Błogosławieństwa i przemiana

Dzisiaj sporo – bo całość niedzielnej liturgii słowa jakaś taka wyjątkowa. 

Pan rzekł do Abrama: Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twego ojca do kraju, który ci ukażę. Uczynię bowiem z ciebie wielki naród, będę ci błogosławił i twoje imię rozsławię: staniesz się błogosławieństwem. Będę błogosławił tym, którzy ciebie błogosławić będą, a tym, którzy tobie będą złorzeczyli, i ja będę złorzeczył. Przez ciebie będą otrzymywały błogosławieństwo ludy całej ziemi. Abram udał się w drogę, jak mu Pan rozkazał, a z nim poszedł i Lot. (Rdz 12,1-4a)

W pierwszym czytaniu Bóg mówi, każe Abramowi wyjść z majątku jego ojca, porzucić to wszystko, i iść w bliżej nieokreślonym kierunku. Coś, co szczególnie w tamtej kulturze, w tamtych czasach w głowie się nie mieściło – bo nie miało sensu. Rolą mężczyzny było dorośnięcie i przejęcie majątku po ojcu, jego tożsamość była określona tym, kim był ojciec, jaki i gdzie posiadał majątek. Jednak – Bóg jest zdecydowany. Dobrze trafił, bo Abram podejmuje to wyzwanie, porzucając de facto wszystko, co mogło mu zapewnić bezpieczeństwo, stabilizację – i wychodzi tam, dokąd wskazuje drogę Bóg.

Gdyby dzisiaj zapytać przypadkowe osoby, jak im jest, czy czują się dobrze w swojej skórze, w swoim miejscu, czasie i roli – większość pewnie by powiedziała, że nie. To taki nasz problem. W narzekaniu jesteśmy mistrzami świata, w podsumowywaniu innych i ocenianiu także. Tylko ze sobą rzadko potrafimy zrobić porządek, w ogóle uznać, że jest coś do zrobienia.

Co zrobił Jezus cudownie rozmnażając chleb? Wzniósł oczy do nieba i zaczął błogosławić. Co u ciebie? Stara bieda. Wciąż źle ci się wiedzie? Ciągle spuszczasz wzrok na ziemię i przeklinasz?

Idealnie oddane i sformułowane. I tak chodzimy w kółko, jak Izraelici na pustyni te 40 lat, i źle nam jest, i nie możemy się odnaleźć. Bo za mało w nas błogosławieństwa, a za dużo złości, pogardy, pewności siebie, egoizmu, materializmu, i tylu innych rzeczy. Pójście za Bogiem, tą czasami dziwną i w ogóle bez sensu po ludzku drogą nabiera innego wymiaru i celu dopiero w kontekście tego, co Bóg obiecuje. Błogosławieństwa.

Spójrz w niebo, jak małe dziecko wznieś ręce do góry i krzyknij: Jezu, ufam Tobie! Przyjdzie tak samo, jak odszedł. Będzie miał wzniesione ręce. Do błogosławieństwa, nie do uderzania. Wzniósł je już raz na krzyżu, gdy przyciągnął ziemię do nieba. Teraz każdy, kto wznosi ręce, naśladuje ten najważniejszy gest świata. Błogosławieństwo.

Żeby błogosławieństwo otrzymać, trzeba go pragnąć. Bóg kieruje je do każdego z nas – nie każdy jednak chce je przyjąć. Warto wznieść ręce, wyjść ku Bogu i pójść za Nim tam, dokąd prowadzi. Każdy z nas ma swoje Ur chaldejskie, swój Charan – i gdzieś tam, na horyzoncie, ziemię obiecaną, Kanaan. Pytanie tylko – czy zdajemy sobie z tego sprawę, czy chcemy zaryzykować i postawić wszystko, aby do niego dotrzeć, odnaleźć je?

