Marta ponownie i jej zadanie domowe

Dzisiaj Kościół wspomina św. Martę – tę gorszą, która jak ta materialistka zachowała się, gdy Jezus przyszedł do ich domu. Ale nie tak w końcu złą, skoro On sam ją – z miłością i wdzięcznością za przygotowane dla Niego i towarzyszy dobra – pouczył, powiedzmy naprostował
 
I dzisiaj widzimy efekty tego, co wtedy opisałem. Marta potrafiła wyciągnąć konsekwencje z tego, co usłyszała, przemodlić to i zgłębić. Zrozumiała. Bo wtedy ona nie zareagowała źle – po prostu nie rozpoznała dobrze czasu, zajęła się tym, co na pierwszy rzut oka ważne, nie dostrzegając tego, co wówczas było najważniejsze, swojego Gościa. 
 
W jaki sposób wyciągnęła konsekwencje? W sytuacji dla niej, dla Marii zresztą też, bardzo na pewno trudnej – gdy zmarł ich brat, Łazarz. Chyba jedyny przypadek, gdy Jezus zapłakał nad człowiekiem – tak musiał być Mu bliski. Wcześniej, gdy Łazarz już zmarł i został pochowany, a Jezus zmierzał do ich domu – to właśnie Marta dała wyraz swojej wiary. To ona wybiegła Mu na przeciw. To z jej ust padły słowa: Teraz wiem, że Bóg da ci wszystko, o cokolwiek byś prosił Boga. Usłyszała wówczas słowa: Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem, na które odpowiedziała wspaniałym aktem wiary: Ja mocno wierzę, żeś ty jest Mesjasz, Syn Boży. Czy jej wiara zmotywowała Jezusa do modlitwy za zmarłego? Jak mówi tradycja – Łazarz był później, po cudownym wskrzeszeniu, biskupem francuskiej Marsylii. 
Marta z pewnością odrobiła swoje zadanie domowe. Wzięła do serca lekcję Jezusa z tamtej wcześniejszej wizyty. Gdy sytuacja po ludzku zaczęła ją przerastać z powodu śmierci brata – wiedziała, w czyje ręce złożyć swój ból, ale i przede wszystkim swoją nadzieję. Wiedziała, że tym razem nie ma znaczenia zabawianie gości, przygotowanie stypy, obowiązki typowo związane z savoir vivre. Wiedziała, komu zaufać. Jemu. 
 
Bóg czeka na Twoją konkretną decyzję. Chce tylko, abyś Mu zaufał. Uwierz, że On może nawet to, co tobie w tej chwili się wydaje niemożliwe. O ile poprosisz Go, dasz Mu szansę i pole do działania. O ile sam swoimi niezbyt rozsądnymi decyzjami nie będziesz Mu przeszkadzał.  
 
>>>
 
Niejaka Nancy Pelosi, deklarująca się jako katoliczka (a odpowiedzialna za utrzymanie finansowania aborcji przez podatników), publicznie Przewodnicząca Izby Reprezentantów USA, otrzymała nagrodę największej chyba na świecie machiny napędzającej przemysł aborcyjny – Planned Parenthood. Sytuacja jest conajmniej trudna – ponieważ osoba ta z uśmiechem na twarzy tłumaczy, jakie jej zdaniem jest katolickie podejście do aborcji. Problem polega tylko na tym, że jest bardzo duży rozdźwięk pomiędzy tym, co osoba ta mówi, a jaka jest faktyczna nauka Kościoła w tej materii. Upomnienia biskupów nie skutkują – czy w tej sytuacji nie byłoby zasadne użycie przewidzianych w KPK środków karnych? Przecież kobieta ta jawnie wprowadzana ludzi w błąd. 
 
>>>
 
Już widać błogosławione skutki nowelizacji przepisów odnośnie kierownictwa IPNu, przepchniętej na siłę – bo trudno inaczej nazwać to w sytuacji, gdy p.o. prezydenta podpisuje coś, co prezydent (gdyby żył) wetowałby. Niby prosto i przejrzyście – a jednak nie bardzo, skoro uczelnie nie potrafią w ogóle wyłonić elektorów, którzy mieliby wybierać nowy twór pt. Rada IPN. I przejściowe nie-wiadomo-co – trwa. Jak tak dalej pójdzie – biorąc pod uwagę nowe przepisy – rozwali to plany działań IPNu na rok 2011, bo wszystko wskazuje na to, że wyłonienie Rady, konieczne dla wyłonienia Prezesa, może nastąpić nawet dopiero na wiosnę. 
>>>
 
Prezydent USA traci poparcie. Cóż, nie dziwi to – skoro daje się komuś pokojowego Nobla za nic, bo nic wtedy nie zrobił – to jaka motywacja do pracy dalej? Żadna. Z 70 punktów obecnie poparcie zjechało mu do 45. Co może doprowadzić – miejmy nadzieję – do zwycięstwa w wyborach do Izby Reprezentantów przez republikanów, odsunięcia od dominacji demokratów; co z kolei uniemożliwi Obamie przepchnięcie czegokolwiek w Kongresie. Skoro nawet rzecznik demokratów wróży im już porażkę… Jest szansa. 
 
>>>
 
Argentyna jest kolejnym (po)nowoczensym państwem, które uznało, że prawo Boże i naturalne sobie, a my sobie. Nie dość, że mogą tam już zawierać małżeństwa (nie związki) homoseksualiści, to jeszcze mają również prawo do adopcji dzieci. Zresztą – jakie tam małżeństwo, skoro staroświeckie małżonek zastąpiono przez kontrahent. Nowocześnie, a co! Jak kontrahent – to umowa. A umowę przecież zawsze można rozwiązać, jak przestaje być korzystna… Żeby było lepiej – homo pary mają prawo do szybszej adopcji w stosunku do par hetero. Świat staje na głowie. Niedługo okaże się, że to orientacja homo jest normalna – a hetero jest dewiacją.
>>> 
 
Cieszy mnie dyskusja pod ostatnim wpisem 🙂 

Poprawczak

Jezus odprawił tłumy i wrócił do domu. Tam przystąpili do Niego uczniowie i prosili Go: Wyjaśnij nam przypowieść o chwaście! On odpowiedział: Tym, który sieje dobre nasienie, jest Syn Człowieczy. Rolą jest świat, dobrym nasieniem są synowie królestwa, chwastem zaś synowie Złego. Nieprzyjacielem, który posiał chwast, jest diabeł; żniwem jest koniec świata, a żeńcami są aniołowie. Jak więc zbiera się chwast i spala ogniem, tak będzie przy końcu świata. Syn Człowieczy pośle aniołów swoich: ci zbiorą z Jego królestwa wszystkie zgorszenia i tych, którzy dopuszczają się nieprawości, i wrzucą ich w piec rozpalony; tam będzie płacz i zgrzytanie zębów. Wtedy sprawiedliwi jaśnieć będą jak słońce w królestwie Ojca swego. Kto ma uszy, niechaj słucha! (Mt 13,36-43) 
A więc tak! Mogliby niektórzy zakrzyknąć. Dowód koronny – skoro sam Jezus tak to tłumaczy, to znaczy, że nie ma zmiłuj, niektórzy skończą w czeluściach piekielnych, i tyle! Tak! Sprawiedliwość zwycięży! A Bóg sprawiedliwie osądzi wszystkich. 
Generalnie… Nie zgadzam się z tym. Ten niby dowód, o którym mowa – to nic innego, jak… antydowód. Jak kto woli – dowód na coś przeciwnego. Tłumaczy to o. Wacław Hryniewicz OMI, najbardziej z pewnością w Polsce znany orędownik rozumienia tych i nie tylko słów Jezusa i w ogóle przesłania chrześcijańskiego w ten sposób, że wszyscy ludzie zostaną zbawieni, apostoł idei powszechnego zbawienia. Czy neguje on piekło? Neguje jego najpopularniejsze rozumienie jako wiecznej, nieskończonej i bez odwołania kary, jaką człowiek otrzymuje za złe życie. 
O cóż chodzi? O niuans językowy. Tak, znowu kwestia przekładu. Włos się jeży na głowie, co jeszcze można by się dowiedzieć, jakby człowiek przejrzał od deski najstarsze tłumaczenia, jakie jeszcze kwiatki by tam znalazł. Chodzi bowiem o tłumaczenie greckiego kolasis, które przekłada się jako męka wieczna. Czy jednak o to chodzi? Takie jest znaczenie w naszym języku. Jednakże w starożytnej grece – zupełnie inne. Oczywiście, kara – ale kara mająca sens przede wszystkim terapeutyczny, uzdrawiająca ukaranego. Nie żadne przekreślenie. 
O. Hryniewicz pisze dalej, że sformułowanie to zaczerpnięto ze słownictwa ogrodniczego, w którym służyło ono do opisania pielęgnowania krzewu – przycinania, doglądania. Czemu to służy? Ano oczywiście temu, aby całość roślinki lepiej się chowała, dorodniej wyrosła, lepsze owoce miała.
Zatem o jaką mękę chodzi? Najprościej – przejściową. Mękę, która człowieka ma oczyścić z całego brudu, który nazbierał się na nim przez życie, tego brudu który nie pozwala człowiekowi już w Dniu Sądu dostać się do wspólnoty świętych z Bogiem. Obrazowo – taki poprawczak. Owszem, w praktyce poprawczaki może niewiele dobrego dają – jednakże założenie jest dobre. Pomóc, w tym wypadku – młodemu człowiekowi, odnaleźć się, poukładać, okrzepnąć i stać się lepszym. I wypuszcza się go potem z takiego poprawczaka, aby lepszy już, szedł dalej w życie. 
Ja chcę wierzyć, że takie jest znaczenie piekła ewangelicznego. Że Bóg nie daje nam potem drugiego życia – ale po tym poprawczaku po śmierci, tym właśnie właściwie rozumianym piekle, każdego chce uszczęśliwić na wieki wieków. Amen? Mam nadzieję. Bo jakoś w głowie – fakt, może niezbyt dużej i  niezbyt mądrej – nie chce mi się zmieścić, że Bóg ludzi tak ukochał, że najpierw własnego Syna przysłał na świat, aby Ten dał się zabić jako człowiek dla naszego zbawienia… po czym to zbawienie zaoferował, dał tylko niektórym.
Każdy z nas jest ukochany przez Boga, jaki by nie był. Wierzymy bardzo w to, że po śmierci – kresie życia materialnego – jest coś dalej, coś wspaniałego. Czy miłość Boga do człowieka kończy się na granicy życia? Niektórzy mówią, że tylko za życia człowiek może się opamiętać, i osiągnąć niebo, choćby ostatnim tchnieniem życia wzbudzając żal za to wszystko, co w ciągu życia spaprał… Ja chcę wierzyć, że Jego miłość do nas jest tak wielka, że – owszem – jakaś kara na człowieka czeka, gdy nie popisał się za życia, może i nawet gdybyśmy wiedzieli, jaka, może się okazać ciężka i bolesna. Ale nie jest ona permanentna. Jest coś dalej. Co? Szczęście bez końca z Bogiem w wieczności.
Czy to oznacza, że możemy pozwolić sobie na lekceważenie Boga, bo przecież zawsze jest czas – a jak i jego zabraknie, to w końcu czeka mnie tylko poprawczak? Nie, to nic innego jak grzechy przeciwko Duchowi Świętemu. To, o czym pisze o. Hryniewicz to nic innego, jak nadzieja. Nadzieja na to, że gdy już będzie po wszystkim i nie będę miał wpływu na swój dalszy los – a okaże się, że nagrabiłem za życia nieco więcej, niż by mi się mogło wydawać – nie jestem przekreślony, moja dusza nie idzie na zatracenie. Dlaczego? Bo On mnie zbawił, tak bardzo mnie kocha.
W końcu poprawczak to nie dożywocie. Z poprawczaka wychodzi się, aby być lepszym.

