcie, pokażcie się kapłanom. A gdy szli, zostali oczyszczeni. Wtedy jeden z nich widząc, że jest uzdrowiony, wrócił chwaląc Boga donośnym głosem, upadł na twarz do nóg Jego i dziękował Mu. A był to Samarytanin. Jezus zaś rzekł: Czy nie dziesięciu zostało oczyszczonych? Gdzie jest dziewięciu? żaden się nie znalazł, który by wrócił i oddał chwałę Bogu, tylko ten cudzoziemiec. Do niego zaś rzekł: Wstań, idź, twoja wiara cię uzdrowiła. (Łk 17,11-19)
Praktycznie cała wczorajsza liturgia mówi o uzdrowieniu – bo nie tylko ten fragment powyżej, ale także I czytanie (2 Krl 5,14-17), mówiące o Naamanie, królu syryjskim. Jezus, Bóg – to droga do uzdrowienia człowieka, jedyna skuteczna. Czy to w kontekście zdrowia fizycznego, zdrowia ciała – czy też tego drugiego aspektu, materii, która może z pozoru, na oko, mniej ważna – czyli ducha. 
Na pierwszy rzut oka co widać w tym tekście? Dysproporcję. 1/10 to niewiele – a aż tylu, a konkretnie 1 z 10, zdecydował się powrócić, gdy zdał sobie sprawę z tego, jak wielkiego cudu Jezus na nim dokonał.  Ofiarował temu, choremu na ciele, człowiekowi nowe życie. Dla trędowatego wówczas nie było ratunku – tylko powolne obumieranie, kawałek po kawałku, całego ciała. Okropne, ale tak to wyglądało, na tym polega trąd. Trzeba uzmysłowić sobie realia ówczesne – o ile dzisiaj trąd, wcześnie zdiagnozowany i rozpoznawany, może być leczony i jego rozwój hamowany, to w tamtych czasach trędowaci byli skazani na samotną wegetację w małych osiedlach, leżących poza miastami. Zazwyczaj choroba tak spustoszała ich ciała, że nie byli w stanie nawet zarobić na życie własnymi, często bardzo okaleczonymi rękami – zatem żebrali. Ale i tutaj musieli wszystkich ostrzegać, że są nieczyści (nie tyle w sensie prawa żydowskiego, co po prostu mogą zarazić) – nosili więc kije, na których mieli specjalne dzwoneczki. Gdy się zbliżali – każdy wiedział: ma przed sobą trędowatego. 
Jezus ofiarowuje uleczenie, za darmo, jako dar. Warto zwrócić jednak uwagę – oczekuje działania od osoby, którą uzdrawia. Naaman, idąc za słowami proroka, miał się siedem razy zanurzyć w sadzawce. Tych dziesięciu Jezus wysłał, aby się pokazali kapłanom. Czy wiele oczekiwał? Nie. Czy był to jakby warunek uzdrowienia, konieczny aby się dokonało? Pewnie nie. Ale Bóg oczekuje od człowieka, aby to minimum wykazał. Wiara uzdrawia – wiara, że może się to dokonać, wiara w Tego, który może dokonać uzdrowienia. 
Można się zastanowić – ewangelista pisze, że wrócił podziękować tylko jeden z uzdrowionych. Co z pozostałymi? Pewnie nic. Zdrowi, odeszli, zapominając w swojej radości o Tym, który ich uzdrowił. Czy kiedyś zastanawiali się potem – kto to był? jak tego dokonał? czy nie warto było by Go odnaleźć, jeśli nawet nie po to aby podziękować, to aby zainteresować się tym, co ten człowiek reprezentował, czego nauczał? Czy ta łaska przybliżyła ich choć odrobinę do prawdy, do poznania Boga?
Być może – ludzie ci, pozostała dziewiątka, nawet przez chwilę uwierzyli w zachwycie w Tego, który ich uzdrowił. Problem polega na tym – że wiara, nie ma być jednorazowym porywem, zachwytem serca. Wiara to proces ciągły, którego koniec wyznacza… koniec człowieka na tym świecie, śmierć, wejście w inne, lepsze życie. Czy wiarą jest wykrzyczenie Alleluja! Wierzę w Ciebie, Jezus, bo mnie uzdrowiłeś! po czym pójście dalej swoją drogą, żyjąc dokładnie tak samo jak przedtem, nic w sobie nie zmieniając? Nie. Prawdziwa wiara to zmiana. Nie tylko chwilowe olśnienie, aby potem być jak dawniej, ale zmiana: to, co się stało, ma na mnie wpływ, oznacza iż muszę żyć inaczej, aby swoim życiem dawać świadectwo o Tym, który mi tak wielkiej łaski udzielił. To jest wiara. Żeby inni mogli także przeze mnie, może nieudolnie, na ile mam możliwości, ale widzieć i dotrzeć do Boga. Żeby chociaż zastanowili się, z powodu tego jak ja żyję, nad tym jak żyją oni sami, czy jest to słuszne, i że jest Bóg, który to wszystko widzi, obserwuje, ale nade wszystko kocha i pragnie, aby człowiek był szczęśliwy. 