Weź udział w trudach i przeciwnościach znoszonych dla Ewangelii według mocy Boga! On nas wybawił i wezwał świętym powołaniem nie na podstawie naszych czynów, lecz stosownie do własnego postanowienia i łaski, która nam dana została w Chrystusie Jezusie przed wiecznymi czasami. Ukazana zaś została ona teraz przez pojawienie się naszego Zbawiciela, Chrystusa Jezusa, który przezwyciężył śmierć, a na życie i nieśmiertelność rzucił światło przez Ewangelię. (2 Tm 1,8b-10)

Kto choć raz miał okazję wziąć udział w koncercie formacji 2 Tm 2, 3 – z pewnością zna te słowa, które oni obrali za swoje motto. I te słowa mają nas w pewien sposób – podobnie jak tekst I czytania – ukierunkowywać. Nie swoimi siłami – a według mocy Boga! Tu nie chodzi o to, aby wszystko zrobić samemu, aby być samodzielnym ponad wszystko i przede wszystkim, pokazać coś komuś (głównie sobie). Tak się nie da. Człowiek ma swoje ograniczenia – zbawić się nie da rady, choćby nie wiem jak chciał. Zbawienie do wielki dar Boga, który trzeba umieć przyjąć, na który trzeba chcieć się otworzyć.

Mnie ten tekst jakby uderzył z innej strony. Od niespełna 2 tygodni jestem tatą malutkiego Dominika. Wszystko się przestawiło – akcenty, priorytety. Pewnie, człowiek się w czasie ciąży żony do tego przygotowywał, oswajał – ale tak naprawdę to się stało, gdy maluszek się urodził. Staramy się z żonką, poświęcamy cały czas dla synka praktycznie (ona – dosłownie; ja – poza pracą). Ciężko jest, bo człowiek nienawykły do tego, że co 1,5-2 h w nocy wstawać musi, uspokoić, przewinąć, pomóc żonie przy karmieniu, a potem jeszcze uśpić; jak potrzeba – wstając po x razy. Do tego, w naszym wypadku, dochodzą pewne problemy natury logistycznej – kwestia za małego mieszkania, które musi nam się udać sprzedać – co gdzieś tam wisi, choć teoretycznie powinno się udać dość sprawnie zrobić, i z uzyskanych pieniędzy dostać kredyt na większe. Ale na razie to założenia i spora droga do ich realizacji.

Widzę, jak bardzo – mimo, że wydaje mi się, że jakoś tam jestem człowiekiem wierzącym – zmienia to nastawienie do Boga. Kilka tekstów temu, na krótko po urodzeniu synka pisząc o tym wydarzeniu, kiedy napisałem, że nigdy się tak mocno nie modliłem, jak w czasie porodu – nie wiedziałem, że wiele się zmieni w mojej relacji z Bogiem. Jak często – o ile częściej niż dotychczas – będę się do Niego zwracał. Możesz stawać na głowie, robić niby wszystko dobrze, a i tak są problemy, niepewność. Żeby się odnaleźć w tej sytuacji, żeby nie zwariować z powodu (zupełnie zrozumiałych) wątpliwości w nowej rzeczywistości. Modlitwa dotąd też była istotnym elementem mojego życia – ale dopiero teraz widzę, co to znaczy właściwie modlitwa ciągła, modlitwa która jest obecna właściwie we wszystkim, co robisz; taka permanentna prośba skierowana do Boga, aby uzupełnił to, czego brakuje moim działaniom, i im błogosławił.

Kto tu walczy. Ja czy Bóg? Dlaczego każda modlitwa tak wiele ostatnio mnie kosztuje? Bo biorę jej ciężar na siebie. Tymczasem Bóg zaprasza: złóż swój ciężar na Mnie. Oddaj mi swój czas. Usiądź, odetchnij, zaufaj. To nie ty jesteś zbawicielem swojej rodziny. Oddaj mi swoje problemy. Otwórz bramy! Ja wejdę.

Z Bogiem nie ma ciężarów nie do udźwignięcia. Nawet, gdy jest to nowa rzeczywistość, do której człowiek niby to przygotowany i z którą oswojony. A jednak.