Nowe życie, nowa strona

Udało się!!!! Jesteśmy pewni.

Do Turcji pojechaliśmy we dwójkę – a wróciliśmy z jeszcze jednym prezentem, niespodzianką.

Naszym dzidziusiem.

Jakieś 2 tygodnie temu Natusza powinna była przechodzić to, czego każda kobieta bardzo nie lubi, a co musi znosić raz w miesiącu. I nic, cisza. Poczekaliśmy ze 2-3 dni. No i żonka test ciążowy zrobiła.

Oczywiście – ja dowiedziałem się o swoim dzidziusiu ostatni. W okolicznościach przyrody bardzo ciekawych – zwaliliśmy się bowiem na głowę teściom, szwagierka miała urodzinky. Jak ja dojechałem – ostatni – to jakoś nie zwróciłem uwagi, choć zauważyłem dość dużą i zastanawiającą radość i wesołość u zebranych. Wyściskaliśmy jubilatkę, a żonka poprosiła mnie – w ferworze nakrywania do stołu – do pokoju. I pomachała z uśmiechem czymś, co po złapaniu ją za rękę okazało się być testem ciążowym. Z wynikiem pozytywnym 😀

Dieta dietą – ale takie emocje trzeba było odreagować i pierwszy raz od dłuższego czasu popiwkowałem tego wieczora. Z radości, oczywiście 🙂

Rodzice moi dowiedzieli się dopiero w sobotę ostatnią (tydzień później), bo jakoś się nie składało – nie mogliśmy się ustawić, żeby do nich wpaść, a nie chciałem im tego mówić przez telefon. Mama – bo oczywiście, ja mało inteligentnie nieco naciskałem na spotkanie – cała spanikowana, że pewnie jakieś choróbsko (salmonellę czy coś) przywieźliśmy z Turcji… No i się dowiedzieli. Ojciec – znany wulkan emocji stwierdził nawet, że to i dobrze, bo później on za stary będzie na dziadkowanie. A w końcu – to ich pierwszy wnuczek! I teraz bezkarnie można ich od dziadków wyzywać 😛

Cieszymy się straszliwie. Ja normalnie aż sam siebie nie poznaję 😀 Chucham i dmucham na żonkę, żeby się nie nadwyrężała, odpoczywała. I to jej łatwo przychodzi – na razie, poza bardzo lekkimi i sporadycznymi bardziej niż mocno nudnościami (+ 1 raz zawroty głowy, ale to upał był i duchota straszna w kościele, więc się nie liczy) jedynym objawem ciąży jest to, że poza pracą właściwie większość popołudnia… przesypia 🙂

Maleństwo, jak wyczytaliśmy – tak, fachowa literatura to podstawa! – wygląda teraz podobno jak konik morski. Ma pewnie jakieś 6 tygodni. Ja, oczywiście, chciałbym synka – Natuszka córeczkę. A w kościach czuję, że córeczka będzie. Zresztą, jakie to ma znaczenie? Żeby maleństwo zdrowe tylko było.

Przydał się z pracy abonament do LuxMedu – szybko, bez kolejek i płacenia Natuszka zrobiła potrzebne badania. Centrum medyczne jest bliziutko od nas, sympatyczna i kompetentna pani ginekolog. Miała wątpliwość (już na USG rozwianą – jest ok) co do jednej piersi, i nie gdybała, tylko od razu na USG wysłała – wydaje mi się, że to dobrze o niej świadczy.

Jedyny problem – nadżerka tak zwana. Ale mamy zapisane globulki, żonka aplikuje. Jak poczytałem w odmętach netu – nie umiera się od tego, kobiety piszą że i 2 zdrowych dzieci rodziły, i nic się nie działo (za to podobno po zabiegu dokumentnego pozbycia się tejże to różnie bywało…), tylko podczas porodu krwawienie minimalnie większe może być. Ale wierzymy, że wszystko będzie dobrze.

Ojcostwo mnie nieco przeraża. Chyba nigdy nie miałem jakiegoś podejścia do dzieci – są tacy, do których maluchy od zawsze się kleją, itp. Do mnie – nie. Ale sam fakt tego, że dzidziuś nasz będzie na świecie sprawi chyba, że nie wytrzeźwieję z tydzień conajmniej z radości!

Teściu powiedział, i ma rację – to niesamowite. Nie widzisz dzidzi, wiesz że gdzieś tam siedzi, rozwija się, a już tak strasznie dzidziusia kochasz 🙂

 
>>>
Druga rzecz – od jakiegoś czasu w wolnych chwilach przygotowywałem powolutku swoją stronę. Tu piszę na blogu, ale postanowiłem założyć także stronę. 
Zapraszam zatem na http://palabra.webd.pl
 
Nie będę reklamował – jest tam o tym, co dla mnie ważne, czyli o wierze, o Bogu. Generalnie w większości, jak na razie, o modlitwach i moje rozważania. Trochę i w miarę upływu czasu, mam nadzieję, coraz więcej – o książkach i najciekawsze z nich myśli. W przyszłości – planuję dodać nie tylko swoje, ale także znalezione najciekawsze rozważania, dobre opowieści z przesłaniem i aforyzmy.
Strona powstała w Joomli, którą się zachwycam – bardzo dużo możliwości. Trochę zabrało, zanim to rozgryzłem, ale jest dobrze 🙂 Konwencja kolorystyczna – z premedytacją taka, a nie inna, własnoręcznie wymodzona. Delikatny spokojny kolor, no i obowiązkowo coś w odcieniu czerwieni (wiśnia?). 
Zachęcam do odwiedzania i korzystania 🙂 

Apostołka apostołów przy pustym grobie

Pierwszego dnia po szabacie, wczesnym rankiem, gdy jeszcze było ciemno, Maria Magdalena udała się do grobu i zobaczyła kamień odsunięty od grobu. Maria Magdalena natomiast stała przed grobem płacząc. A kiedy /tak/ płakała, nachyliła się do grobu i ujrzała dwóch aniołów w bieli, siedzących tam, gdzie leżało ciało Jezusa – jednego w miejscu głowy, drugiego w miejscu nóg. I rzekli do niej: Niewiasto, czemu płaczesz? Odpowiedziała im: Zabrano Pana mego i nie wiem, gdzie Go położono. Gdy to powiedziała, odwróciła się i ujrzała stojącego Jezusa, ale nie wiedziała, że to Jezus. Rzekł do niej Jezus: Niewiasto, czemu płaczesz? Kogo szukasz? Ona zaś sądząc, że to jest ogrodnik, powiedziała do Niego: Panie, jeśli ty Go przeniosłeś, powiedz mi, gdzie Go położyłeś, a ja Go wezmę. Jezus rzekł do niej: Mario! A ona obróciwszy się powiedziała do Niego po hebrajsku: Rabbuni, to znaczy: Nauczycielu. Rzekł do niej Jezus: Nie zatrzymuj Mnie, jeszcze bowiem nie wstąpiłem do Ojca. Natomiast udaj się do moich bracii powiedz im: Wstępuję do Ojca mego i Ojca waszego oraz do Boga mego i Boga waszego. Poszła Maria Magdalena oznajmiając uczniom: Widziałam Pana i to mi powiedział. (J 20,1.11-18)
Tym razem to nie dzisiejszy tekst – ale z wczoraj. Bo wczoraj Kościół wspominał jedną z najciekawszych postaci związanych z osobą Jezusa. I nie tylko dlatego, że na kanwie kilku mniej lub bardziej spiskowych teorii wokół niej napisano ostatnimi czasy, począwszy od Kodu Leonarda da Vinci Dana Browna sporo dobrze sprzedających się powieści. 
Może przede wszystkim dlatego, że była kobietą. Chodzi o Marię z Magdali, zwaną popularnie Marią Magdaleną. Tę właśnie, której jedną z historii opowiada powyższy obrazek ewangeliczny. Nie wystarczyło jej to, że była z innymi kobietami i Janem pod krzyżem, widziała ostatnie stadium, apogeum męki Zbawiciela, Jego śmierć, to jak żołnierz przebijał Mu bok. Może słyszała w tym wszystkim krótką wymianę zdań – a raczej obronę Jezusa przez Dyzmę (pierwszego świętego? sam Jezus obiecał mu niebo), który później wyznaje wiarę i prosi o miłosierdzie. 
Już w tym fragmencie jej postawa jest inna. Bo co zrobili uczniowie? Niektórzy pouciekali z miasta – jak tych dwóch, których sam Zmartwychwstały musiał przekonywać i zawracać, gdy już prawie do Emaus doszli. Inni – zaszyli się w wieczerniku, tym niedawnym miejscu wspólnego z Nim ucztowania, bo.. bali się. Sytuacja ich przerosła, nie wiedzieli – co dalej, co zrobić, czy przegrupować się, a może rzucić to wszystko i wrócić do swoich domów, do swoich zajęć, które 3 lata wcześniej porzucili, idąc za Nim? 
Nie wiemy, co było w sercu Marii z Magdali. Na pewno wielki ból i smutek. Czy się bała? Ewangelista o tym nie wspomina. Nie sądzę. Bolała, bo straciła kogoś, kto był dla niej najważniejszy – nie jako kochanek, potajemny partner, ojciec ukrytych dzieci (co niektórzy autorzy spekulują). Zresztą – czy ona sama nie mogła Go kochać jako człowieka? Mogła. Co nie znaczyło wzajemności. Był człowiekiem, ale i Bogiem, któremu uwierzyła, który był jej punktem odniesienia. I już po tych niespełna 3 dniach przyszła, aby pobyć choćby z tą cielesną powłoką, jaka została po Jego śmierci. Chciała w ten sposób oddać mu hołd. Nie zważała na to, co powiedzą ludzie, na ewentualne problemy gdyby napotkała strażników, których przecież Piłat mógł zostawić przy grobie wichrzyciela za jakiego w oczach Żydów uchodził Jezus. 
Stąd jej łzy, które były na pewno łzami szczerej tęsknoty za kimś, kto wskazał jej drogę, a dopiero co został brutalnie zabity. Maria otrzymuje pierwszy po śmierci Jezusa znak od Boga – widzi aniołów. Gdzie jest ciało? Co się stało? Ukradli je? Jeszcze nie rozumiała, co się stało – nie oczekiwała nic, po prostu chciała ostatni raz oddać Panu hołd, namaszczając Jego ciało. Nawet tego nie może zrobić… Nie rozpoznaje Jezusa, gdy ten odzywa się tuż za jej plecami. Ale nie poddaje się – jeśli to  ty Go zabrałeś, powiedz mi, gdzie Go położono. Ma swój cel i nie zamierza odpuścić. 
To, co usłyszała później, musiało w jakiś sposób przypominać wcześniejsze zdarzenie. Kiedyś musiała być sytuacja, gdy Maria pierwszy raz o Nim usłyszała. Od ludzi? Z plotek o uzdrowieniach, o wyrzucaniu demonów przez Niego? Ktoś opowiedział kawałek z Jego nauki? Może sama Go gdzieś usłyszała? Na pewno wtedy Bóg zapukał do jej serca. Zwrócił się do niej tak, jak Bóg zwraca się do każdego – wprost, po imieniu. Mario. Mówię właśnie do ciebie. Zwracam się do wszystkich, każdemu proponuję zbawienie. Ale mówię też konkretnie do ciebie. Tak, jak Zmartwychwstały mówiący w tej chwili do niej. To On. Żyje! 
Także pierwsze posłanie po zmartwychwstaniu Jezus kieruje do niej. Właśnie jej się pierwszy objawia. To ona ma zanieść radosną nowinę do apostołów. Nie Piotr, nie Jan – ona, kobieta, Maria. Pusty grób rozpromienia historię chrześcijaństwa i ogłasza zwycięstwo Zbawiciela nad śmiercią właśnie dzięki Marii, przez nią. jako pierwszą W świetle ówczesnych konwenansów, niskiej pozycji  kobiet w społeczeństwie – paradoks. Znali ją, to prawda, ale mogli pomyśleć, ze zwariowała. Zresztą, najpewniej – co można odczuć, czytając ewangelie – Piotr nie pobiegł do grobu dlatego, że się ucieszył, ale dlatego że po prostu nie uwierzył. Eh, mała wiara…
Wschodnia tradycja Kościoła przypisuje Marii z Magdali tytuł apostołki apostołów. Gra słów z jednej strony, ale jakże prawdziwa. Pozostają pytania co do jej wcześniejszych dziejów, zanim dołączyła do grupy idących za Jezusem. Pewne jest, że Jezus wyrzucił z niej bodajże 7 złych duchów, o czym wspomina ewangelia Łukasza. Tak samo jak to, że jest o niej mowa w każdym miejscu, gdy autor wymienia podążających za Panem (Marii było tam kilka – ale o tej zawsze jest mowa). Z czego wynika to, że utożsamia się ją z jawnogrzesznicą, którą Jezus uratował od ukamienowania, cudzołożnicą? Nie wiem i nie rozumiem – chociaż nie wykluczam, bo nie takie pokręcone życiorysy Jezus rozprostowywał. Jakoś mi się w to wierzyć nie chce. Może przemawia przez to jakaś próba zdyskredytowania przez wczesnochrześcijańskich pisarzy jej osoby? No bo kto by pomyślał, nie wypada – żeby  k o b i e t a … 
Dla mnie to świetna postać. Która na szacunek zasługuje nie ze względu na parytety czy tego typu bzdury, czy fakt bycia kobietą. Ona zasługuje na szacunek, bo nie zabiegała o pierwszeństwo o którym napisałem (często niezauważane), a jednak Jezus ją nim obdarzył: pierwsza zaniosła radosną nowinę od grobu. Zasługuje na szacunek ze względu na swoją postawę po śmierci Pana – to, że nie uciekła, nie bała się, ale ukojenia szukała przy Nim, szła oddawać Mu hołd. Wspaniała patronka ludzi, którzy wierzą nadziei wbrew nadziei. 
>>>
GN opublikował ciekawy tekst na temat blogów księży. Bardzo cieszę się, że zwrócili uwagę np. na blog ks. Andrzeja Przybylskiego, który często i chętnie czytam. Napisali o ks. Arturze Stopce – bo aktywnie pisze na wielu frontach. Dziwię się, że pominęli blog ks. Tomasza Sękowskiego (może dlatego, że ostatnio rzadziej pisze?). Trochę nie rozumiem reklamowania tego bloga – artykuł wychodzi pod koniec lipca 2010, zaś ostatni wpis… z listopada 2009.
W ogóle – jak ktoś zainteresowany jest księżowskimi blogami – spora lista (jedyna w swoim rodzaju) jest w serwisie kaplani.com.pl.
>>>