Może podam dziwny przykład, ale jednak. Nawiążę do fenomenu telewizyjnego, serialu Lost/Zagubieni. Pewnie każdy mniej więcej wie, o co chodzi. Grupa przypadkowych ludzi leci samolotem, który pośrodku oceanu rozbija się, i trafiają na niby bezludną wyspę, na której dzieje się dużo różnych niewytłumaczalnych rzeczy. Oglądając dalej, dochodzimy do przeświadczenia, że poza problemami i ludzkimi dramatami poszczególnych rozbitków, na wyspie toczy się odwieczna walka między dobrem a złem. A to tytułowe zagubienie nie tyle odnosi się do sytuacji ludzi – zagubionych na środku oceanu – co ludzi pogubionych w tym, kim, gdzie i jak byli. M.in. jest tam człowiek, bodajże miał na imię Locke, który od czasu wypadku jest sparaliżowany, porusza się na wózku. Po katastrofie samolotu – okazuje się, że może chodzić. Nie chcę się w tym doszukiwać na siłę wiary, ale z jego wypowiedzi jednoznacznie wynika – nie do końca to rozumie, jednak wie, iż jego ozdrowienie ma sens, ma znaczenie, nie dostał na nowo władzy w nogach po to, aby siedział i nic nie robił, ale aby działał. 
Jak bardzo ci ludzie – Naaman, dziesięciu trędowatych – byli zagubieni w swoim życiu? Nie wiemy. Na pewno – fizyczna ułomność bardzo je utrudniała, być może w jakiś sposób determinowała bezsens ich egzystencji. Bóg, oczywiście, chce zdrowia fizycznego człowieka, bo go kocha, każdego bez wyjątku. Ale nade wszystko Bóg chce, aby takie uzdrowienie nie pozostało bez echa, nie było tylko rzewnie wspominanym od czasu do czasu momentem życia. Ma być momentem zwrotnym, który to życie odmieni, wpłynie na nie także w sensie przemyślenia tego, jakie to życie jest – kim ja byłem dotąd, co sobą reprezentowałem? Jeśli nie identyfikowałem się z żadną wspólnotą – pół biedy. Jeśli deklarowałem się jako wierzący – jaka ta moja wiara tak naprawdę była, czy w ogóle była poza tą wersją papierową pt. metryka chrztu, świadectwo innych sakramentów? Jak wygląda teoria, jak być powinno – a jak było? No i konstruktywne wnioski – i zmiana, zmiana, zmiana. Tylko wtedy ten cud naprawdę się dokonuje. Uzdrowienie fizyczne – tak, jak najbardziej. Ale Bóg uzdrowić chce przede wszystkim duchowo. 
Warto zwrócić uwagę na pewien niuans, nie napisany, ale czytelny. W tekście nie ma mowy o narodowości pozostałych trędowatych – autor wskazuje jedynie w kontekście tego, który wrócił podziękować, że był to Samarytanin. Można domniemywać – pozostali byli Żydami, zatem pewnie praktykującymi (co do stopnia przywiązania do wypełniania prawa – w zależności od tego, do jakiego stronnictwa żydowskiego należeli, ale to detal). I co z tego? Zgodnie z rozumieniem właściwego wypełniania prawa – ci pobożni Żydzi powinni przyjść i podziękować. Zrobili to? Bynajmniej. Skoro zwracali się do Jezusa po imieniu, proszą o litość, to na pewno coś o Nim słyszeli, wiedzieli, że znany jest jako uzdrowiciel i prorok, a przez niektórych – uznany za Mesjasza. Czy nic w ich sercu nie drgnęło, aby podążyć za Nim, zainteresować się tym, co głosi? Zachowywali pewnie posty, nie tykali pokarmów nieczystych, odmawiali modlitwy, dokonywali rytualnych obmyć, składali ofiary… Piękna forma. A co w środku? Ano pusto. Żydzi Samarytan uważali za dużo od siebie gorszych, pod każdym względem (już kiedyś o tym pisałem – w historii państwa żydowskiego Żydzi byli przesiedlani, w trakcie jednego z nich m.in. do Samarii, gdzie niektórzy tubylcy zasymilowali się po części z Żydami). A jednak – to ten gorszy Samarytanin wiedział, że należy okazać wdzięczność, zaś pobożni Żydzi jakoś o tym zapomnieli. 