Jezus wziął z sobą Piotra, Jakuba i brata jego Jana i zaprowadził ich na górę wysoką, osobno. Tam przemienił się wobec nich: twarz Jego zajaśniała jak słońce, odzienie zaś stało się białe jak światło. A oto im się ukazali Mojżesz i Eliasz, którzy rozmawiali z Nim. Wtedy Piotr rzekł do Jezusa: Panie, dobrze, że tu jesteśmy; jeśli chcesz, postawię tu trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza. Gdy on jeszcze mówił, oto obłok świetlany osłonił ich, a z obłoku odezwał się głos: To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie! Uczniowie, słysząc to, upadli na twarz i bardzo się zlękli. A Jezus zbliżył się do nich, dotknął ich i rzekł: Wstańcie, nie lękajcie się! Gdy podnieśli oczy, nikogo nie widzieli, tylko samego Jezusa. A gdy schodzili z góry, Jezus przykazał im mówiąc: Nie opowiadajcie nikomu o tym widzeniu, aż Syn Człowieczy zmartwychwstanie. (Mt 17,1-9)

Jakie musiało być zdziwienie trzech wybranych uczniów. Znali Jezusa w tej ludzkiej naturze, w ludzkiej formie, w ludzkim wyglądzie. Naraz jednak zobaczyli Go takim, jakim jest, co wyznajemy, mówiąc: Bóg z Boga, Światłość ze Światłości, Bóg prawdziwy z Boga prawdziwego. Bóg-człowiek po raz pierwszy namacalnie ukazał swoje bóstwo, pozwolił aby górę wzięła Jego boska natura. Zastanawia mnie – czemu jakby ukrył to wydarzenie, dopuszczając do niego tylko tę trójkę: tego, który się Go zaprze, a później stanie na czele wspólnoty Kościoła; tego, który jako jedyny wytrwa do końca przy krzyżu; i tego, który stanie na czele wspólnoty w Jerozolimie.

Skąd te słowa Piotra – dobrze, że tu jesteśmy? One w kontekście tej sytuacji nie miały sensu. Człowiek Bogu do szczęścia nie jest potrzebny (choć Bóg zatraca się, dosłownie, dla zbawienia człowieka). Bóg bez człowieka byłby tak samo Bogiem, poradziłby sobie. Jednak wypowiedź ta mówi o czymś innym, bardzo ważnym, co jakby wychodzi z Piotra mimochodem. O potrzebie Boga w człowieku, o potrzebie bliskości człowieka względem Boga. Przyczyn można szukać daleko – tak jednak ma być docelowo, w niebie. Bóg z człowiekiem, bez tego, co słabe, małe, złe. Pełnia szczęścia.

Cały ten obrazek nabiera jednak znaczenia dopiero w kontekście tego, co dalej. Życie i misja uczniów nie skończyła się na Taborze tamtego dnia. To było wydarzenie, moment – a potem powrót do rzeczywistości. Dalsze wydarzenia (zaparcie Piotra) pokazały, że może nie od razu i nie zupełnie zrozumieli to, co się dokonało, czego stali się świadkami. Przedsmak nieba, kwadrans z przebóstwionym Jezusem – aby, zachowując to w pamięci, zejść do doliny codziennego życia nie tyle z nową nadzieję, co nadzieją na nowo i trwale ożywioną. Może tylko o to chodziło – aby zachować w pamięci to wydarzenie. Właśnie z Nim w sercu powrócić do tego, co codzienne, nigdy nie tracąc z oczu widoku Przemienienia.

(wszystkie cytaty – poza biblijnymi – pochodzą z książki Marcina Jakimowicza Pełne zanurzenie, o której napiszę następnym razem)

Czy tylko dura lex, sed lex?