Jakoś nie chciało mi się pisać… Przelewanie z pustego w próżne… Chodziło o przepychanki odnośnie krzyża, który po katastrofie w Smoleńsku stanął przed pałacem prezydenckim. Przecież to jest oczywiste. Teren państwa, kancelaria decyduje. Tam ma i powinien być pomnik. A krzyż jako symbol może zaistnieć w innym, lepszym miejscu. Bardzo dobry tekst o przeciąganiu krzyża.

>>>

Kilka świetnych myśli z tekstu o pracujących w Bronxie franciszkanach ze wspólnowy Renewal (Odnowa), o tym że życie to jak stołek o 3 nogach i o skakaniu w ciemno ze schodów ufając Bogu:
Benedykt XVI powiedział, że serce misjonarza to serce, które jest przebite. Bardzo mnie to dotknęło. Zmagałem się długo z tym, o co pytasz. Przebicie serca jest częścią nawrócenia. Uczę się kochać tych, którzy ze mnie szydzą. Sam byłem kiedyś pierwszym, który kpił z chrześcijan. Często czuję strach. To dobrze, bo mam możliwość wyboru: wyjść na ulicę czy zostać w celi. Ewangelizacja to mieszanka strachu i „Jezu, ufam Tobie”. Zastanawiałeś się, dlaczego Bóg w ogrodzie Eden postawił drzewo? Po to, by Adam miał możliwość wyboru. Zmaganie się z możliwością odrzucenia jest codziennym chlebem apostoła. Umieram, by dać życie innym.
– Bóg nie wchodzi z butami w twoje życie – wyjaśnia o. Agustino. – On delikatnie pyta. Tak rodziło się moje powołanie. Tuż po nawróceniu mówiłem: „Panie, dla Ciebie wszystko! Co mam robić?”. Usłyszałem cichy głos: „Chcę, byś został kapłanem”. „Panie, spraw, bym został milionerem, a ja rozdam pieniądze ubogim” – krzyczałem. A w sercu słyszałem: „Chcę, byś został kapłanem”. „Panie, założę liczną rodzinę, a moje dzieci wychowam na prawdziwych chrześcijan”. „Chcę, byś został…”. „Panie – nie dawałem za wygraną – dla Ciebie wejdę na Mount Everest!”. „Chcę…”. Co było robić? Skapitulowałem – śmieje się zakonnik z Teksasu. – Nie żałowałem tego ani przez chwilę. Dziś wiem, że jedyną rzeczą, która może mnie uszczęśliwić, jest wypełnienie Jego woli. 
Chcę być dzieckiem. Dziecko jest wolne. Nie wstydzę się okazania słabości. Dziś rano czytałem słowa Faustyny i zacząłem płakać. Dar łez – czułem to wyraźne – był głosem Jezusa mówiącego: Zobaczcie, jak bardzo was kocham! 
Chciałem grać jedynie dla Pana, ale nie potrafiłem. Spowiednik zalecił, bym codziennie przez pół godziny grał jedynie dla Boga. Bez świadków. Grałem, ale czułem, że wciąż się popisuję. „Jezu, daj mi czyste serce! – wyłem. – Zabierz mą ogromną pychę!”. Grałem tak samotnie przez pół roku. Robiło mi się już niedobrze. Spowiednik powiedział, że może to potrwać nawet 4 lata. Zdobywanie cnoty to długi dystans. Budujemy solidny dom, a nie domek z kart. Po miesiącach codziennej walki odetchnąłem. Poczułem, że modlę się grą i przestaję się popisywać. Dziś niczego już nie chcę, jedynie grać dla Niego. Jeśli przestanę, zaczną wołać kamienie. – A czego bardziej boicie się, wychodząc na ulice Bronksu: agresji czy szyderstwa? – pytam, żegnając się z zakonnikami w szarych habitach. – Odrzucenia – odpowiada o. Agustino. – Boję się starego człowieka, który we mnie drzemie. Dlatego każdego dnia staję na szczycie schodów i błagam: „Łap mnie!”.
O co chodzi z tymi schodami? Przeczytaj całość 🙂

Ambitna pokora ziarna

Tego dnia Jezus wyszedł z domu i usiadł nad jeziorem. Wnet zebrały się koło Niego tłumy tak wielkie, że wszedł do łodzi i usiadł, a cały lud stał na brzegu. I mówił im wiele w przypowieściach tymi słowami: Oto siewca wyszedł siać. A gdy siał niektóre [ziarna] padły na drogę, nadleciały ptaki i wydziobały je. Inne padły na miejsca skaliste, gdzie niewiele miały ziemi; i wnet powschodziły, bo gleba nie była głęboka. Lecz gdy słońce wzeszło, przypaliły się i uschły, bo nie miały korzenia. Inne znowu padły między ciernie, a ciernie wybujały i zagłuszyły je. Inne w końcu padły na ziemię żyzną i plon wydały, jedno stokrotny, drugie sześćdziesięciokrotny, a inne trzydziestokrotny. Kto ma uszy, niechaj słucha! (Mt 13,1-9)

Pewnie najczęściej, w kontekście tej przypowieści o siewcy, słyszymy z ambony o tym, że są to słowa o szansie, jaka jest każdemu dana, o tym jakie możemy owoce przynieść dzięki naszym (a właściwie nie naszym ale złożonym w nasze ręce) talentom. Że to taka ogólnikowa, kompleksowa ocena, osąd nad człowiekiem, jaki z perspektywy całego życia, już po jego zakończeniu, w dniu sądu odbędzie dobry Bóg nad każdym z nas. Dla nas – jakbyśmy taki filmik, jakby skrót wiadomości obejrzeli, tyle że zamiast informacji z danego dnia – całe moje życie, to wszystko co i jak robiłem.
Dzisiaj odkryłem, że jest to tekst… o pokorze. Tak. Pokorze i umiejętności zdystansowania się wobec własnych ambicji i tego, dokąd (a zwykle – dalej niż jesteśmy w stanie) sięgamy. Miewamy pomysły, plany, chcemy zwojować świat – i to nie jest złe, bo przecież chrześcijaństwo to radykalizm, konkrety i stawianie spraw jasno, wyraźnie; nie ma miejsca na półśrodki i bylejakość. 
Problem pojawia się, gdy tym planom podporządkowujemy wszystko. Bo na początku człowiek chce, aby Bóg go prowadził, ufa Mu, stara się i obiecuje dokładne przestrzeganie Jego nakazów i zakazów. Chce zdobyć wiele – ale z Jego pomocą, Jego drogą idąc. Ale im dłużej i dalej idzie, im więcej się na różne – najczęściej niezbyt chwalebne i dobre – postawy napatrzy w życiu, tym bardziej zaczyna, mniej lub bardziej świadomie, hołdować powiedzeniu cel uświęca środki
Zaczyna się od tego, że raz czy drugi przymknie oko na coś, co z Bożego punktu widzenia nie takie – a tu jakąś świnię podłoży w pracy, a tu coś przemilczy – no przecież Bóg się nie obrazi, w końcu kocham Go, wierzę w Niego, modlę się. A potem już z górki, jak to mówią. I w pewnym momencie okazuje się, że ten Bóg ze swoją hierarchią wartości, którą to niby wyznaje człowiek, zostaje gdzieś, hen, na końcu tego wszystkiego, co w życiu najważniejsze. 
A wtedy – nawet najwyższy możliwy dyrektorski stołek i pięciocyfrowa pensja nic nie pomoże. To tylko rzeczy, sprawy materialne. Warte tego, aby z ich powodu przegrać to, co nienamacalne, ale o ileż bardziej trwałe? Warto się zarobić – na czym cierpi rodzina, dzieci? Związki nie rozsypują się tylko dlatego, że brakuje wierności, że jedno drugie zdradziło – także dlatego, że stają się obcy, bo tak bardzo poświęcili się tej robocie dla rodziny… że zabrakło miejsca i czasu dla samej rodziny. Gdy Bóg jest na pierwszym miejscu – wszystko inne jest na właściwym. A jak nie – to już różnie bywa. 
Miej ambicje i plany. Chciej coś w życiu osiągnąć. Nie bądź leniwy. Do odważnych świat należy. Tak – ale pozostaw w tym wszystkim miejsce na palec Boży, na tchnienie Jego Ducha, na Jego wolę. W modlitwie wsłuchuj się w to, co On wskazuje, w kierunek który Ci proponuje. Nawet, jeśli wydaje się to na pierwszy rzut oka nielogiczne, niemożliwe. Mało to takich było, którym przewrócił do góry nogami życie i uczynił naprawdę szczęśliwymi, choć im samym to się w głowie nie mieściło? Nawet, gdy w efekcie nie mieli willi, limuzyny, wakacji na Karaibach i pękatego portfela. Bo to nie wszystko. 
Bo szczęście osiągniesz tylko wtedy, gdy idąc przez Niego drogą wskazaną będziesz starał się zrealizować. Samemu może i po ludzku sądząc będziesz miał wszystko – ale gdy na Boga się wypniesz, po prostu się pogubisz, nawet gdy odkryjesz to dopiero za kilka, kilkanaście lat.
Bóg jest tym wielkim siewcą, a my mamy przynosić plony. Ale jednocześnie – ty sam jesteś siewcą ziaren, z których wyrosnąć mają plony twojego życia. Różnie to w życiu bywa. Czasami jakiś pomysł uda się zrealizować lepiej, czasem gorzej, a jeszcze kiedy indziej – wcale. Tak jak z tym ziarnem w Ewangelii. Raz ktoś inny wykradnie ci pomysł. Kiedy indziej okoliczności nie będą sprzyjające, coś się posypie. Ale nie poddawaj się. Miej w sercu miejsce na zdrową pokorę.

