Zacznij post z nadzieją

Jezus powiedział do swoich uczniów: Strzeżcie się, żebyście uczynków pobożnych nie wykonywali przed ludźmi po to, aby was widzieli; inaczej nie będziecie mieli nagrody u Ojca waszego, który jest w niebie. Kiedy więc dajesz jałmużnę, nie trąb przed sobą, jak obłudnicy czynią w synagogach i na ulicach, aby ich ludzie chwalili. Zaprawdę, powiadam wam: ci otrzymali już swoją nagrodę. Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa, aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie. Gdy się modlicie, nie bądźcie jak obłudnicy. Oni lubią w synagogach i na rogach ulic wystawać i modlić się, żeby się ludziom pokazać. Zaprawdę, powiadam wam: otrzymali już swoją nagrodę. Ty zaś, gdy chcesz się modlić, wejdź do swej izdebki, zamknij drzwi i módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie. Kiedy pościcie, nie bądźcie posępni jak obłudnicy. Przybierają oni wygląd ponury, aby pokazać ludziom, że poszczą. Zaprawdę, powiadam wam: już odebrali swoją nagrodę. Ty zaś, gdy pościsz, namaść sobie głowę i umyj twarz, aby nie ludziom pokazać, że pościsz, ale Ojcu twemu, który jest w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie. (Mt 6,1-6.16-18)
Czas płynie swoim rytmem. Który to już raz staję u progu Wielkiego Postu? Wychodzi, że 26. Pytanie trudniejsze – który raz świadomie? I jakby jeszcze drążąc – ile razy ten post był owocny, udany, coś mi dał? To pytania trudne, ale ważne. Jeśli człowiek chce się za coś brać, i ma to mieć sens – trzeba do tego podejść poważnie. Udawanie nie ma sensu, można próbować oszukiwać siebie i ludzi naokoło – Boga nie oszukasz. 
Niektórzy mówią, że post to czas, w którym człowiek ma uporządkować siebie, postarać się bardziej żyć z Bogiem, i samym Bogiem, uporządkować z Nim relację. Generalnie – racja. Bo Wielki Post ma być czasem, kiedy my z własnymi zachciankami, swoim przerośniętym często-gęsto ego, mamy ustąpić pola – właśnie Bogu. To jest podstawa. Dopóki – czy to w Poście, Adwencie, czy kiedykolwiek – będziemy widzieli tylko siebie i skupiali się jedynie na sobie, nic nie zdziałamy. Pierwsza sprawa to dopuszczenie Boga do głosu. Jeśli coś zmieniać – to trzeba wiedzieć najpierw, co. Dalej – trzeba wiedzieć, jak – i tutaj też kreatywność jest mile widziana, natomiast Bóg podsuwa wypróbowane sposoby. Czyli przewartościowanie – chociaż spróbuję, aby to On był na pierwszym miejscu, i On sam wskazał, jak te porządki ze sobą zrobić.