Jezus powiedział do swoich uczniów: „Nie sądźcie, że przyszedłem znieść Prawo albo Proroków. Nie przyszedłem znieść, ale wypełnić. Zaprawdę bowiem powiadam wam: Dopóki niebo i ziemia nie przeminą, ani jedna jota, ani jedna kreska nie zmieni się w Prawie, aż się wszystko spełni. Ktokolwiek więc zniósłby jedno z tych przykazań, choćby najmniejszych, i uczyłby tak ludzi, ten będzie najmniejszy w królestwie niebieskim. A kto je wypełnia i uczy wypełniać, ten będzie wielki w królestwie niebieskim. Bo powiadam wam: Jeśli wasza sprawiedliwość nie będzie większa niż uczonych w Piśmie i faryzeuszów, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego. Słyszeliście, że powiedziano przodkom: „Nie zabijaj”; a kto by się dopuścił zabójstwa, podlega sądowi. A Ja wam powiadam: Każdy, kto się gniewa na swego brata, podlega sądowi. A kto by rzekł swemu bratu «Raka», podlega Wysokiej Radzie. A kto by mu rzekł «Bezbożniku», podlega karze piekła ognistego. Jeśli więc przyniesiesz dar swój przed ołtarz i tam wspomnisz, że brat twój ma coś przeciw tobie, zostaw tam dar twój przed ołtarzem, a najpierw idź i pojednaj się z bratem swoim. Potem przyjdź i dar swój ofiaruj. Pogódź się ze swoim przeciwnikiem szybko, dopóki jesteś z nim w drodze, by cię przeciwnik nie podał sędziemu, a sędzia dozorcy, i aby nie wtrącono cię do więzienia. Zaprawdę powiadam ci: nie wyjdziesz stamtąd, aż zwrócisz ostatni grosz. Słyszeliście, że powiedziano: «Nie cudzołóż*. A Ja wam powiadam: Każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już w swoim sercu dopuścił się z nią cudzołóstwa. Jeśli więc prawe twoje oko jest ci powodem do grzechu, wyłup je i odrzuć od siebie. Lepiej bowiem jest dla ciebie, gdy zginie jeden z twoich członków, niż żeby całe twoje ciało miało być wrzucone do piekła. I jeśli prawa twoja ręka jest ci powodem do grzechu, odetnij ją i odrzuć od siebie. Lepiej bowiem jest dla ciebie, gdy zginie jeden z twoich członków, niż żeby całe twoje ciało miało iść do piekła. Powiedziano też: «Jeśli kto chce oddalić swoją żonę, niech jej da list rozwodowy». A Ja wam powiadam: Każdy, kto oddala swoją żonę, poza wypadkiem nierządu, naraża ją na cudzołóstwo; a kto by oddaloną wziął za żonę, dopuszcza się cudzołóstwa. Słyszeliście również, że powiedziano przodkom: «Nie będziesz fałszywie przysięgał*, «lecz dotrzymasz Panu swej przysięgi*. A Ja wam powiadam: Wcale nie przysięgajcie, ani na niebo, bo jest tronem Bożym; ani na ziemię, bo jest podnóżkiem stóp Jego; ani na Jerozolimę, bo jest miastem wielkiego Króla. Ani na swoją głowę nie przysięgaj, bo nie możesz nawet jednego włosa uczynić białym albo czarnym. Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi». (Mt 5,17-37)
To tekst bardzo ważny, pochodzi z niedzielnej liturgii słowa (jak zwykle jestem do tyłu). Ważny, bo ukazuje pewną wyraźną i jasną ciągłość. Jezus nie przychodzi ni stąd, ni zowąd, i nie wprowadza jakiegoś zupełnie nowego systemu praw, nakazów i zakazów, obcych dotąd człowiekowi, Narodowi Wybranemu. Jezus przychodzi wypełnić to wszystko, co o Mesjaszu zostało już powiedziane w pismach i tekstach proroków. Przychodzi jednak również, aby przypomnieć o prawie, o przykazaniach – a może przede wszystkim: wskazać, że nigdy nie straciły one na wartości czy znaczeniu, i nigdy nie stracą, tylko często wykorzystywane są przez niektórych instrumentalnie i zupełnie przeinaczane; że samo literalne odmienianie przykazań przez przypadki nie wystarczy, aby być wielkim w królestwie niebieskim.