Świetnie pasują do tego słowa, jakie Jeremiasz usłyszał od Boga, gdy Ten go powoływał (Jr 1,1.4-10). A on, jak to człowiek, nie bardzo wierzył w swoje siły. Nie mów: Jestem młodzieńcem, gdyż pójdziesz, do kogokolwiek cię poślę, i będziesz mówił, cokolwiek tobie polecę. Nie lękaj się ich, bo jestem z tobą, by cię chronić – wyrocznia Pana. I wyciągnąwszy rękę, dotknął Pan moich ust i rzekł mi: Oto kładę moje słowa w twoje usta. Spójrz, daję ci dzisiaj władzę nad narodami i nad królestwami, byś wyrywał i obalał, byś niszczył i burzył, byś budował i sadził. Zacznij siać, nawet gdy jest to kolejna próba. Tego Bóg od ciebie chce. Tylko spróbuj ponownie, i nie poddawaj się.

Uwierz Bogu – to żadna kara. Spróbuj tego, co On ci proponuje. Nie masz nic do stracenia. Zasiej na nowo i módl się o dobre plony. Abyś w nich się zrealizował. Ile razy, raz po raz, On hojnie daje nam znowu możliwość owocowania, przynoszenia plonów? Ile już takich okazji sam zmarnowałem? A On – jakby wbrew logice – sieje znowu. Może tym razem mi się uda. Włóż w to, co chcesz osiągnąć, choć krztynę z tej miłości, jaką On ma ku nam – i na pewno się uda.

Tak jak Maria – czyli savoir vivre nie jest najważniejszy

Jezus przyszedł do jednej wsi. Tam pewna niewiasta, imieniem Marta, przyjęła Go do swego domu. Miała ona siostrę, imieniem Maria, która siadła u nóg Pana i przysłuchiwała się Jego mowie. Natomiast Marta uwijała się koło rozmaitych posług. Przystąpiła więc do Niego i rzekła: Panie, czy Ci to obojętne, że moja siostra zostawiła mnie samą przy usługiwaniu? Powiedz jej, żeby mi pomogła. A Pan jej odpowiedział: Marto, Marto, troszczysz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba tylko jednego. Maria obrała najlepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona. (Łk 10,38-42)

Obrazek, w zestawieniu z I czytaniem (Rdz 18,1-10a) o Abrahamie i nieznajomych, których ugościł sutym posiłkiem i który za to (nie tylko zresztą za to) otrzymał obietnicę urodzenia się potomka, może wydawać się jakby sprzeczny. No bo jak – Bóg Abrahama nagradza za jego pracę, bezinteresowne usługiwanie przypadkowym wędrowcom? A z kolei sam Jezus Martę, która – może i słusznie po części – miała żal do siostry, że jej nie pomaga, delikatnie rzecz biorąc, skarcił? (a konkretnie – wskazał na inną kwestię)

Łatwo buntować się i burzyć na coś, czego nie rozumiemy. Bo Jezus nie pochwalił nieróbstwa Marty, nie wskazywał na celowość lenistwa i nie propagował nigdy takich postaw. Jezus nie docenił tego, co Maria mu – i innym gościom – przygotowała? Doceniał, jak każdy wysiłek jakiegokolwiek napotkanego człowieka, pracę i trud. To, co zrobił, co powiedział – było niczym innym jak formą wyrażenia uznania. Poszerzenia horyzontów. Marto – wspaniale, że zatroszczyłaś się o stół, posiłek, o żołądek mój i gości. Ale jest coś innego, na co tez powinnaś się otworzyć.

Oczywiście, z punktu widzenia savoir vivre’u, Marta postąpiła słusznie. Gość dom – Bóg w dom, w tym konkretnym przypadku nawet nie w przenośni, ale dosłownie. Trzeba przyjąć, ugościć, przygotować potrawy w wystarczającej ilości, przyozdobić stół, zatroszczyć się o napoje. Żeby z tego materialnego, zewnętrznego, wizualnego punktu widzenia nic nie brakowało. (Na marginesie – proboszcz w kazaniu mówił wczoraj, ciekawie zwrócił uwagę, że dzisiaj nie zaprasza się już tylu gości co kiedyś, gdy nawet biedniej było – bo za dużo przygotowań, trzeba wydać pieniądze, przygotować potrawy, stracić czas i środki – więc po co…)

Zresztą, jej postawa odpowiadała wyobrażeniu tego, co człowiek daje Bogu w Starym Przymierzu. Jesteś dla Boga, więc starasz się mu dużo dać, dużo ofiarować. I to właśnie Marta zrobiła. Analogicznie jak w/w Abraham (na marginesie – wydaje mi się, że Trójca Rublowa to bardzo dobra ilustracja dla obrazku z Abrahamem pod dębami Mamre). Tak, jak on nie dał wędrowcom resztek może z tego, co rodzina już  tego dnia jadła – kazał żonie wypiec świeże pieczywo, świeży nabiał, dobry trunek i najlepsze oprawione cielę. Nie z tego, co zbywało – ale z tego, co najlepsze.

Niekoniecznie postawę Marii można oceniać w kategoriach lepiej, gorzej. Postąpiła inaczej. Jakby kierowała się nieco inną hierarchią – najpierw człowiek, ukochana osoba, uczucie przywiązania, miłość, a dopiero za tym wszystkim to, co materialne, potrzeby czysto fizyczne – zaspokojenie głodu. Zresztą – Jezus w żaden sposób jej nie wywyższył na tle siostry. Raczej postawił ją Marcie jako przykład może bardziej właściwego podejścia. Bo z pewnością, wtedy ani później, nie miał prawa wątpić w autentyczność ich wiary i miłości.

Ewangelista nie napisał nic o tym – ale z pewnością Maria nie siedziała bezczynnie, gdy dom przygotowywany był na Jezusa i Jego towarzyszy. Na pewno pracowała z innymi – i wiedziała, że to, co wypada przygotować, co najważniejsze i konieczne jest gotowe. Dlatego w sytuacji, gdy sam gość pojawił się w domu – uznała, iż teraz On jest najważniejszy, że Jemu musi poświęcić uwagę, na Nim się skupić. Czasami ludzie postępują w myśl zasady, że jak chcesz to mieć, to zapracuj; robić, robić, pomnażać, własnoręcznie pracować i zasługiwać na coś, po wysiłku się osiąga. Dochodzi wówczas do dość dziwnej (herezja?) sytuacji, gdy takie nastawienie – po przełożeniu go ze sfery materialnej na duchową – prowadzi do poglądu, że człowiek dobrym, pobożnym życiem sam zasługuje i zapracowuje na zbawienie. A gdzie radość z przyjęcia tego, co zawsze jest bezinteresownym DAREM miłości i łaski Boga, wysłużonym na krzyżu? Ja zdobyłem. Nie. Ty możesz otrzymać.

Owszem, wiele zależy od tego, jak człowiek jest do Boga nastawiony – otwiera się, czy zamyka. Ale człowiek musi patrzeć, słuchać, chłonąć – najpierw mówi Bóg, i gdy On jest blisko i mówi, to po prostu trzeba słuchać. Jak się wsłuchasz, posłuchasz i wysłuchasz, a potem postarasz się zrozumieć – będziesz wiedzieć, co robić. Dasz sobie dalej radę. Bóg wskaże kierunek, i ty idąc w nim osiągniesz z Jego łaską wszystko, co jest potrzebne. Ale nie sam. Osiągnięciem w tym wypadku nie jest przejście całej drogi, i chełpienie się swoją wielkością z tego tytułu – ale umiejętność zrozumienia tego, co On mówi i przyjęcie darmowego daru Bożego zbawienia, które ofiaruje jako cel na drodze. Cel, do którego człowiek dąży – ale sam by go nigdy nie osiągnął. Nie bez Boga. I nie bez wiary, którą On daje.

Jak to osiągnąć? Będąc jak Maria. Rozpoznając właściwie czas – odróżniając to, kiedy jest czas na przygotowania, a kiedy jest czas na zasłuchanie w Tego, który mówi do ciebie. Pewnie, gdyby wszyscy cały czas siedzieli i nie pracowali – cywilizacja by się zawaliła, tak by się nie dało funkcjonować. Ale i w tym, w pracy, musi być wiara – bo bez niej te nasze uczynki nie mają sensu, jak to napisane martwe są. Nie wiara w cuda, ale wiara w Boga – świadomość tego, że tylko On jest źródłem wiary i łaski. Maria to wiedziała. Dlatego znalazła się u Jego nóg, zasłuchana.

Ks. Mariusz Pohl genialnie to opisał – najpierw trzeba być Marią, potem Martą. Czerpać przykład od obydwu – ale we właściwej kolejności i właściwym czasie. Robić to, co potrzebne, czego wymaga sytuacja – ale umieć w tym czasie, albo po, podziękować Bogu. A inaczej – dać z siebie wszystko dla Boga właśnie po to, żeby później umieć otworzyć się na to, co Bóg mnie daje, co chce powiedzieć. Jakby dwa etapy, dojrzewanie do wiary. O pierwsze nie jest trudno  – jednak ze zrozumieniem potrzeby drugiego różnie, co widać przy Marcie, bywa.

Marta uczy nas pracy, Maria zaś zasłuchania i modlitwy. Jedno z drugim wystarczy. Jeśli poza tym zostawi się miejsce dla Boga. Takie wyważone ora et labora – i to ile wieków przed św. Benedyktem 🙂 Po co to? Czy postawa Marty nie wystarczy? Właśnie nie. Ona zabłądziła we własnej aktywności. Dała z siebie wszystko, co mogła, ale nie potrafiła zrozumieć – teraz jest czas, aby samemu z Niego zaczerpnąć. Usiąść u stóp, jak siostra Maria, i posłuchać. Stąd jej żal, jakby wyrzut pod adresem siostry.

Bo praca, jaka by nie była, od Jezusa musi się zaczynać i na Nim kończyć. Żeby nie było miejsca na – niesłuszne najczęściej – zarzuty pod adresem innych o nieróbstwo, brak inicjatywy, gnuśność, żeby uniknąć niepotrzebnych nerwów. Kiedy jest w tym wszystkim czas na spotkanie z Nim – na kontemplację, bo o niej mowa – to wszystko pięknie się zazębia, uzupełnia. Wtedy proporcje są odpowiednie.

Wtedy każdy znajdzie czas i potrzebę, aby przysiąść u Jego nóg, i zasłuchać się. Tak jak Maria.

Bądź pokorny mocą Boga w chaszczach

Skończyłem właśnie kolejną świetną książkę (tak to jest, jak się kupuje kilka, a potem nie ma się czasu czytać…). Zakładając, że znasz twórczość Jana Grzegorczyka – nie muszę go przedstawiać (jeśli nie – poczytaj o nim, i koniecznie sięgnij po jego twórczość – ja polecam zacząć od trylogii o ks. Groserze). Owszem, spotkałem się z opiniami księży, że – w Groserze właśnie – Grzegorczyk przesadza z pesymistycznym obrazem duchownych… ale nie wydaje mi się. Może po prostu niektórzy nie przywykli do tego, aby o problemach i tych nie do końca kryształowych duchownych mówić nie zawsze jak o chodzących aniołach? 
Rozkoszny spacer po wiosennym lesie, fotografowanie ptaków, śpiew wilgi, spokój i słońce… i wisielec na świerkowej gałęzi. Na korze drzewa kilka dni później pojawia się napis „Judasz”. Dla Stanisława Madeja, kawalera koło pięćdziesiątki, owo makabryczne odkrycie stanowi niezbyt udany początek nowego życia na sielskiej wsi w Puszczy Noteckiej. Madej postanawia rozwikłać zagadkę tajemniczej śmierci. Prowadząc śledztwo, coraz bardziej zagłębia się w chaszcze ludzkich losów, historii i własnego życia.