Kiedy uda się poprzesuwanie tego wszystkiego, co we mnie, żeby zrobić Bogu trochę miejsca – trzeba zacząć działać. Dałem coś z siebie, okazałem dobrą wolę i chęć zmian – i na pewno widzę, że to, co wymaga zmian, na tle tego lekkiego przewartościowania staje się widoczne, jakby bardziej jaskrawe. Teraz, na spokojnie, jakby bardziej rzuca się w oczy, nie pasuje do tego, co jako wierzący, chrześcijanin, deklaruję; do tego, jak moje życie, decyzje, postępowanie powinno wyglądać w świetle tego, co twierdzę, że wyznaję. Z natury jesteśmy dobrzy – więc to, co tak do końca dobre nie jest po prostu odstaje. Teraz najtrudniejsze – trzeba się zabrać i zmienić ten stan rzeczy, żeby całość tego, co się składa na mnie, była spójna, jednolita, żeby nic nie odstawało. 
To jest trudne. To jest bolesne. To może zdawać się ponad moje siły – im trudniejsza, bardziej delikatna materia; im więcej zaniedbań, im dłuższe było pielęgnowanie jakby w sobie, czy w najlepszym wypadku po prostu tolerowanie tego, co niewłaściwe. Mniejsza o detale – jakiś nałóg, coś co uderza w zdrowie (więc i życie), czy coś w sposobie bycia; a może jakaś nieuleczona relacja, która gdzieś ciągle uwiera. Bóg jest Panem wszystkiego – nie ma dla Niego rzeczy, które nie dały by się poskładać, nawet gdy coś rozsypało się w drobny mak, dawno temu, i po ludzku nie ma nadziei na poskładanie tego. Tutaj wychodzi bardzo ważna kwestia – poza działaniem potrzeba wiary w możliwość tej przemiany. Bóg zadziała i pomoże – ale gdy ty uwierzysz, że przemiana może się dokonać, zaistnieć. 
Jezusowi także było bardzo trudno, gdy uświadamiał sobie, co Go czeka. Czy o tym wiedział? Wydaje mi się, że nigdy nie zwątpił w to, że Bóg Ojciec ma w stosunku do Niego konkretny plan, który On musi za wszelką cenę wykonać. Postawa w Ogrójcu dobitnie pokazuje – Jezus, przecież człowiek, bał się, gdy stało się jasne, dokąd Jego droga prowadzi. Ojcze, jeśli możliwe, oddal ode mnie ten kielich. Ale nie moja, lecz Twoja wola niech się stanie. Wiedział, że czeka Go męka po ludzku praktycznie nie do zniesienia – biczowanie, przesłuchania, lżenie, ciosy, chłosta – i to napawało Go przerażeniem. Ale jednocześnie zdawał sobie sprawę, że innej drogi nie ma. Że tą, najtrudniejszą nawet z dróg, ale Jego własną, musi dojść do końca. I zrobił to, z miłości do człowieka, do każdego z nas. Tak samo jest z pracą, która u progu Wielkiego Postu czeka na każdego, kto ten czas bierze na serio, chce dobrze wykorzystać – trud, wysiłek i wyrzeczenia. Ale warto. 
Bardzo ważne jest uświadomienie sobie – nic nie muszę. Bo tak to naprawdę wygląda. Wyrzeczenia postne to żaden obowiązek. Tego, tak samo jak wiary, Boga, nie można narzucić. One tylko wtedy mają sens, i tylko wtedy w ogóle zaistnieją, można o nich mówić, gdy wynikają ze świadomości człowieka, który dochodzi do momentu, gdy zdaje sobie sprawę, że bez Boga ani rusz, i aby z Bogiem żyć, trzeba pewne rzeczy zmienić lub co najmniej uporządkować. Post nie jest sam w sobie celem – bo i nie każdy może zawsze pościć. Cytowany już kiedyś o. Leon Knabit OSB powiedział:

Jeśli post – na przykład dwa razy w tygodniu o chlebie i wodzie – miałby mi zaszkodzić i uniemożliwić normalne życie, to znaczy, że nie jest dla mnie. Mogę wtedy pościć od czegoś innego, choćby od głupiego gadania. (…) Post jest po to, aby stać się wolnym, a nie udręczonym. 

Post, ten zewnętrzny, to forma (nawet ostatnio o tym pisałem). Tylko forma. Musi być jeszcze treść, żeby całość była spójna i wiarygodna. Treścią może byś samo tylko uświadomienie sobie – Panie Boże, bez Ciebie nie dam rady, pomóż, wskaż drogę, poprowadź. Czasami może się okazać, że w konkretnym przypadku człowieka samo uświadomienie sobie tego i wypowiedzenie takich słów, czyli de facto modlitwa, będzie jedynym efektem dobrze przeżytego Wielkiego Postu. To wystarczy. Czasami nie o spektakularne formy postu czy jałmużny chodzi. Wielki Post to nie czas poszczenia dla poszczenia, przymusowego dawania jałmużny. To czas, który ma nas odmienić, uczynić lepszymi, pomóc zrozumieć prawdę o sobie i uświadomić słabości, a także powalczyć z nimi.