Czy o same przykazania, o prawo chodzi, o to dokładne jego przestrzeganie? Gdzie indziej  (Mt 12, 1-8) przecież powie, że On sam jest Panem szabatu, a morał tamtej nauki będzie taki, że prawo jest dla człowieka, a nie człowiek dla prawa. Nie oznacza to jednak przyzwolenia na lekceważenie prawa jako takiego, na wybiórcze wyrywanie z kontekstu tych jego zapisów, które w danym momencie wydają się użyteczne i stanowią potwierdzenie dla mojego postępowania czy stanowiska, przy równoczesnym pomijaniu tych innych, wobec których moje zachowanie i decyzje stoją w sprzeczności. Chodzi o co? O mądrość, o której Paweł mówi w II czytaniu (1 Kor 2,6-10). Tą mądrością kierując się, musimy umieć zachować właściwe proporcje pomiędzy tym, co prawo nakazuje, a człowiekiem z jego potrzebami w konkretnej sytuacji, w jakiej się znajdziemy. 
Jezus poświęca te słowa postawie bardzo ważnej, o której dzisiaj chrześcijanie często zapominają – radykalizmowi. Chrześcijaństwo, przynależność do Kościoła, o wyzwanie i rola dla ambitnych, a nie byle jakich, bez ambicji i zapału. Owszem, do doskonałości każdemu z nas bardzo daleko, ciągle wytrwale ku nim dążymy – ale trzeba powiedzieć jasno: sam fakt tego, że nie robię czegoś bardzo złego, nie oznacza że jestem wybitnie dobry, święty. Zwyczajność najczęściej to bylejakość, stan w którym pewni właściwości swojego postępowania po prostu osiadamy na laurach, spokojni o swój los; przestajemy się starać, przekraczać siebie, zadowoleni z tego, jak jest, bo przecież nic złego nie robimy. 
Przykłady mamy podsunięte pod nos. Piąte przykazanie zakazuje zabijania – a Jezus idzie dalej: zakazuje gniewu i sporów, zakazuje wręcz posłużenia się wobec drugiej osoby sformułowaniem niegodziwiec (bo tak należy tłumaczyć owo raka), posługując się sformułowaniem odnoszącym się do rodziny, które należy rozumieć szerzej – rodziny Kościoła, rodziny wszystkich ludzi. Dzisiaj przecież coraz więcej waśni i sporów  rodzinach, o majątek, o pieniądze, o korzyści. To jest coś, o czym bardzo często zapominamy. Nie można modlić się do Boga w sposób Jemu miły, gdy gdzieś tam, nawet głęboko, w sercu płonie gniew, złość, złe emocje. Aby Bóg mógł mieć upodobanie w modlitwie człowieka – konieczny jest pokój w sercu modlącego się, pokój którego nic nie mąci. Dopiero modlitwa takiego człowieka ma jakikolwiek sens. Nie chodzi przecież o modlenie się dla samego modlenia. 
Szóste przykazanie zakazuje cudzołóstwo. Ktoś powie – jestem wierny żonie, nie spałem z inną, nie zdradziłem jej – więc o co chodzi? Cudzołóstwo to nie tylko fizyczne zbliżenie, akt płciowy. Składamy się przecież z ciała i myśli, emocji. Cudzołożyć można także myślą, kierując je w konkretnym kontekście pod adresem danej osoby. Zgadza się, są osoby, które swoim strojem, zachowaniem, sposobem bycia do pożądliwych myśli prowokują – ale to żadne usprawiedliwienie. Albo to, że większość ludzi tak właśnie dzisiaj żyje – na próbę, żeby się poznać, bo przecież np. data ślubu i tak ustalona. I co z tego? To ludzie próby usprawiedliwienia samego