W najnowszej powieści Jana Grzegorczyka, autora bestsellerowej trylogii o księdzu Groserze, mroczne tajemnice ludzkich dusz, wina, namiętność i zdrada mieszają się z humorem i zmysłem obserwacji. To książka, na którą czekali wszyscy fani Grzegorczyka — a jednak zupełnie inna od poprzednich.

A co się dzieje w chaszczach??? Takich na kilometrów kilkadziesiąt w jedną i drugą stronę. Patrzysz z boku — niczego się nie dopatrzysz. Tylko kawałeczek od skraju drogi. Patrzysz z góry, też kłębowisko, wszystko zagmatwane. A coś się dzieje. Pięknego i strasznego.
 

Ale jak to w chaszczach, nie do końca wiadomo co, nie odgadniesz od razu…
 
O tym jest ta książka, pełna poszukiwań dróg pamięci, dróg wydarzeń, prób poznawania innych i siebie. Jak to u Grzegorczyka jest i śmietnik, i kościół, i wille, i chałupki. Pełno postaci. I ich drogi ciągle się ze sobą plątają.

 Czytasz, dowiadujesz się, wątpisz, czy się dowiedziałeś, pojmujesz, znów nie pojmujesz, pytasz, o co chodzi, choć oderwać się od tej opowieści nie chcesz…
 

Chcesz zobaczyć coś inaczej? No to właź za Grzegorczykiem w chaszcze. Udaje przewodnika, ale naprawdę sam szuka drogi. (Ernest Bryll)
Kilka najlepszych myśli z tej książki:

– I ksiądz nie miał oporów, aby go pochować w poświęconej ziemi?
– Dlaczego miałbym mieć?
– No, nie wiem, Kościół zabiega nieraz o karteczki, żeby mieć pewność, że przez jego wrota nie prześlizgnie się nikt niepowołany… Są księża…
– W moim kościele czegoś takiego nie praktykuję. NNW – Nic Nie Wiemy. – Ksiądz się uśmiechną. – My tylko składamy człowieka w ręce Boga. A On jest wszechwiedzący i miłosierny. Cała nasza wiara polega na zamieszkaniu w TAJEMNICY. Po to dochodzimy do prawdy, żeby ją złożyć w Bogu.

– Nie powierzałem Bogu katolika, ale człowieka, którego On znał. Modliłem się, aby ogarnął jego tragiczną śmierć.
– No ale tu jest krzyż…
– Myślę, że kimkolwiek był ten człowiek, umarł pod krzyżem swego bólu. – Westchnął. – Może upadł nie pod krzyżem, ale przywalił go jakiś kamień… Może. Jeśli tak, to wierzę, że mi wybaczy. Dla chrześcijanina krzyż jest znakiem miłości. Po tamtej stronie ludzie nie protestują, że ktoś ich kocha. Tam nie ma wieży Babel.

Skinęła głową. Wyciągnąłem jedną z pięciu srebrnych torebeczek. A z niej nie pozorną kuleczkę wielkości maleńkiego orzecha włoskiego. Zamknąłem ją w dłoni i ogrzałem, jakby miało się z niej wykluć pisklę. Wyciągnąłem szklany litrowy dzbanek, wstawiłem wodę. Kiedy się zagotowała, zaproponowałem, abyśmy przeszli na taras. Siedliśmy pod rozłożystymi gałęziami jabłoni. Woda ochłodziła się w tym czasie, osiągając idealną do parzenia temperaturę. Zalałem „brzydkie kaczątko”. Po minucie w dzbanku zaczął rozkwitać przepiękny kwiat. Bajecznie kolorowy. Dumnie prężył swe listki i płatki niczym na filmie przyrodniczym ukazującym w przyspieszonym tempie rozkwitanie. Z dzbanka rozchodził się najpierw delikatny zapach jaśminu, potem lekki, nieśmiały zapach egzotycznych owoców. Patrzeliśmy bez słów na spektakl za ścianą dzbanka. Po chwili nalałem do filiżanek seledynowy płyn. Piliśmy w milczeniu, delektując się naparem.
– Wspaniała – stwierdziłem w końcu. – A drugie parzenie będzie jeszcze lepsze…
– Jesteśmy jak te szare, niepozorne kulki, dopóki nie spotkamy kogoś, kto nas ogrzeje – stwierdziła z zadumą Krystyna.

– Był to dwór należący do Żytnickich. Na początku XX wieku przekazali go siostrom. To było niesłychanie szlachetne małżeństwo – Konstancja z Ostrop0olskich i Stefan Żytnicki. Nie chodzi mi o herby, bo nie należę do tych, co czczą błękitną krew. To było szlachectwo ducha. Niestety, cierpieli, bo nie mogli mieć dzieci. Pojechali do Lourdes, aby wymodlić łaskę. Pan Stefan był zaangażowany w dowożenie ludzi na wózkach do cudownego źródła. Woził sparaliżowaną Francuzkę. Siódmego dnia wzięła go taka litość nad ta dziewczyną, że skierował do Boga prośbę, aby jego intencję przemienił w jej uzdrowienie. Dziewczyna wstała. Żytnicki zrozumiał, że Bóg chce mu zamiast dzieci naturalnych dać pod opiekę dzieci cudze, potrzebujące domu. Po powrocie swój majątek przeznaczył na fundację dla dzieci, które nie miały rodziców. Pewno słyszał pan, że Bóg często wysłuchuje naszej modlitwy inaczej – modlimy się o jedno, a On nam daje drugie. A Żytnicki jakby uprzedził Boga. Sam dostrzegł, że nie zawsze najlepiej modlić się w swojej, choćby najbardziej uczciwej sprawie.  Gdyby Bóg obdarował Żytnickich potomstwem, pewnie nie otworzyliby swojego domu dla tych porzuconych przez los i rodziców dzieci. Czy to nie jest jedna z najpiękniejszych legend, choć wydarzyła się naprawdę?

– W zeszłym roku byliśmy na pielgrzymce… – urwał, jakby czekał, aż wspomnienie przypłynie w całej ostrości. – Się popłakałem, bo tam otworzyło się Słowo. – Znów zamilkł.
– Jakie Słowo?
– Słowo Boga wywołuje w człowieku echo.

– Nie pękaj. Pan jest dobry, nad wszystkim czuwa.

– Tak, podziwiam małżonków wiernych aż po śmierci, ale… wierzę, że w niebie to wszystko jest rozwiązane. „Ani oko nie widziało, ani serce nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują”. – Melchior patrzył długo na moich rodziców, jakby chciał dzięki temu lepiej mnie przeniknąć. Nagle się odwrócił , dając sygnał, że możemy usiąść. – Znałem wielu wspaniałych ludzi, który owdowiawszy, żenili się powtórnie, nawet po trzeci raz. Relacje niebiańskich istot do ziemskich to bardzo skomplikowany temat. Dla większości niemożliwy do wyobrażenia. Tak, do kogo będzie należeć ta wdowa? W zasadzie miłość Bóg tłumaczy to w dość prosty sposób. – Melchior sięgnął po ciastko i jednocześnie skinął głową w odpowiedzi na moje zapytanie oczami, czy nalać mu wina do kieliszka. – Bóg potrafi kochać wielu, he, miliardy stworzeń, w sposób wyjątkowy i niepowtarzalny. Czy jest do pomyślenia jednoczesna miłość wielu osób, tak że każdej z nich wydaje się, że jest jedyna? Bóg potrafi nawet kochać tych, którzy się wzajemnie nienawidzą. To strasznie trudne…

– Pan Bóg powołał dwunastu apostołów wcale nie spośród najlepszych ludzi, którzy wtedy żyli w Palestynie. Wybór człowieka jest tajemnicą… Tak jak jest tajemnicą, dlaczego powołał Judasza, o którym wiedział, że Go zdradzi. Jak powiedział Philip Yancey… – nie, nie, po co nazwisko, przecież do chłopów nie będę gadał z przypisami. – No więc, rzecz niebywała. Pamiętacie, że Jezus modlił się w Getsemani o dobry wybór apostołów. Czyżby Pan Bóg nie wysłuchał modlitwy swojego syna? A może z jakichś niezrozumiałych powodów zdrajca jest dla nas kimś nieodzownym? Dlaczego Jezus, widząc Judasza na czele kohorty, zwraca się do niego: „Przyjacielu, po co przyszedłeś?”. Czyżby to była ironia, złośliwość w ustach Boga? A może chciał tym czułym zwrotem, w którym kryła się miłość do nieszczęsnego apostoła, odwieźć go od podjętego zamiaru?

Bóg, który przyszedł po to na świat, by odkupić człowieka, miałby się na nim mścić za to, że z podziwem patrzył na kwiaty i słuchał muzyki? Czy Pan się nie boi, że nie dostrzeże twarzy Boga, tam gdzie jest Jego uśmiech? Świat stworzony przez Niego nie jest grzechem, od którego trzeba się odwrócić. Nie znam się na teologii, ale Bóg nie stworzył świata dla teologów, ale dla każdego człowieka. Nie wiem właściwie, czemu Panu odpisuję, ale nie dlatego że mnie Pan rozśmieszył. Żal mi Pana, jak żal mi wszystkich, którzy lękają się Boga. Jest tyle strachu na tym świecie. Nie trzeba go już pomnażać.

Naprawdę polecam. 
>>>
Dzisiaj są takie jakby moje imieniny, tylko inaczej. Bo wspominaliśmy św. Bonawenturę, mojego patrona od bierzmowania. Jak podawałem to imię – połowa rozmówców myślała, że chodzi o kobietę. Nikt nie wiedział praktycznie, kto to taki. Warto tę postać przybliżyć – ciekawie napisany jego życiorys przeczytasz tutaj.
Mnie imponuje nie tylko swoim umysłem, swoimi dziełami teologicznymi – ale przede wszystkim umiejętnym połączeniem tych cech intelektu z wielką wiarą, a zarazem wspaniałą prostotą. Bez wiary nie da się poznać rozumem tego, co istotne. Teologia jako nauka dla nauki nie ma sensu – ma pomagać człowiekowi w poznaniu Boga. Prawdziwy pokój jako doskonałe zjednoczenie człowieka z Bogiem. Ewangelizacja nie tylko w działaniu, ale poprzez kontemplację, która daje siłę i uzdalnia do pracy. I to wszystko już w XIII w.! 

