Nowa życia zwrotka

Wczoraj i dzisiaj takie dziwne dni.

Wczoraj – bliscy znajomi, chrzestni małego, napisali, że on (dobry kolega od podstawówki) dostał jednak pracę w Wielkiej Brytanii, w związku z czym wyjeżdża w ciągu kilku tygodni, a ona i ich roczna córeczka dolecą do niego tam za jakiś miesiąc-dwa. W Polsce, owszem, źle nie zarabiał, ale umowy śmieciowe, od zlecenia do zlecenia. Ona bez pracy, po fajnych studiach… poszła do technikum, żeby mieć papier technika aptekarza i znaleźć pracę, w międzyczasie mała się urodziła. Dopóki byli sami – było fajnie, wystarczyło, dość luźno. Teraz? Też fajnie, ale z maleństwem na świecie trzeba myśleć dalej, szerzej, próbować pewne sprawy dla dobra i podstawowych potrzeb rodziny zapewnić i zabezpieczyć. Szukał tutaj – nic. Poszukał tam i go wzięli. Oczywiście, cieszymy się, bo to dla niego okazja, poza tym nie rozsypią się bo pojadą tam razem, no i zamierzają wracać. Przekornie można zapytać – mają do czego? Pewnie – rodzice obydwojga, rodzeństwo, rodzinne strony. Oby się tak stało, oby za jakiś czas, może z 5 lat, wrócili. Dla nas trudno, bo to bliscy ludzie… 
Dzisiaj – koleżanka żony stwierdziła, że zostawia pracę. Ma luksus i może to zrobić z dnia na dzień praktycznie, umowa na zastępstwo. Jedna z 2 myślących i sensownych osób w tej jednostce organizacyjnej – piszę obiektywnie, znam realia nie tylko z opowieści żony, ale też z autopsji – i co? Nikt palcem nie kiwnął: może by się pani zastanowiła, może porozmawiamy, jaka podwyżka by panią satysfakcjonowała? Żeby chociaż spróbować i choćby w takiej sytuacji pokazać człowiekowi, że zależy pracodawcy na nim, że w tak podbramkowej sytuacji umie go (ok, na siłę nieco) docenić. Gdzie tam, nic. Olali to, wszyscy. Jedno dobre – dziewczyna podjęła sensowną decyzję, będzie robiła coś innego, co lubi robić i za większe (ok, nadal małe) pieniądze, i ma namacalny dowód, że nie ma się na co oglądać. A żona ma nadzieję – ja też, strasznie fajna osoba – że kontakt i znajomość się uda utrzymać.
Dziwnie to tak. Dla mnie zawsze zmiana pracy była czymś, czego się podświadomie bałem – choć życie pokazało, że w danym momencie to właśnie konkretne posunięcie było dobre i trafne (co nie znaczy, że w każdej było do końca świetnie i kolorowo – na przykładzie poprzedniej – gdyby tak było, nadal bym tam był). Za każdym razem dużo się zastanawiałem, starałem się ważyć plusy dodatnie i plusy ujemne, rozmawiałem z (obecnie już) żoną, martwiłem się o rodzinę, o kredyt i tego typu przyziemne sprawy. Ale też zawsze starałem się to powierzyć Bogu – zawierzyć Jemu i poprosić, żeby w tej decyzji prowadził w dobrą stronę, co nie znaczy: najłatwiejszą drogą. Nigdy nie było perspektyw kokosów i majątku, i też nigdy mi specjalnie na takim nie zależało (przyznaję, miło by było mieć wygodne duże mieszkanie i samochód, nic więcej) – chodziło o to, aby się nie zabrakło na te podstawowe potrzeby. Ale zawsze, mniej lub bardziej z tyłu głowy, towarzyszyło mi takie mocne przeświadczenie, może by to nazwać wiarą: bez Ciebie, Boże, to nic z tego nie będzie.
I dzisiaj za nich proszę – żeby, dokądkolwiek ich nogi zaprowadzę i życie powiedzie, żeby zawsze mieli świadomość, że Ty tam zawsze przy nich byłeś, jesteś i będziesz. 
Ten wierszyk wklejam do znudzenia, ale i tutaj pasuje jak ulał:

Człowiek się z człowiekiem spotkał,
Bóg sam drogę wskazał. 

Oto nowa życia zwrotka,
Człowiek się z człowiekiem spotkał. 