Jedno jest bardzo ważne. W tym wszystkim nie można tracić z oczu celu, ukoronowania rozpoczynającego się Wielkiego Postu – a więc Niedzieli Zmartwychwstania z najbardziej dobitnym chyba symbolem zwycięstwa Jezusa, czyli pustym grobem. Bo Wielki Post ma być pięknym przygotowaniem do celebrowania zwycięstwa NADZIEI. Tak się złożyło, ja akurat książkę Nad przepaściami wiary – wywiad-rzekę Elżbiety Adamiak i Józefa Majewskiego z o. Wacławem Hryniewiczem OMI, wielkim zwolennikiem i propagatorem teorii powszechnego zbawienia. Niby przypadek, a wydaje się to pięknym wstępem do refleksji wielkopostnej – przeżywania tajemnicy męki, krzyża, ale zawsze mając w pamięci to, do czego doprowadziły. Do nadziei, która się nie kończy. Zacytuję zakończenie tej książki, swoiste wyznanie o. Hryniewicza:

Chciałbym być człowiekiem nadziei i umieć dzielić się nadzieją. Chciałbym być w jakimś sensie także współpracownikiem Boga nadziei. (…) W swoim życiu szukam teologii bardziej wyrozumiałej, bardziej ludzkiej, bliższej doświadczeniu ludzi. Czy jest to chodzenie nad przepaściami wiary? Osobiście nie mam takiego odczucia. Boję się teologii wpędzającej ludzi w rozpacz. Boję się teologii serwującej ludziom beznadzieję, trwogę, lęk przed Bogiem. Boję się teologii tak mówiącej o sprawach ostatecznych, że ludzie ze strachem i grozą odchodzą z tego świata, tak żegnają ziemię swojego dzieciństwa, swoich lat dojrzałych, swojej starości. Nieraz z poczuciem daremności i niespełnienia. Czy mają odchodzić bez nadziei? Boję się teologii lamentującej nad ludzkimi grzechami, zestawiającej katalogi grzechów, osądzającej ludzi, tworzącej atmosferę osądu. Boję się teologii płaczliwej, która nie ma słów pocieszenia dla ludzi. (…) Przez lata powtarzałem sobie: nie proszę o to, abym widział odległe sceny. Zostawiam je zdumieniu na później. Starczy mi ten jeden krok. One step enough for me. A jeżeli był to krok nadziei, to mogę być tylko wdzięczny Bogu, że prowadził mnie taką drogą. Jeżeli pobłądziłem, to skoryguje mnie wspólnota wierzących. Jestem w długim szeregu ludzi, którzy tę nadzieję wyznawali, głosili, pisali o niej, czasami może z drżeniem i lękiem. A jednak z wewnętrznego imperatywu sumienia. Jeżeli chodzę nad przepaściami wiary, to unoszą mnie nad nim skrzydła nadziei. Ona mówi: Bóg jest większy niż nasza wiara. Bóg jest większy niż nasza nadzieja.

Na marginesie – książka jest dla mnie swoistym objawieniem. Choć autor miał problemy z Kongregacją Nauki Wiary, niektóre myśli w niej zawarte dotarły do mnie jako coś bardzo oczywistego, a jednak sam nigdy na to nie wpadłem. Książka tchnie zdrowym optymizmem i jest po prostu rzeczowym wyjaśnianiem teorii, w której zbawienie staje się udziałem wszystkich ludzi. Nie chodzi bynajmniej o negowanie piekła czy czyśćca – co o próbę zrozumienia tego, czym one są, wbrew temu, co się przyjęło o nich mówić. Książkę bardzo serdecznie, choćby w ramach lektury postnej, każdemu polecam – bo poza wyjaśnieniem, co i jak z tym powszechnym zbawieniem chodzi, dotyka bardzo wielu ciekawych innych kwestii.

Zatem ruszamy. Wchodzimy do izdebek swoich serc, aby je ogarnąć, stawić im czoło, posprzątać i uporządkować. Może to wiele kosztować, wysiłku, zaparcia, ale warto. Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie. Wielki Post to wspaniały czas nowej nadziei, nowej możliwości danej przez Boga – i tylko takie przeżycie go, oczywiście w zadumie nad tajemnicami męki i śmierci Jezusa, ma sens. Tylko wtedy przez tę pustynię można dojść na drugi brzeg – do pustego grobu.