Myślę, że to dobry przykład i świetny patron na dzisiejsze czasy, gdy tak często człowiek myli środki z celami  i gubi się raz po raz. 
>>>

W owym czasie Jezus przemówił tymi słowami: Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie moje jarzmo na siebie i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie. (Mt 11,28-30)

Pięknie się to splata z tym, co powyżej napisałem o Bonawenturze. Szlachetna, piękna prostota nie zaprzecza rozwojowi intelektu i inteligencji. Ale za to ferowanie sądów jedynie rozumem, przy negowaniu tego, co nieudowadnialne naukowo, lekceważenie wiary w to, co niewytłumaczalne – to coraz częstszy problem ludzi, którzy zwykle w ogóle sobie z niego nie zdają sprawy. 
Otworzyć umysł, a serce niech siedzi cicho – w końcu jest potrzebne do życia, ale nic więcej. To tylko serce. A tymczasem tylko drogą serca można dojść do tego, co jest ostatecznym i jedynym tak naprawdę ważnym i wartym zachodu sukcesem. Do zbawienia. Nie znaczy to oczywiście, że nie warto się w życiu zajmować niczym innym jak tylko modlitwą, kontemplacją – nie pracować, nie mieć nic, czekać na zbawienie. Cóż, łaskę powołania do takiego życia otrzymuje niewielu. Większość z nas żyje w świecie, pracuje, zakłada rodzi ny, musi zaspokajać (oczywiście, w granicach rozsądku) pewne normalne potrzeby związane z funkcjonowaniem w społeczeństwie.
Mądrość nie oznacza, że nie można być prostym. I odwrotnie – prostota, o ile nie jest autentyczna, a np. na pokaz, nie gwarantuje osiągnięcia zbawienia. Można być mądrym, naukowcem, wybitnym specjalistą w jakieś dziedzinie – będąc jednocześnie prostego, miłego Bogu serca. To się nie wyklucza. Potrzebne jest wyczucie, właściwe rozłożenie akcentów, harmonia między umysłem a sercem. Wtedy można osiągać wyżyny tak naukowe, jak i wyżyny ducha. 
Bo najważniejsza jest mądrość serca. A czym ona jest? Można ją opisać na wiele sposobów. Najprościej – to kroczenie swoją, także np. naukową, drogą życia, ale prosto, nie szukając skrótów i sekretnych przejść na wyższy poziom. 
Jezus zwraca też uwagę na problem jarzma. To nic innego, jak obowiązki – także religijne – które w pewnych skrajnych formach są po prostu zbędne, niepotrzebne, a co gorsza – mogą szkodzić i zniechęcać. Czyli przynieść więcej szkody niż pożytku. To także czytelna wskazówka – człowieku, masz rozum nie po to, żeby się kurzył, ale abyś go używał; nie jesteś tępym zwierzątkiem, więc myśl, oceniaj – po to go masz. Nie daj się zwodzić, bo niejeden będzie próbował cię zwieźć. Masz moje słowa, masz Ewangelie – tam jest wszystko. 
Nie bój się tego Bożego jarzma. Ono jest dobrowolne. Ty możesz je sam wybrać – Bóg ci go nigdy nie narzuci. To jarzmo to nic innego, jak życie duchu Bożych praw i przykazań. Świadoma wiara, która ma prowadzić do Niego. Właśnie m.in. przez łagodność i pokorę – tak często dzisiaj pogardzane i lekceważone cechy, które świadczą nie tylko o kulturze (lub jej braku), ale przede wszystkim może o prawdziwej wielkości człowieka. 
Bądź pokorny mocą Boga.

Druga szansa

Nie planowałem dzisiaj pisać, ale co tam…
>>>
Zmarł ks. Henryk Jankowski. 
Pewnie wielu to cieszy, ale dla wielu skończyła się też jakaś epoka w ich życiu, w Polsce, w kościele. To był, jakby nie patrzeć, człowiek-instytucja. Napisali o nim wszędzie na okoliczność śmierci – ale najczęściej ten sam tekst, właściwie coś więcej, trochę wspomnień i cytatów – jedynie na Onecie. Zacytuję fragment z tego tekstu:
„To jakby dwie osoby w jednej”

Tak o zmarłym ks. Jankowskim mówi były działacz „Solidarności” Bogdan Lis. – To tak jakby dwie osoby w jednej, dlatego że ksiądz Jankowski jeszcze w czasie strajku sierpniowego, później 16 miesięcy legalnego działania Solidarności i okresu stanu wojennego, to jeden człowiek, a drugi – to z okresu funkcjonowania i kształtowania się polskiej wolności i demokracji już po 1980 roku – wspominał Lis, obecnie poseł Demokratycznego Koła Poselskiego Stronnictwa Demokratycznego.

– Myślę, że tak, jak ta pierwsza część tej jego historii jest chlubna, to to, co potem robił do chlubnych nie należy – dodał Lis.

Jak zaznaczył, chodzi m.in. o antysemickie wypowiedzi i przedsięwzięcia ks. Jankowskiego. – To burzyło jego wizerunek jako księdza, kapelana. Podkreślało też jeden element, który się pojawiał dość często, a mianowicie oskarżenia polskiego Kościoła, duchowieństwa o antysemityzm. On dawał pożywkę dla tego typu oskarżeń – zaznaczył Lis.

Lis, działacz opozycji z Gdańska, wspomina też ks. Jankowskiego jako osobę otwartą, ale również oryginalną, ekstrawagancką. – Lubił wyróżniać się wśród innych osób, jak szedł na jakieś przyjęcie ubierał się w sposób ekstrawagancki. Bardzo lubił też podkreślać zamożność – jeździł mercedesem dobrze wyposażonym, miał kontakty w Niemczech. Na pewno jest to postać oryginalna i ciekawa – zaznaczył Lis. 

I tak go trzeba postrzegać. Bo niewątpliwie zrobił wiele – zresztą, nie mianuje się proboszczem człowieka 6 lat po święceniach, jeśli nie jest utalentowany. Wiele dobrego zrobił – ale, obawiam się, po prostu później mu odbiło. Nie wnikam – czy to było jakieś skrzywienie na tle psychicznym, czy po prostu taki charakter człowieka, który lubił być na świeczniku, nawet na zasadzie promowania wina czy wody ze swoją podobizną… Wybryki słowne, otaczanie się dziwnymi, najczęściej młodymi ludźmi, którzy – takie jest moje zdanie – wykorzystywali jego wizerunek dla zaistnienia i wypromowania siebie samych. No i tej ego stroje – rozumiem godności papieskie miał, ale połowę kolorowych sutann czy dodatków nie miał prawa nosić (ani białej sutanny, ani mantoletu – kto wie, co to jest, ten też wie, dlaczego). 
Jego rola za komuny była nie do przecenienia – nie żyjemy w końcu wieki później, można się o tym dowiedzieć od pokolenia moich rodziców czy starszych kolegów. Każdy w kontekście tamtego okresu bardzo dobrze go wspomina, jako człowieka który wiele robił, organizował konkretną pomoc materialną, nie ograniczając się do jedynie wsparcia duchowego. 
Co się stało później? Po co te wybryki słowne w kazaniach, te prowokacyjne instalacje grobów pańskich? Nie wiem. Jedno jest pewne – abp Gocłowski nie zakazywał nikomu innemu głoszenia kazań; nie zrobił użytku z takiego prawa, przysługującego ordynariuszowi, bo lubił – tylko dlatego, że Jankowski go swoim postępowaniem do tego zmusił. Pewnych słów, szczególnie z ambony, tolerować nie można.
Myślę, że było mu ciężko ostatnio, nie wnikając w to że w dużej mierze z własnej winy. Miłosierdzie Boga sięga dalej, niż nam się wydaje. Teraz jest już tylko w Jego rękach. I dobrze. Pokój jego duszy. 
>>>
Sam się sobie dziwię… Jakiś czas temu opisałem, wymowną i głęboką, scenę z jednego z odcinków serialu Ojciec Mateusz, a dzisiaj też nawiążę do telewizji. 
Niewiele ją oglądam – jak już, to wiadomości, dobry film czasami (najczęściej na płycie), a jak nie – to kanał AXN. Jak ktoś lubi seriale sensacyjne – wystarczy, bo to większość ramówki. I między tym wszystkim puszczają serial Druga szansa
 
O czym to? Nastoletnia Lux przez niemal całe swoje życie trafia od jednej rodziny zastępczej do kolejnej. Cate Cassidy urodziła ją gdy sama była jeszcze nastolatką, a do adopcji oddała ją w nadziei na to, że jej córka znajdzie lepszy dom. Najprawdopodobniej ze względu na problemy z sercem, Lux nigdy nie została adoptowana. W wieku 16 lat postanawia się usamodzielnić, lecz zanim to się stanie, musi otrzymać na to pisemną zgodę od swoich biologicznych rodziców, których nie miała okazji poznać, a którzy jednak nigdy nie zrzekli się formalnie praw rodzicielskich. 
 
Najpierw spotyka swojego ojca, Nathaniela „Baze” Bazila,  wiecznie wesołego, delikatnie mówiąc niezbyt odpowiedzialnego i dojrzałego, prowadzącego hulaszczy tryb życia właściciela ledwo zipiącego baru. Już po podpisaniu podsuniętych przez córkę dokumentów Nathaniel czuje więź łączącą go z córką i dostrzega w niej podobieństwo do samego siebie. Za pomocą ojca Lux poznaje swoją matkę Cate, prezenterkę radiową, która 16 lat temu zaliczyła wpadkę z Nathanielem, a obecnie stara się ułożyć życie z kolegą z pracy, z którym prowadzi popularny program radiowy (jak się okaże – program był chwytliwy, gdy się kłócili, odgrywając dwoje samotników – jednak zmieni się to, gdy przyznają się na antenie do swoich uczuć, wyjdzie na jaw prawda o tym, że Cate ma nieślubne dziecko).
 
Świetne obrazy o ludziach, którzy niby to nic nie łączy – a właściwie połączyła chwila przyjemności w wieku 16 lat. I jakieś 16 lat później pojawia się owoc tej przyjemności – o którym jakoś nigdy nie myśleli, nie pamiętali. Na początku niechętnie, ale zaczynają w niej odkrywać siebie – podobieństwa. Uświadamiają sobie, ile Lux krzywdy doznała dlatego, że oni kiedyś nie byli dość dojrzali, aby się nią zająć – i postanawiają jej pomóc, nie będąc parą starając się jednak wspólnymi siłami zaopiekować się nią, być dla niej rodzicami. 
 
Wiele życiowych sytuacji pewnie ludziom znanych, błędów i pomyłek tak ze strony Lux, jak i jej nowych rodziców. Ale to wszystko w konwencji stale, z różnych stron i osób, pojawiającego się przesłania, że nie można się poddawać, że trzeba walczyć, starać się być lepszym. A lekko w tle – Baze i Cate, uparcie wszystkich przekonujący, że ich nic nie łączy poza tym, że są rodzicami Lux… Tylko czy naprawdę? 🙂 
 
Zachęcam do obejrzenia choćby jednego odcinka. Na stronie AXN chyba są wszystkie dotychczasowe, można nadrobić zaległości. Leci to jakoś w sobotę o 20:00, a powtórka wcześniejszego odcinka jest chyba tego samego dnia, tylko w okolicach południa. 
 
Warto przy okazji samemu sobie zadać pytanie – czy mnie samemu właśnie nie przelatuje przed nosem druga szansa, okazja – może jedyna? – na naprawienie czegoś, co do tej pory, mniej lub bardziej świadomie, robiłem źle, w czym dałem ciała
 
>>>
 
Tak właśnie. Czekamy.

Jest dużo nadziei, bo wszystko jak na razie – jednoznacznie.

Okaże się za kilka godzin.

🙂 

Od ciebie zależy, kim jesteś

Powstał jakiś uczony w Prawie i wystawiając Go na próbę, zapytał: Nauczycielu, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne? Jezus mu odpowiedział: Co jest napisane w Prawie? Jak czytasz? On rzekł: Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem; a swego bliźniego jak siebie samego. Jezus rzekł do niego: Dobrześ odpowiedział. To czyń, a będziesz żył. Lecz on, chcąc się usprawiedliwić, zapytał Jezusa: A kto jest moim bliźnim? Jezus nawiązując do tego, rzekł: Pewien człowiek schodził z Jerozolimy do Jerycha i wpadł w ręce zbójców. Ci nie tylko że go obdarli, lecz jeszcze rany mu zadali i zostawiwszy na pół umarłego, odeszli. Przypadkiem przechodził tą drogą pewien kapłan; zobaczył go i minął. Tak samo lewita, gdy przyszedł na to miejsce i zobaczył go, minął. Pewien zaś Samarytanin, będąc w podróży, przechodził również obok niego. Gdy go zobaczył, wzruszył się głęboko: podszedł do niego i opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem; potem wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go. Następnego zaś dnia wyjął dwa denary, dał gospodarzowi i rzekł: Miej o nim staranie, a jeśli co więcej wydasz, ja oddam tobie, gdy będę wracał. Któryż z tych trzech okazał się, według twego zdania, bliźnim tego, który wpadł w ręce zbójców? On odpowiedział: Ten, który mu okazał miłosierdzie. Jezus mu rzekł: Idź, i ty czyń podobnie! (Łk 10,25-37)
Kolejny, wczorajszy, obrazek ewangeliczny z cyklu: człowiek chce pokazać Bogu, że jest mądrzejszy, sprytniejszy, że jest lepszy. Oczywiście – jak zwykle, bez sensu. 