Można śmiało dalej kroczyć
Serce niosąc światu w darze – 

Człowiek się z człowiekiem spotka –
Bóg sam drogę wskaże. 

(o. Leon Knabit OSB)

Zacznij post z nadzieją

Jezus powiedział do swoich uczniów: Strzeżcie się, żebyście uczynków pobożnych nie wykonywali przed ludźmi po to, aby was widzieli; inaczej nie będziecie mieli nagrody u Ojca waszego, który jest w niebie. Kiedy więc dajesz jałmużnę, nie trąb przed sobą, jak obłudnicy czynią w synagogach i na ulicach, aby ich ludzie chwalili. Zaprawdę, powiadam wam: ci otrzymali już swoją nagrodę. Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa, aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie. Gdy się modlicie, nie bądźcie jak obłudnicy. Oni lubią w synagogach i na rogach ulic wystawać i modlić się, żeby się ludziom pokazać. Zaprawdę, powiadam wam: otrzymali już swoją nagrodę. Ty zaś, gdy chcesz się modlić, wejdź do swej izdebki, zamknij drzwi i módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie. Kiedy pościcie, nie bądźcie posępni jak obłudnicy. Przybierają oni wygląd ponury, aby pokazać ludziom, że poszczą. Zaprawdę, powiadam wam: już odebrali swoją nagrodę. Ty zaś, gdy pościsz, namaść sobie głowę i umyj twarz, aby nie ludziom pokazać, że pościsz, ale Ojcu twemu, który jest w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie. (Mt 6,1-6.16-18)
Czas płynie swoim rytmem. Który to już raz staję u progu Wielkiego Postu? Wychodzi, że 26. Pytanie trudniejsze – który raz świadomie? I jakby jeszcze drążąc – ile razy ten post był owocny, udany, coś mi dał? To pytania trudne, ale ważne. Jeśli człowiek chce się za coś brać, i ma to mieć sens – trzeba do tego podejść poważnie. Udawanie nie ma sensu, można próbować oszukiwać siebie i ludzi naokoło – Boga nie oszukasz. 
Niektórzy mówią, że post to czas, w którym człowiek ma uporządkować siebie, postarać się bardziej żyć z Bogiem, i samym Bogiem, uporządkować z Nim relację. Generalnie – racja. Bo Wielki Post ma być czasem, kiedy my z własnymi zachciankami, swoim przerośniętym często-gęsto ego, mamy ustąpić pola – właśnie Bogu. To jest podstawa. Dopóki – czy to w Poście, Adwencie, czy kiedykolwiek – będziemy widzieli tylko siebie i skupiali się jedynie na sobie, nic nie zdziałamy. Pierwsza sprawa to dopuszczenie Boga do głosu. Jeśli coś zmieniać – to trzeba wiedzieć najpierw, co. Dalej – trzeba wiedzieć, jak – i tutaj też kreatywność jest mile widziana, natomiast Bóg podsuwa wypróbowane sposoby. Czyli przewartościowanie – chociaż spróbuję, aby to On był na pierwszym miejscu, i On sam wskazał, jak te porządki ze sobą zrobić.