Metanoia – tracenie głowy dla Boga

W owym czasie wystąpił Jan Chrzciciel i głosił na Pustyni Judzkiej te słowa: Nawróćcie się, bo bliskie jest królestwo niebieskie . Do niego to odnosi się słowo proroka Izajasza, gdy mówi: Głos wołającego na pustyni: Przygotujcie drogę Panu, Dla Niego prostujcie ścieżki. Sam zaś Jan nosił odzienie z sierści wielbłądziej i pas skórzany około bioder, a jego pokarmem była szarańcza i miód leśny. Wówczas ciągnęły do niego Jerozolima oraz cała Judea i cała okolica nad Jordanem. Przyjmowano od niego chrzest w rzece Jordan, wyznając przy tym swe grzechy. A gdy widział, że przychodzi do chrztu wielu spośród faryzeuszów i saduceuszów, mówił im: Plemię żmijowe, kto wam pokazał, jak uciec przed nadchodzącym gniewem? Wydajcie więc godny owoc nawrócenia, a nie myślcie, że możecie sobie mówić: Abrahama mamy za ojca, bo powiadam wam, że z tych kamieni może Bóg wzbudzić dzieci Abrahamowi. Już siekiera do korzenia drzew jest przyłożona. Każde więc drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone. Ja was chrzczę wodą dla nawrócenia; lecz Ten, który idzie za mną, mocniejszy jest ode mnie; ja nie jestem godzien nosić Mu sandałów. On was chrzcić będzie Duchem Świętym i ogniem. Ma On wiejadło w ręku i oczyści swój omłot: pszenicę zbierze do spichlerza, a plewy spali w ogniu nieugaszonym. (Mt 3,1-12)
Co słyszę, kiedy czytają w kościele te słowa? Co one we mnie powodują? Wariant najbardziej pożądany – spokojną radość człowieka, który wie o tym, co w bliżej nieokreślonej przyszłości ma nastąpić, i jest na to przygotowany, bo żyje tak, jak powinien. Wariant o wiele bardziej prawdopodobny – co najmniej lekkie zaniepokojenie, a może i paniczny strach? Oby to, co w nas wzbiera w tym momencie, było szczere. Bo to jest pewna miara nas samych: czy chociaż przed samym sobą potrafię być szczery? Czy nawet w ciszy swojego sumienia – już nawet nie przed innymi – staram się zagłuszyć to wszystko, na co Jan Chrzciciel stara się w tym i nie tylko tym tekście zwrócić uwagę.
To nie jest tak – Bóg każe się zmienić, bo tacy mamy być, i tyle. Nawrócenie nie jest robieniem czegoś tylko dlatego, że Bóg tak chce, Bóg tak każe. Prawda jest taka, że Bóg nie może nam nic kazać. Takich nas stworzył, wyposażył w wolną wolę – i proponuje, pokazuje, wyjaśnia. Do nas należy decyzja, co z tym zrobimy – i to, co robimy, taką właśnie naszą decyzją jest. Jaka by ta decyzja nie była. Bóg nam nie rozkazuje – ale przez kolejne osoby, czy to na kartach Pisma Świętego, czy w naszej nawet współczesności (Jan Paweł II, o. Pio, m. Teresa z Kalkuty, s. Małgorzata Chmielewska, Mali Bracia Jezusa i tylu innych), stara się nas naprostować, skierować we właściwą stronę. Choć, oczywiście, możemy się zaprzeć, olać to i pójść swoją drogą, nawet dokładnie w przeciwną stronę.
O. Grzegorz Kramer SI w swoim rozważaniu udowadnia, że nie mamy się zmieniać dla samego zmieniania – tylko dla Boga. Ma rację. Nie chodzi o jakieś estetyczne pobudki, chwilowy wyrzut sumienia, albo postępowanie w myśl zasady jak inni – to ja też. Adwent i praca z nim związana nie ma być jakimś magicznym rytuałem, albo rzeczą do odbębnienia, załatwienia, odfajkowania. To ma być kolejny krok w mojej drodze do lepszego poznania i odkrycia Boga w swoim życiu. A jak dopiero się do tego zabieram – to pierwszy, być może najważniejszy (bo bez niego nie będzie na pewno dalszych). Dla siebie? Też. Ale dla Boga – Przygotujcie drogę Panu, dla Niego prostujcie ścieżki. Nie z kaprysu, nie dla picu. Dla Boga.
Nawrócenie to po grecku metanoia – co w wolnym tłumaczenia dwóch składowych meta i noia oznacza przekraczanie ludzkiego pojmowania spraw. Bóg nie wzywa nas do tego, byśmy byli odrobinę lepsi w naszej ludzkiej słabości – ale abyśmy te słabości pokonywali i stawali się radykalnie nastawieni na bycie po prostu świętymi. Nie masz taplać się w swoim grajdołku ludzkich wad, niedoskonałości, ułomności i beznadziei – ale masz wreszcie wstać i się zabrać z tego grajdołka, i to nie na chwilę, ale permanentnie!
Taka zmiana może wiele od człowieka wymagać. Wystarczy spojrzeć na Jana Chrzciciela. Nawet jak na tamte czasy ludzie z pewnością patrzyli na niego dziwnie. Wielbłądzia skóra (właściwie tylko przepaska), byle jakie pożywienie. Co chciał przez to pokazać – tamtym, ale i nam? Że to są detale, sprawy nieistotne. Bóg sam zatroszczy się o człowieka, który tego Boga kocha, szanuje i Jego wolę wypełnia. Oczywiście – dzisiaj, mając rodzinę i dzieci, raczej trudno sobie wyobrazić, aby ktoś w ten sposób dał sobie radę – ale chodzi o sposób podejścia, nastawienia. Rodzinie trzeba zapewnić warunki do życia, na co potrzebne są środki – ale samo posiadanie nie jest i nie może stać się celem. 