Przykazanie miłości jest chyba każdemu znane, nawet jak ten ktoś twierdzi, że nie wierzy. Mamy jednak tendencję do tego, aby chcieć je rozdzielić. Klasyczny przykład Bogu świeczkę, diabłu ogarek. Wybieramy sobie to, co wygodniejsze. Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem. I tyle, wystarczy. Tak? A co z a swego bliźniego jak siebie samego? No bez przesady, ile można wymagać… Grunt, że Boga będę kochał – wystarczy. Przecież zbawił mnie Bóg, a nie człowiek. 
Pisałem już o tym w czerwcu – uciekamy od ludzi. O ile już się wysilić, postarać, to tylko dla Boga. Prawda jest taka, że wielu z nas może po prostu prościej być uklęknąć, otworzyć serce przed Nim, prosić, rozmawiać, nawet targować się czy kłócić. Paradoksalnie – tak, w dzisiejszym zlaicyzowanym świecie, który za punkt honoru stawia udowodnienie wszystkim, że wiara i Bóg są niepotrzebne – łatwiej jest niektórym przemóc się, aby do Boga się zwrócić, niż szukać do Niego drogi w miłosiernej miłości do drugiego człowieka. 
Ten obrazek ewangeliczny niesie wiele nadziei. Choćby właśnie w tym, że w roli tego dobrego Bóg osadził Samarytanina, co dla ówczesnych było na pewno bardzo wymowne, jako że Samarytanie byli odtrącani, odrzucani z wielu (także historyczno-politycznych) powodów, jak choćby fakt iż nie byli oni typowymi, rdzennymi Żydami, ale tzw. mieszańcami na skutek związków z obcokrajowcami z Mezopotamii. Ta scena, i choćby znany dialog Jezusa z Samarytanką przy studni są wymowne. 
Jak to wymowa? To, co już pisałem – Bóg nie kieruje się pozorami, nie patrzy na kolor skóry, deklaracje. Bóg patrzy w serce, i na to, jakie decyzje człowiek tym sercem podejmuje. To nadzieja dla wszystkich, którym wydaje się, iż są w jakiś sposób obciążeni swoim pochodzeniem, rodziną, zdeterminowani do postępowania w jakiś konkretny sposób, podczas gdy oni sami nie chcą, chcą być inni. Możesz być inny. To tylko od Ciebie zależy, jaki jesteś, kim jesteś. I kim chcesz się stać. Masz dwie ręce, rozum i serce – możesz działać tak, jak uznasz za słuszne. 
Koło tamtego obitego podróżnika przechodziło pewnie więcej ludzi, skoro było to na szlaku podróżniczym, pewnie i handlowym. Autor natchniony napisał tylko o kapłanie i lewicie – może ku przestrodze Żydów przede wszystkim. Obydwoje, jakby nie patrzeć, mieli obowiązek – zgodnie z tym, co im Prawo Mojżeszowe nakazywało, pomocy temu, kto był w potrzebie. I co? I nic. Czy uznali, że ten obcokrajowiec nie jest godzien, nie jest wart pomocy? Usprawiedliwiali się sumieniu pośpiechem, pilnymi sprawami? A może obawą o własne bezpieczeństwo – bo może ci, co go tak urządzili, schowali się nieopodal, i czekają na kolejną ofiarę w postaci kogoś, kto mu pomoże? 
Pretekstów może być wiele. A może nawet chcieli się zatrzymać, zdjęłą ich litość, prozaicznie, stwierdzili – jak by to wyglądało, co by sobie ludzie pomyśleli, jakby mnie zobaczyli pomagającego mu… To była ich własna decyzja. Nie wnikając w pobudki.
Wczoraj na mszy ksiądz powiedział w homilii ciekawe zdanie: że Jezus nie stawia nam przed oczami tego Samarytanina, żebyśmy go naśladowali. Tu się zdziwiłem, szczerze powiem. I dalej: że Jezus pokazuje, że tak postępuje Bóg, tak ma czynić dobry człowiek; ale nie dlatego, że jest dobry, tylko dlatego, że tak Bóg by postąpił, bo tak Bóg by chciał. Że dla nas, oczywiście, w pewnym sensie wzorem może być jakiś człowiek, postać wybitna, wyćwiczona w dobrym postępowaniu – ale siłą i inspiracją dla tego wszystkiego ma być Bóg, i to Jego miłość względem człowieka mamy naśladować, przekuwać w swoją miłość ludzką skierowaną na drugiego człowieka. Miłość, jaką mam ku Bogu, uzdalnia mnie do miłości, którą mam okazać drugiemu.
Łatwo jest literalnie skupiać się na tym, co z pozoru wydaje się być najważniejsze i kluczowe. Chociażby właśnie w tym przykazaniu miłości – zapatrzeć się w Boga i zapomnieć o potrzebującym człowieku. Albo po prostu, z lenistwa i wygodnictwa – olać drugą część. A przecież sztuką życia jest tak czerpać z Boga inspirację, siłę, mądrość i miłość, aby docierać z nim i dzięki nim do człowieka, którego tym samym do Boga prowadzić. Miłość się jakby zapętla, działa wielokierunkowo – wszędzie tam, gdzie jest potrzeba. O ile, oczywiście, jej pozwolimy, o ile zauważymy tego, kto miłości potrzebuje.
Dlatego w tym tekście tak ważne są słowa na samym początku, pewnie łatwo pomijane, bo właściwie tylko jako tło, nawet nie sama przypowieść. Co jest napisane w Prawie? Jak czytasz? Pierwsze pytanie – o znajomość tekstu, definicji, regułki. Jak w szkole – teoria. Pewnie na to pytanie dobrze odpowie każdy. Jeśli już tutaj zapominasz o drugiej części, tej mówiącej o człowieku – trudno, żebyś miał szanse dobrze wcielić je w życie, skoro nawet teoria niepełna. 
Najważniejsze jest drugie pytanie – jak czytasz? Inaczej – jak to rozumiesz, o co chodzi, na czym to ma polegać? A może przede wszystkim – co z tym zrobisz, jak chcesz to zrealizować? Prawidłowa odpowiedź – radykalnie. Nie patrząc na kolor skóry, przekonania, sympatie czy antypatie. Tak, jak by to zrobił Bóg. Z miłością, która ma nie mieć granic, aż do końca. Nie wtedy, gdy wygodnie, gdy zbywa – ale wtedy, gdy potrzeba. Nie z pogardą – ale z miłością. To jest jedyna słuszna interpretacja.
>>>
Polecam bardzo dobrą książkę, właśnie w tym miejscu, powieść – Zdrajcę Marka Harnego. Czasy nam współczesne, zresztą – jak ktoś zna trochę realia Kościoła – to nie powinien mieć problemów z rozszyfrowaniem, niby to przypadkowych, podobieństw do żyjących faktycznie postaci. Czasy nam obecne (sytuacja zresztą miała miejsce kilka lat wstecz). Ks. Konrad, duszpasterz akademicki, zapalony amator gór, człowiek o dość dziwnej drodze życia. Syn pisarza gwiazdy komunistycznego PRLu, który wychowywany w mocno ateistycznej rodzinie, zostaje kapłanem. 
A że w czasach Solidarności, w jej początkach, w latach strajków, pracował w Hucie Lenina, ma wielu znajomych z tych czasów, z których wielu nie może się pogodzić z tym, że agenci byli także wśród duchownych. Pod presją otoczenia, rosnącego nieuzasadnionego nagłego ostracyzmu, podejmuje śledztwo w celu ustalenia, kto w jego środowisku donosił, który z księży. Nie tyle dla siebie – z powodu presji znajomych, którzy właściwie znaleźli już kozła ofiarnego w osobie innego popularnego kapłana, ale szukają potwierdzenia. 
Książka bardzo wciągająca, mówiąca o problemach człowieka, który opowiada swoje życie przez pryzmat dochodzenia do wiary, trudnościach z rozumieniem jej, na tle znanego nam (starszym) jedynego słusznego systemu politycznego. Zarazem, opowieść o człowieku, dla którego kapłaństwo nie jest wygodnictwem i moralizowaniem, ale faktycznym spieszeniem z pomocą drugiemu, nawet najbardziej pogubionemu, człowiekowi. 
Jednocześnie – dowód na to, że lustracja duchownych jest problemem, który nie został rozwiązany. A że nie został – to co jakiś czas pewnie, jak bumerang, będzie wracać, uderzając w kolejne to autorytety. Czy ktoś wtedy będzie się zastanawiał na pobudkami – dlaczego się spotykał, po co gadał, o kim gadał, co gadał, co nim kierowało, czy go zastraszyli, co na niego mieli? Wyrok sądu kapturowego będzie jeden. Czy można jednoznacznie wierzyć teczkom? Nie. Skąd wiadomo, co był w tych, które zostały zniszczone? Z drugiej strony – jak można być kapłanem, spowiadać, celebrować Eucharystię, jeśli się kolaborowało, współpracowało świadomie, dobrowolnie, dla własnych korzyści, niszcząc życia innych? Dla mnie to niepojęte.
Zaskakujące jest zakończenie książki. Bohater dochodzi do prawdy, która okazuje się być zupełnie inna niż oczekiwania tych, którzy naciskali na szukanie. Co wtedy tamci robią? Nalegają, aby nie publikował materiałów o jednej z tych osób, bo to dobry chłop, swój człowiek. Żeby opisać, znaleźć coś na tego, kogo podejrzewali oni. Bohater, zdezorientowany, pyta – a co z prawdą? Jak można podejmować się wyjaśniania i publikowania tak delikatnej materii, gdy się chce nią po prostu manipulować, żeby pasowała do tego, czego się oczekiwało?
W książce wiele razy pada sformułowanie Judasz jako oczywiście synonim zdrady – a to pod adresem bohatera, który szuka, a to pod adresem innych, zaocznie skazanych już jakby jako donosicieli… Jak łatwo sądzimy innych. I jak często – błędnie. Zachęcam do przeczytania – książka o ważnym problemie, który nie został (i obawiam się, przy nastawieniu polskich biskupów, nie zostanie) rozwiązany, i o ludziach i czasach wyjątkowo trudnych, o tym jak ludzie się zmieniają i zmieniali, a przede wszystkim – jak łatwo poddać się partykularnym interesom pod pretekstem szukania prawdy.
Jedna myśl z tej książki, dokładnie nie zacytuję, bo nie mam jej przed oczami. Gdyby ludzie wiedzieli, jak miłosiernie Bóg postąpił w stosunku do Judasza, to by nigdy nie przestali grzeszyć; stąd oficjalna wersja odnośnie tego Judasza końcu, jakby ku przestrodze. Może coś w tym jest?