Kiedy uda się poprzesuwanie tego wszystkiego, co we mnie, żeby zrobić Bogu trochę miejsca – trzeba zacząć działać. Dałem coś z siebie, okazałem dobrą wolę i chęć zmian – i na pewno widzę, że to, co wymaga zmian, na tle tego lekkiego przewartościowania staje się widoczne, jakby bardziej jaskrawe. Teraz, na spokojnie, jakby bardziej rzuca się w oczy, nie pasuje do tego, co jako wierzący, chrześcijanin, deklaruję; do tego, jak moje życie, decyzje, postępowanie powinno wyglądać w świetle tego, co twierdzę, że wyznaję. Z natury jesteśmy dobrzy – więc to, co tak do końca dobre nie jest po prostu odstaje. Teraz najtrudniejsze – trzeba się zabrać i zmienić ten stan rzeczy, żeby całość tego, co się składa na mnie, była spójna, jednolita, żeby nic nie odstawało. 
To jest trudne. To jest bolesne. To może zdawać się ponad moje siły – im trudniejsza, bardziej delikatna materia; im więcej zaniedbań, im dłuższe było pielęgnowanie jakby w sobie, czy w najlepszym wypadku po prostu tolerowanie tego, co niewłaściwe. Mniejsza o detale – jakiś nałóg, coś co uderza w zdrowie (więc i życie), czy coś w sposobie bycia; a może jakaś nieuleczona relacja, która gdzieś ciągle uwiera. Bóg jest Panem wszystkiego – nie ma dla Niego rzeczy, które nie dały by się poskładać, nawet gdy coś rozsypało się w drobny mak, dawno temu, i po ludzku nie ma nadziei na poskładanie tego. Tutaj wychodzi bardzo ważna kwestia – poza działaniem potrzeba wiary w możliwość tej przemiany. Bóg zadziała i pomoże – ale gdy ty uwierzysz, że przemiana może się dokonać, zaistnieć. 
Jezusowi także było bardzo trudno, gdy uświadamiał sobie, co Go czeka. Czy o tym wiedział? Wydaje mi się, że nigdy nie zwątpił w to, że Bóg Ojciec ma w stosunku do Niego konkretny plan, który On musi za wszelką cenę wykonać. Postawa w Ogrójcu dobitnie pokazuje – Jezus, przecież człowiek, bał się, gdy stało się jasne, dokąd Jego droga prowadzi. Ojcze, jeśli możliwe, oddal ode mnie ten kielich. Ale nie moja, lecz Twoja wola niech się stanie. Wiedział, że czeka Go męka po ludzku praktycznie nie do zniesienia – biczowanie, przesłuchania, lżenie, ciosy, chłosta – i to napawało Go przerażeniem. Ale jednocześnie zdawał sobie sprawę, że innej drogi nie ma. Że tą, najtrudniejszą nawet z dróg, ale Jego własną, musi dojść do końca. I zrobił to, z miłości do człowieka, do każdego z nas. Tak samo jest z pracą, która u progu Wielkiego Postu czeka na każdego, kto ten czas bierze na serio, chce dobrze wykorzystać – trud, wysiłek i wyrzeczenia. Ale warto. 
Bardzo ważne jest uświadomienie sobie – nic nie muszę. Bo tak to naprawdę wygląda. Wyrzeczenia postne to żaden obowiązek. Tego, tak samo jak wiary, Boga, nie można narzucić. One tylko wtedy mają sens, i tylko wtedy w ogóle zaistnieją, można o nich mówić, gdy wynikają ze świadomości człowieka, który dochodzi do momentu, gdy zdaje sobie sprawę, że bez Boga ani rusz, i aby z Bogiem żyć, trzeba pewne rzeczy zmienić lub co najmniej uporządkować. Post nie jest sam w sobie celem – bo i nie każdy może zawsze pościć. Cytowany już kiedyś o. Leon Knabit OSB powiedział:

Jeśli post – na przykład dwa razy w tygodniu o chlebie i wodzie – miałby mi zaszkodzić i uniemożliwić normalne życie, to znaczy, że nie jest dla mnie. Mogę wtedy pościć od czegoś innego, choćby od głupiego gadania. (…) Post jest po to, aby stać się wolnym, a nie udręczonym. 

Post, ten zewnętrzny, to forma (nawet ostatnio o tym pisałem). Tylko forma. Musi być jeszcze treść, żeby całość była spójna i wiarygodna. Treścią może byś samo tylko uświadomienie sobie – Panie Boże, bez Ciebie nie dam rady, pomóż, wskaż drogę, poprowadź. Czasami może się okazać, że w konkretnym przypadku człowieka samo uświadomienie sobie tego i wypowiedzenie takich słów, czyli de facto modlitwa, będzie jedynym efektem dobrze przeżytego Wielkiego Postu. To wystarczy. Czasami nie o spektakularne formy postu czy jałmużny chodzi. Wielki Post to nie czas poszczenia dla poszczenia, przymusowego dawania jałmużny. To czas, który ma nas odmienić, uczynić lepszymi, pomóc zrozumieć prawdę o sobie i uświadomić słabości, a także powalczyć z nimi.