Ani Jan Chrzciciel, ani tym bardziej Bóg nie oczekuje, żebyśmy jak Jan ubrali się w dziwne ciuchy i uciekli na pustynię. Ani też abyśmy potraktowali ten adwent jako jakiś bliżej nieokreślony magiczny czas, który – równie szybko, jak rozpoczęty – zakończy się w wigilijny wieczór, i dalej będziemy robić swoje, będąc jak dawniej, samolubni, egoistyczni, pewni siebie, pyszni, zapatrzeni w kasę i korzyści, bez serca, nieuczciwi, etc. Taki adwent to po prostu czas stracony. Nikogo, a na pewno już Boga, nie oszukasz zewnętrzną powierzchownością, nawracaniem na pokaz. Choćbyś nawet i na wszystkich roratach był i spowiadał się raz w tygodniu. To nie wystarczy. Chodzi o zmianę w sobie, w środku, tak naprawdę. Wtedy i bez lampionów czy obecności codziennie na roratach (choć wskazana) się obejdzie. 
Tu nie chodzi o to, byśmy się bali – chociaż niektórzy pewnie mają czego. Plemię żmijowe, kto wam pokazał, jak uciec przed nadchodzącym gniewem? Wydajcie więc godny owoc nawrócenia, a nie myślcie, że możecie sobie mówić: Abrahama mamy za ojca, bo powiadam wam, że z tych kamieni może Bóg wzbudzić dzieci Abrahamowi. Już siekiera do korzenia drzew jest przyłożona. Każde więc drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone. Odstawienie szopki adwentowej, żeby wszystkich o swojej zmianie przekonać (może nawet siebie?) nic nie da. Wtedy byli faryzeusze – dzisiaj też są, tylko nikt ich tak wprost nie nazywa. Jest nim każdy, komu się wydaje, że udobrucha Boga, spinając się i będąc niby to lepszym przez te kilka tygodni. Tłumaczenie przecież jestem katolikiem, do kościoła (rzadko, bo rzadko) chodzę, do spowiedzi (jeszcze rzadziej – ale w przykazaniach jest: raz w roku, to i raz w roku pójdę) też, na tacę daję (czyli proboszcz z mojej kieszeni żyje), nie kradnę (a nawet jeśli – za rękę nikt mnie dotąd nie złapał), nie zabiłem nikogo – więc o co chodzi? Faktycznie, nic tylko w ramkę i jako przykład pokazywać, co? 
Bóg może, co najwyżej, i to z ojcowską dobrocią, pogrozić palcem. Przypomnieć – człowieku, zrób coś ze sobą. Czyli źle ze mną? Czyli możesz lepiej, stać się na więcej – o ile ci się zachce – o to chodzi. Jesteśmy mistrzami świata w wymaganiu od innych – równocześnie wymyślając setki powodów na usprawiedliwienie własnej bylejakości, lenistwa i chodzenia na skróty. I to mamy zmienić. Nikt nie każe wyjść z siebie i stanąć obok. Masz być najlepszy, jak potrafisz – i to nie tylko w adwencie, ale począwszy od adwentu dalej, cały czas. Trudne? I co z tego? A ktoś obiecywał, że łatwo będzie? To kłamał – i na pewno nie był to Bóg. 
Jan głosił Królestwo Boże – to, które ma przyjść kiedyś, ale i to, które już dzisiaj ma w nas istnieć. Jan przypomina, że bez nawrócenia – my po prostu sami się z niego, tego Królestwa, wykluczamy. Wyuczone formuły religijne, gesty, znaki krzyża, klękanie, różańce – bez odpowiedniej formy nie wystarczą. Faryzeuszom się wydawało inaczej – i co? W błędzie byli. Człowiek ma się rozwijać, rozkwitać, osiągać pełnię swoich możliwości – nie tylko w sensie kariery, ale także ducha. Nie mamy żyć, na pół gwizdka, ale pełną parą, pełną piersią! Także jako ludzie wierzący. Bo wiara – o ile jest prawdziwa – jest integralną częścią całego mnie. 
A więc ta nasza metanoia – to nic innego jak ciągłe przekraczanie samych siebie, dawanie z siebie wszystkiego i maksymalny wysiłek – dla Boga, który przychodzi czy to do stajenki betlejemskiej, czy do naszych przede wszystkim serc. Jak ten czas zmarnujemy – to i śpiewanie kolęd, klimat świąt sam w sobie nic nie da. On ma przede wszystkim przynieść radość i nadzieję do mojego serca – a przecież nie jest to możliwe, jeśli moje oczekiwanie nie jest szczere, było tylko pozą. 
Skoro Jan głosi, że to Królestwo jest blisko. Skoro założenie jest takie, że radość przy żłóbku ma być autentyczna. Skoro wiem i wierzę, że stać mnie na więcej – na co czekać? Trzeba walczyć – najpierw ze sobą, z tym co we mnie słabe, a potem z tym wszystkim, co wokół nas ze świętowania narodzenia Boga-Człowieka chce zrobić po prostu szopkę, pretekst do wyprzedaży sklepowych i czas tandetnych dekoracji, bez czegokolwiek głębszego. Tak – niektórych trzeba obudzić, stąd tak mocne porównanie do wycinki drzew. 