Tędy do zbawienia

Do tej pory jakoś kwestia historii biblijnej, historii zbawienia i archeologii biblijnej specjalnie mnie nie interesowała. Do tej pory. 
Książkę dostałem do teściów na ostatnie święta Narodzenia Pańskiego. Dość pokaźna, więc jakoś tak czekała… Sięgnąłem po nią, przygotowując się do wyjazdu do Turcji. Jak już coś czytać w tak pięknych okolicznościach przyrody – to niech to będzie choćby nieco tematycznie powiązane. Jakby nie patrzeć – było w niej sporo o historii właśnie tamtych regionów. Choć, prawdę powiedziawszy, poczytałem ją tam nieco tylko – bo czasu szkoda było, co każdy zrozumie – a praktycznie przeczytałem już po powrocie do Polski. 
Książka historyczna, traktująca także o kulturze, wierzeniach. Napisana w sposób bardzo przystępny, z właściwą ilością przypisów (ostatnio miałem wrażenie: dobra książka historyczna = min. 1/3 strony przypisów, co dość trudno się czyta…). Interesująca, wciągająca, pasjonująca. I najważniejsze – pokazująca, że trzy wielkie ludy księgi faktycznie mają wspólne korzenie. 
Od Abrahama począwszy, przez Mojżesza, całą historię narodu wybranego, Jezusa, początki chrześcijaństwa, aż po pierwszy wiek islamu. Ciągłość jest wyraźna. Judaizm to początek – pierwszy okres współpracy człowieka z Bogiem. Później Chrystus – pełne objawienie, już nie tylko dla Żydów przeznaczone, zresztą przez nich odrzucone. I wreszcie Muhammad, Prorok, który obserwował obydwie wcześniejsze wspólnoty, widział błędy – i szukał swojej drogi, dla swojego narodu. 
Historia Żydów fascynuje. Są genialnym przykładem, jak można od Boga dostać obietnicę wszystkiego. I w klasyczny sposób to zepsuć. Tak. Bywało dobrze, ale co rusz w swojej długiej historii odchodzili od Boga, przyjmowali wierzenia innych plemion, zaczynali czcić bożków. Nic dziwnego, że Bóg raz za razem musiał do nich wysyłać proroków, których i tak nie zawsze ktokolwiek chciał posłuchać. 
No i kwestia diaspory, pojęcia przecież najczęściej właśnie z narodem żydowskim kojarzonego. A właściwie – kwestia tego, czym była jedność narodowa Żydów. Czym? Niczym. Sztucznym tworem, który na przestrzeni historii powstał z przyczyn czysto taktycznych, obronnych. Czy plemiona te żyły razem, same z siebie wybrały z własnej nieprzymuszonej woli króla, miały centralną administrację? Nic z tych rzeczy. To była potrzeba sytuacji – gdy plemionom zagrażało niebezpieczeństwo ze strony innych narodów. 
Wtedy właśnie jeden człowiek stanął na czele tego sztucznego tworu. Owszem, byli później królowie i władcy, którym zależało na umocnieniu na mapie ówczesnego świata państwa żydowskiego, troszczyli się (choć nie zawsze) o poziom życia ludzi, następował rozwój technologii, powstawały monumentalne budowle – do dzisiaj w swoich ruinach i pozostałościach milczący świadkowie tamtych czasów. Salomon, Dawid, Saul, i inni.
Ale to było za mało. Jak policzyłem, mniej więcej, w całej przestrzeni istnienia Żydów w Ziemi Obiecanej, doliczając do tego współczesne kilkadziesiąt lat państwa Izrael, czyli w sumie ok. prawie 4000 lat – państwo żydowskie jako jednolity twór istniało kilkaset lat, mniej niż 500. I to w różnych odstępach czasu. Nie był to jeden, ciągły okres. 
Co więcej – w czasach względnego dobrobytu, istnienia tego państwa, nie można było mówić o państwie jednolitym. Było to państwo kosmopolityczne, zróżnicowane, zamieszkałe nie tylko przez Naród Wybrany. A co do poczucia jedności, tożsamości, wspólnoty – o takowej generalnie można mówić dopiero od czasów Niewoli Babilońskiej, a na dobrą sprawę (jako że świątynię w Jerozolimie odbudowano) od powstania żydowskiego, czyli zburzenia tej drugiej świątyni, czyli czasów kilkadziesiąt lat po śmierci Jezusa. 
Ta wiedza, te informacje zdecydowanie ubogacają. Pozwalają inaczej na historię Żydów patrzeć. To jeden naród, bardzo wewnętrznie zróżnicowany, w ramach plemion. Naród o wspólnej tradycji, ale którego poszczególne grupy – plemiona – o wiele lepiej funkcjonowały samodzielnie, jako mniejsze grupy, w swojej indywidualności. 
Kwestia chrześcijaństwa – ciekawie autor opisał misję Jezusa, Jego dorastanie do pełni świadomości tego, kim miał być, do czego był powołany. I bardzo dokładne opisanie sytuacji po Jego śmierci, czyli początkowych lat Kościoła, z wyraźnym rozdzieleniem i jakby walką o to, czym ten Kościół miał być, jaki miał być, dla kogo miał być. Pierwsi uczniowie i ich wspólnota, w Jerozolimie, z Jakubem na czele – i po drugiej stronie pojawia się na horyzoncie niegdyś fanatyczny prześladowca, a obecnie gorliwy ewangelizator – Szaweł z Tarsu. 
Spór – sobór jerozolimski z 48 r. – znamy. On wskazał drogę. Bo pytanie było zasadnicze – czy Kościół ma pozostać wspólnotą wewnątrz judaizmu, ludzi zachowujących przykazania Jezusa, a zarazem przestrzegających prawa mojżeszowego? Czy Kościół ma być wspólnotą otwartą na wszystkich, którzy chcą uwierzyć i przyjąć wiarę – bez obowiązku obrzezania i przestrzegania żydowskiego prawa? Pierwsze stanowisko – Kościoła jerozolimskiego – przegrało z drugim, prezentowanym przez Pawła. 
Prawda jest taka, że jedni drugim nie przypadli do gustu, mówi się nawet o rozstaniu z niezgodzie. Kościół dopiero się kształtował. Apostołowie wezwali Pawła do Jerozolimy, aby wytłumaczył się z tego, co głosi… Czy wiedzieli, że to właśnie tą drogą pójdzie Kościół? Jedno było pewne – chrześcijanie intrygowali. Działali wbrew rozsądkowi. Kochali, przebaczali, troszczyli się bezinteresownie o chorych i cierpiących,  wspierali biednych, modlili się i przebywali razem, uzdrawiali, przynosili ulgę i nadzieję.
Właśnie popularność zdobyta dzięki autentyczności, razem z tą otwartością na wszystkich ludzi, sprawiła, że w 261 r. możliwa była tolerancja religijna w Cesarstwie Rzymskim. Tak, w 261 r. cesarz Galien wydał edykt tolerancyjny, zezwalający na głoszenie Słowa Bożego i posiadanie własnych cmentarzy. Konstantyn w swoim edykcie mediolańskim z 313 r. właściwie tylko go potwierdził, choć to ten drugi dokument uchodzi za przełomowy. 
No i wreszcie islam. Inny, a zarazem z tych samych korzeni. Bo przecież późniejsi muzułmanie to nikt inny, jak jedno z plemion Narodu Wybranego, które przy podziale miejsc do zamieszkania udało się w kierunku późniejszej Mekki. Muhammad, Prorok, człowiek o wielkim szacunku zarówno dla Żydów, jak i chrześcijan. Zafascynowany historią tych dwóch wielkich wspólnot, analizujący ich dokonania pod kątem zjednoczenia i umocnienia swojego narodu. Co mu się w sposób wyjątkowy, porównywany z Aleksandrem Wielkim (gdy chodzi o ekspansję) udało. 
Co najsmutniejsze – podczas rozprzestrzeniania się islamu po świecie tuż po jego powstaniu, nie było mowy o otwartych konfliktach z chrześcijanami. Muzułmanie szanowali Pismo Święte, Jezusa uważali za proroka, w Koranie imię Maryi pojawia się częściej niż w Biblii. Chrześcijanie byli szanowani, pozostawiono im domy, swobodę modlitwy i miejsca pracy. 
Skąd więc dzisiejsza nienawiść? Przez późniejsze, niezbyt odległe, już po śmierci Muhammada, nieporozumienia i wzajemne napaście. Niestety, zapoczątkowane przez chrześcijan, których papież wezwał do wyzwolenia Ziemi Świętej i chrześcijan (co nie było prawdą, jako że chrześcijanie w Ziemi Świętej pokojowo współistnieli z muzułmanami w tamtych czasach). Potem poszło już gładko – czego efekty we wzajemnych napaściach, nienawiści i aktach przemocy widzimy do dzisiaj. 
Ta książka bardzo mnie ubogaciła. Polecam każdemu. 
>>>
Oto Ja was posyłam jak owce między wilki. Bądźcie więc roztropni jak węże, a nieskazitelni jak gołębie! Miejcie się na baczności przed ludźmi! Będą was wydawać sądom i w swych synagogach będą was biczować. Nawet przed namiestników i królów będą was wodzić z mego powodu, na świadectwo im i poganom. Kiedy was wydadzą, nie martwcie się o to, jak ani co macie mówić. W owej bowiem godzinie będzie wam poddane, co macie mówić, gdyż nie wy będziecie mówili, lecz Duch Ojca waszego będzie mówił przez was. Brat wyda brata na śmierć i ojciec syna; dzieci powstaną przeciw rodzicom i o śmierć ich przyprawią. Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mego imienia. Lecz kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony. (Mt 10,16-23)
Jezus wiedział, że Dobra Nowina będzie znakiem sprzeciwu wobec tego, co złe, nieszczere, kłamliwe, leniwe, chamskie i zgubne. Tak musiało być. Bo Ewangelia ma przynieść prawdę, która wyzwala – czyli pokazuje wszystko takim, jakie jest. Nawet, gdy to boli. 
A właśnie to, że boli, że ludzie stwarzają pozory i wewnętrznie są zupełnie inni, niż czasami grają na zewnątrz – to jest przyczyna konfliktów, prześladowań, i zabijania nawet z powodu Jezusa i wiary. Nie sama Ewangelia, Dobra Nowina. Znakiem sprzeciwu i kością niezgody nie jest przykazanie miłości i inne – ale to, że wymagają one radykalizmu, zdeklarowania się po jednej, czy po drugiej stronie. I nagle okazuje się, że jakoś nie do końca, o ile w ogóle, opłaca się być dobrym, uczciwym, sprawiedliwym, nie kraść, nie wymuszać, nie szantażować, nie korumpować, etc. 
Prostota wyzwala. Tutaj wybór jest naprawdę prosty. Jedynym problemem jest kwestia hierarchii wartości. Tego, czy ważniejsza jest prawda, czy permanentne interesy (de facto, wyrastające przy, na i za pomocą omijania i zamydlaniu prawdy). Reszta – jest tylko następstwem. Jeśli wybrałeś dobrze – prawdę – nie myśl, nie kombinuj. Bóg ci wskaże drogę i Twoim testem, sprawdzianem, jest to, czy potrafisz się w ten głos na tyle wsłuchać, aby pójść właściwą drogą. Trochę wysiłku, i się uda. 
Jeśli wybrałeś inaczej – bo bardziej ci zależy na kasie, wpływach, tej całej misternie budowanej piramidce, pomniku swojej własnej pychy, władzy i możliwości – to miej choć na tyle odwagi, aby nie udawać, że taki nie jesteś. Po co idziesz do kościoła? Po co twierdzisz, że jesteś wierzący? Ok – ale w co? Wierzysz – w to, co przyziemne. Czyli jesteś materialistą, a nie wierzącym. A jeśli jednak masz wątpliwości – to walcz ze sobą. Pamiętaj, że kasy do grobu nie weźmiesz, a sumienia się nie pozbędziesz, nawet jak jeszcze Ci bardzo nie przeszkadza. 
Wytrwajmy w tym, co trudne, co wymagające, co nakazuje Boży radykalizm. Bo dopiero to czyni szczęśliwym – a nie najbardziej napchany portfel. Bo tego chce Bóg, na to nam wskazuje, to jest Jego drogowskaz. Bo tędy zmierza się do zbawienia. Zależy ci na czymś bardziej?