Jedno jest bardzo ważne. W tym wszystkim nie można tracić z oczu celu, ukoronowania rozpoczynającego się Wielkiego Postu – a więc Niedzieli Zmartwychwstania z najbardziej dobitnym chyba symbolem zwycięstwa Jezusa, czyli pustym grobem. Bo Wielki Post ma być pięknym przygotowaniem do celebrowania zwycięstwa NADZIEI. Tak się złożyło, ja akurat książkę Nad przepaściami wiary – wywiad-rzekę Elżbiety Adamiak i Józefa Majewskiego z o. Wacławem Hryniewiczem OMI, wielkim zwolennikiem i propagatorem teorii powszechnego zbawienia. Niby przypadek, a wydaje się to pięknym wstępem do refleksji wielkopostnej – przeżywania tajemnicy męki, krzyża, ale zawsze mając w pamięci to, do czego doprowadziły. Do nadziei, która się nie kończy. Zacytuję zakończenie tej książki, swoiste wyznanie o. Hryniewicza:

Chciałbym być człowiekiem nadziei i umieć dzielić się nadzieją. Chciałbym być w jakimś sensie także współpracownikiem Boga nadziei. (…) W swoim życiu szukam teologii bardziej wyrozumiałej, bardziej ludzkiej, bliższej doświadczeniu ludzi. Czy jest to chodzenie nad przepaściami wiary? Osobiście nie mam takiego odczucia. Boję się teologii wpędzającej ludzi w rozpacz. Boję się teologii serwującej ludziom beznadzieję, trwogę, lęk przed Bogiem. Boję się teologii tak mówiącej o sprawach ostatecznych, że ludzie ze strachem i grozą odchodzą z tego świata, tak żegnają ziemię swojego dzieciństwa, swoich lat dojrzałych, swojej starości. Nieraz z poczuciem daremności i niespełnienia. Czy mają odchodzić bez nadziei? Boję się teologii lamentującej nad ludzkimi grzechami, zestawiającej katalogi grzechów, osądzającej ludzi, tworzącej atmosferę osądu. Boję się teologii płaczliwej, która nie ma słów pocieszenia dla ludzi. (…) Przez lata powtarzałem sobie: nie proszę o to, abym widział odległe sceny. Zostawiam je zdumieniu na później. Starczy mi ten jeden krok. One step enough for me. A jeżeli był to krok nadziei, to mogę być tylko wdzięczny Bogu, że prowadził mnie taką drogą. Jeżeli pobłądziłem, to skoryguje mnie wspólnota wierzących. Jestem w długim szeregu ludzi, którzy tę nadzieję wyznawali, głosili, pisali o niej, czasami może z drżeniem i lękiem. A jednak z wewnętrznego imperatywu sumienia. Jeżeli chodzę nad przepaściami wiary, to unoszą mnie nad nim skrzydła nadziei. Ona mówi: Bóg jest większy niż nasza wiara. Bóg jest większy niż nasza nadzieja.

Na marginesie – książka jest dla mnie swoistym objawieniem. Choć autor miał problemy z Kongregacją Nauki Wiary, niektóre myśli w niej zawarte dotarły do mnie jako coś bardzo oczywistego, a jednak sam nigdy na to nie wpadłem. Książka tchnie zdrowym optymizmem i jest po prostu rzeczowym wyjaśnianiem teorii, w której zbawienie staje się udziałem wszystkich ludzi. Nie chodzi bynajmniej o negowanie piekła czy czyśćca – co o próbę zrozumienia tego, czym one są, wbrew temu, co się przyjęło o nich mówić. Książkę bardzo serdecznie, choćby w ramach lektury postnej, każdemu polecam – bo poza wyjaśnieniem, co i jak z tym powszechnym zbawieniem chodzi, dotyka bardzo wielu ciekawych innych kwestii.

Zatem ruszamy. Wchodzimy do izdebek swoich serc, aby je ogarnąć, stawić im czoło, posprzątać i uporządkować. Może to wiele kosztować, wysiłku, zaparcia, ale warto. Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie. Wielki Post to wspaniały czas nowej nadziei, nowej możliwości danej przez Boga – i tylko takie przeżycie go, oczywiście w zadumie nad tajemnicami męki i śmierci Jezusa, ma sens. Tylko wtedy przez tę pustynię można dojść na drugi brzeg – do pustego grobu.

Świętowanie świętości – prawdziwe, czy nadmuchane frazesy?

Sporo – żeby nie powiedzieć, że większość – ludzi od piątku trwa w dziękczynieniu za dar beatyfikacji Sługi Bożego Jana Pawła II. Papież Benedykt XVI w piątek 14.01.2011 podpisał dekret o uznaniu autentyczności cudu, dokonanego za przyczyną Jana Pawła II na s. Marie-Simone Pierre, uzdrowionej – o ironio – z zaawansowanej formy choroby Parkinsona – co de facto zamyka proces beatyfikacyjny i pozwala ustalić i przygotować samą uroczystość beatyfikacji. 