To nie będzie łatwe. To nie będzie zawsze przyjemne. A już na pewno nie będzie opłacalne – bo czasami trzeba jednoznacznie się opowiedzieć po jednej stronie, i stracić zysk możliwy do uzyskania za cenę pominięcia pewnych zasad i reguł. To na pewno będzie trudne, wyczerpujące – ale jak bardzo satysfakcjonujące! Mimo wrodzonego lenistwa – cieszymy się, gdy widzimy, że jesteśmy w czymś dobrzy, że coś zrobiliśmy prawidłowo (albo i lepiej), że postępujemy właściwie. Jan z tego powodu – dosłownie – stracił głowę. Miejmy nadzieję, że żadnego z nas dekapitacja z powodu wiary nie spotka – ale zdecydowanie, dla Boga warto stracić głowę.

Bóg przychodzi – po co? Żeby nas wyzwolić z pewnych szablonów, schematów… w których sami siebie upchaliśmy i którymi się zniewoliliśmy. Przychodzi, by pokazać nam drogę – przychodzi, by pokazać, że jesteśmy silniejsi i lepsi, o ile się trochę postaramy. Najtrudniejszy jest początek. Bóg niczego nam nie odbierze – On po prostu chce nauczyć nas, jak my sami możemy poradzić sobie z tym, co w nas zmiany wymaga. Jesteśmy takimi kagankami, które ledwo płoną, a które wygaszają nasze grzechy, słabości, bylejakość. Bóg przychodzi w ogniu, który ma zniszczyć to wszystko, oczyścić naczynia naszych serc. Da nam narzędzia, wskaże drogę – reszta to nasza, moja ciężka praca, którą zdecydowanie warto podjąć. Stawka gry zwanej życiem jest wielka.