Dobitnie pokazuje to przykrą, dla niektórych, prawdę. Forma to nie wszystko. Forma jest dobra, gdy ma co formować – gdy jest czym ją wypełnić. Samo spędzanie codziennie czasu na recytowaniu modlitw (celowo nie nazywam tego modlitwą), uczestniczeniu w nabożeństwach, mszach, lektura religijna, krzyżyki, różańce, święte obrazki, książeczki do nabożeństwa… To forma. Forma, która ma być uzewnętrznieniem tego, co we mnie. Która ma być sposobem wyrażenia tej wiary, która jest we mnie. Nie na zasadzie szpanu czy szyku, mody – ale autentycznego dawania świadectwa. Jestem, jaki jestem – wierzę, i dlatego się modlę, nie kradnę, pomagam potrzebującym, nie obgaduję etc. Ufam Bogu, i dlatego przychodzę i umiem podziękować za każdy – nawet czasami w danej chwili niezrozumiały – dar, jaki od Niego otrzymuję. Jak ten Samarytanin, który o Bogu mógł niewiele (nic?) nie wiedzieć, ale był szczery w wyrażeniu tego, co czuł. Pozostałych dziewięciu pewnie pobiegło do kapłanów, pochwalić się uzdrowieniem, pewnie i poskładali wszelkie możliwe w prawie przewidziane ofiary, ubili stosowny inwentarz, dokonali obmyć itp. A czy pomyśleli, żeby wznieść, choć na chwilę, modlitwę do Boga i podziękować? Albo zadać sobie trudu i odnaleźć, poznać Tego, który ich uzdrowił? 
I jeszcze jedno. Wstań, idź, twoja wiara cię uzdrowiła. Żeby nie było wątpliwości – człowiek sam się nie uzdrowił. Uzdrowiła go wiara w Tego, który stał przed nim, która w tym momencie, gdy uwierzył, współpracowała idealnie z darem łaski od Boga. Żadne samouzdrowienie. Ciężar choroby jako element życia człowieka, który szuka ratunku, i widzi w tym człowieku na drodze szansę na jego uzyskanie, i prosi o litość. Zwróć uwagę – Jezus w odpowiedzi na to ich Jezusie, Mistrzu, ulituj się nad nami nie mówi nic w stylu Idźcie i bądźcie zdrowi. Nie stawia warunku, ale mówi – idźcie do kapłanów, niech was zobaczą. Mogli stwierdzić, ci trędowaci – a po co? co nam to da? Ale jednak poszli. Ewangelista nie wskazuje dokładnie momentu uzdrowienia. Sprawcza jest w tym wola Jezusa – ja bym to widział tak: oni proszą, On każe iść do kapłanów, a uzdrowienie dokonuje się wtedy, gdy trędowaci wypełniają to polecenie i idą do kapłanów. 
Wiara to proces, który z założenia ma trwać cały czas. Żadne porywy, pobożne życzenia czy wielkie i niewykonalne założenia, obietnice, zamiary. Powoli, na miarę realnie ocenianych sił i możliwości. Zawsze do przodu – choć może czasami nieco do tyłu, nikt nie jest doskonały. Ale niech ta, nawet nie doskonałość, ale dobroć i poprawność będzie autentyczna, wypracowana uczciwie i szczerze. Wtedy jesteśmy na dobrej drodze, a do Boga mamy bliżej niż dalej.
Żeby było jasne – ja tych dziewięciu nie przekreślam. Wtedy, o ile wierzyć ewangeliście, nie zrozumieli chyba do końca wielkości daru, jaki otrzymali, i nie odniósł on zamierzonego skutku co do wewnętrznej przemiany ich życia. Co nie znaczy, że nie dokonało się to później – skoro o Piłacie mówi się, że podążał za Zmartwychwstałym, nawrócił się i miał ponieść śmierć męczeńską, to czy tym bardziej kilku pobożnych Żydów nie mogło później tak naprawdę, na serio, pójść za Jezusem? Czasami ziarno – tak, takie jak to uzdrowienie – musi dojrzeć.