Abstrahując od sytuacji wyjątkowej – ktoś wyliczył, że przez blisko 1000 lat nie było przypadku aby papież osobiście wynosił do chwały ołtarzy własnego poprzednika na Tronie Piotrowym – czy też uchylenia przez papieża wymogu upływu 5 lat od śmierci kandydata na ołtarze, aby móc otworzyć proces beatyfikacyjny, Benedykt XVI jakby zaskoczył nieco datą, wybraną dla dokonania uroczystości beatyfikacyjnej. Jak wiemy, nastąpi ona 1 maja – co z pozoru może być datą nic nie mówiącą. Gdy sięgnąć jednak do katolickiego kalendarza liturgicznego – biorąc pod uwagę, jak w tym roku późno obchodzimy uroczystość Zmartwychwstania Pańskiego – sprawa staje się jasna: jest to II niedziela po Wielkanocy, czyli ustanowione właśnie przez Jana Pawła II święto – Niedziela Miłosierdzia Bożego. Data więc pięknie wpasowuje się w to, na co szczególny akcent kładł w swoim pontyfikacie Sługa Boży – a więc przypomnienie, odkrycie na nowo przesłania Bożego Miłosierdzia, otwartego na każdego człowieka w każdym czasie. Papież mówił bowiem: 
Nic tak nie jest potrzebne człowiekowi, jak miłosierdzie Boże – owa miłość łaskawa, współczująca, wynosząca człowieka ponad jego słabość ku nieskończonym wyżynom świętości Boga. (Łagiewniki, 7 VI 1997)
W bazylice św. Piotra rozpoczęto prace nad przeniesieniem ciała Jana Pawła II z Grot Watykańskich do kaplicy św. Sebastiana, w prawej nawie świątyni, między Pietą Michała Anioła a kaplicą Najświętszego Sakramentu – informuje agencja I-Media. Przeniesienie ciała Jana Pawła II nastąpi po beatyfikacji. 
Taka ciekawa uwaga – może smutna nieco. Przeglądałem blogi, patrzę na wpisy na nich od piątku właśnie, i co? Niewiele osób poświęciło temu wydarzeniu w ogóle miejsce, zwróciło na nie uwagę – może z 5. A ile zostało od tamtej pory napisane? Sporo – widać wyraźnie (blogi mam uszeregowane wg kolejności najnowszych wpisów). 

Nie chcę wchodzić w detale – ale nie podoba mi się bardzo medialna niby to ogólnonarodowa tendencja do wzniosłych słów i haseł, jaka powróciła w momencie ogłoszenia publicznie nowiny o zakończeniu procesu beatyfikacyjnego. Powróciła? Tak, widzieliśmy prawie to samo, gdy Jan Paweł II odchodził w kwietniu 2005, niespełna 6 lat wstecz. Wyglądało to pięknie, rodziło nadzieję na trwałą przemianę w ludzkich sercach – w naszym kraju i nie tylko – na zmianę języka debaty publicznej, polityki, na odnalezienie na nowo szacunku dla siebie nawzajem, wyjście ponad nasze własne uprzedzenia, małostkowe uczucia, które tak często nami kierują i prowadzą do głupot, których własna duma nie pozwala potem naprawić… i naprawienie wielu innych spraw.
Dlaczego mi się nie podoba? Bo jest sztuczna. Bo jest bez pokrycia. Bo, niestety, nic na trwałe nie zmieniła, co widzimy do dzisiaj. Pada wiele pięknych i wzniosłych słów, wszyscy sobie przytakują, ściskają się nawzajem, obiecują wielkie zmiany… a prędzej czy później i tak wracają do robienia swojego, tak samo jak wcześniej. Piękne pustosłowie. No tak – bo przecież dzisiaj wszyscy się cieszą, KEP wzywa do modlitwy i dziękczynienia. 
Może to i ostre słowa – nie neguję jednak radości biskupów, księży, i części z nas świeckich… Ale tak naprawdę – czy w ogóle i z czego cieszy się teraz przeciętny człowiek? Czy dla niego to w ogóle coś znaczy, poza obowiązkowym tematem w wiadomościach, serwisach informacyjnych w radiu i internecie? W końcu – cieszymy się przecież także, i to w skali kraju, narodu, jak reprezentacja piłkarska wygra jakiś mecz (fakt – rzadkość w ostatnich latach), albo np. Adam Małysz wygra jakiś turniej. Czy to jest prawdziwa radość? Moim zdaniem – nie, bo to zwykłe odczucie jakby przyjemności, zadowolenia, z radością nic nie mające wspólnego. 
Jeżeli się cieszymy – to przyczyna musi być głęboko, w środku, w nas. Nie dlatego, że – jak pewnie większość świata – uważaliśmy Jana Pawła II za dobrego człowieka. Jeśli radość – to wdzięczność Bogu za osobę Jana Pawła II, za jego pontyfikat, za jego życie, za wszelkie dzieła które zainspirował, za nadzieję jaką dał wszystkim ludziom i każdemu z osobna tym, co pisał, mówił, robił, jaki dawał przykład. Jeśli radość – to dlatego, że cenimy Jana Pawła II jako wzór świętości, człowieka dobroci i modlitwy, orędownika pokoju, sprawiedliwości i miłosierdzia. 
Nie dlatego, że fajnie się na taką osobę patrzy – tylko że ta osoba ma być i staramy się, aby dla nas samych była inspiracją. Staramy się, aby jego idee – a właściwie idee i przesłanie Kościoła, Boga, Jezusa – żyły w nas, były przez nas realizowane. Jan Paweł II inspiruje i wskazuje drogę – ale nie do biernej radości i przyklaskiwania, ale konkretnych działań i decyzji, jakie sam podejmuję. Radość z wyniesienia go na ołtarze wtedy może być i jest prawdziwa, gdy to, co łączy mnie ze Sługą Bożym to coś więcej niż przynależność do  tej samej wspólnoty Kościoła czy nawet ta sama narodowość.
Niestety, nie ma co liczyć na jakieś wielkie zmiany w skali kraju, Europy czy świata… To przykre, ale tak jest. Ludzie pogadają sobie, pozachwycają się – i będą dalej robili swoje, jak dotychczas. Ważne jest to, czy wydarzenie – beatyfikacja – mnie samego zmieni. Osobiście uważam i wierzę w świętość Jana Pawła II, bez względu na to, czy Kościół ją formalnie zatwierdzi (a raczej – stwierdzi), ale cieszę się bardzo, iż tej sprawiedliwości stało się zadość, wbrew bardzo licznym, po śmierci papieża z Polski, głosom krytyki pod adresem jego personalnie i jego posunięć. 
Nie o obraz z aureolą (takie już od 6 lat sprzedają), czy tony świętych obrazków jakie lada moment zasypią każdego w każdym kościele, jako dodatki do katolickich tytułów, książek – nie o nie chodzi. Chodzi o uświadomienie sobie znaczenia prawdziwej świętości – nie tyle samego Jana Pawła II, co tego, że świętość jest wyzwaniem i zadaniem dla każdego z nas, i nie trzeba być papieżem, aby ją osiągnąć. I do tej świętości wytrwałe i z przekonania dążenie – we własnym życiu, własną drogą, realizując własne powołanie. Dokładnie tak, jak ten, którego Kościół otrzymał jako papieża przełomów tysiącleci, i którego niebawem Kościół wyniesie do chwały ołtarzy.

Jest trudno? Upadamy? Babramy się – czasami w tych samych, często w coraz to nowych – grzechach i swoich słabościach. Ale właśnie Jan Paweł II pięknie wskazuje na nadzieję. Dla każdego: 

Człowiek – każdy człowiek – jest tym synem marnotrawnym: owładnięty pokusą odejścia od Ojca, by żyć niezależnie; ulegający pokusie; zawiedziony ową pustką, która zafascynowała go jak miraż; samotny, zniesławiony, wykorzystany, gdy próbuje zbudować świat tylko dla siebie; w głębi swej nędzy udręczony pragnieniem powrotu do jedności z Ojcem. jak ojciec z przypowieści, Bóg wypatruje powrotu syna, gdy powróci, przygarnia go do serca i zastawia stół dla uczczenia ponownego spotkania, w którym Ojciec i bracia świętują pojednanie. (Reconciliatio et Paenitentia)

Może warto się do czegoś zdeklarować, obiecać coś – nie tyle sobie – co Bogu? Każdy moment jest dobry na zmiany.