siebie – ale dalej cudzołóstwo. Jezus mówi o drastycznym rozwiązaniu – dosłownym usunięciu danego członka, który jest powodem grzechu. Nie wydaje mi się, żeby chodziło o to, abyśmy się okaleczali (np. uciąć rękę, jak ktoś ukradnie coś ze sklepu – kary mutylacyjne na szczęście mamy już za sobą) – a o zdecydowaną, znowu radykalną, postawę odcięcia się od grzechu. Gdzie, jak? Sakrament pokuty i pojednania. Klękam przed Tobą, Panie, w swojej słabości, unurany grzechami – i proszę, abyś na nowo mnie oczyścił, bo z tym całym syfem nic nie chcę mieć wspólnego, postanawiam poprawę. 
Na końcu jest mowa o wartościowaniu słów, przysiąg. Pewnie każdy z nas widział, jak różne osoby, mniej lub bardziej słusznie o coś oskarżane, zaklinają się na wszelkie świętości, na groby rodziców itp., próbując w ten sposób uwiarygodnić swoje stanowisko. Nie cenimy słów i lekkomyślnie się nimi posługujemy – a to przecież nic innego, jak wykroczenie przeciwko II przykazaniu. Bóg nie jest po to i od tego, aby potwierdzał nasze kłamstewka i podpierał to, co przez nas wypowiedziane samo w sobie jest tak mało spójne, że się po prostu sypie. Im bardziej ważna i delikatna materia – tym trudniej się przyznać, że znowu dałem ciała. Ale trzeba. Żeby być jednoznacznym, transparentnym, czytelnym. Albo tak, albo nie. Nie ma być nic pomiędzy, pośredniego. Bóg, sam i w swoim Synu, był tak wyrazisty i jasny, że Jego naśladowcy nie mogą być nijacy, niezdecydowani, po prostu mdli i niezrozumiali. 
Czy to jakieś nowe obostrzenia, nowe zakazy, które mają nas ograniczać? Nie! To nic nowego. To przypomniane, i dobrze, słowa jakie Mojżesz otrzymał na dwóch tablicach. A dokładniej – jakby instrukcja, w jakim (czyim – Bożym) duchu kierować się w ich interpretacji i stosowaniu, praktykowaniu. Tak naprawdę, my to wszystko wiemy, mamy je wyryte w sercu. To, że Bóg jasno o nich przypomina – to nie po to, aby nas dołować czy deprymować, ale aby przypomnieć o nich. W głębi serca sami mamy wyrzuty sumienia, czasami trudne do zrozumienia i zidentyfikowania – On pomaga nam je kreatywnie ukierunkować, zrozumieć i wyciągnąć wnioski. 
Czy Boże prawo jest trudne? Według mnie – nie – ale może nie jestem obiektywny jako osoba wierząca, która lepiej lub gorzej stara się tego prawa trzymać. Ale też mam problemy, też upadam, też mi głupio gdy raz po raz klękam przed Bogiem w konfesjonale, i nie raz muszę się powtarzać w stosunku tego, co wyznawałem przy poprzedniej spowiedzi, a przecież wtedy już obiecywałem poprawę… Boże prawo jest bardzo spójne i konkretne, choć wymagające. Bóg nic nam nie komplikuje. Wskazuje po prostu na to, w jakim – czyim, Jego – Duchu (dlatego z dużego D) interpretować przykazania i wszystkie inne wskazówki ewangeliczne. Pokazuje palcem – faryzeuszy – mówiąc nie tędy droga. To są ograniczenia, fakt, ale nijak nie przez Boga nałożone, ale przez ludzi, którzy prawa Bożego nie rozumieli i na swój sposób je wypaczali, kierując się tylko literą i umysłem, pomijając serce. Nie bez powodu Augustyn z Hippony powiedział: Kochaj, i rób co chcesz. Miłość jest potrzebna, jest ważna – także do czegoś tak typowo prawniczego jak przykazania.
Po co to wszystko? Bo mamy wybór. Bo Bóg, co podkreślam raz po raz, nigdy się nie narzuca i nie stawia człowieka przed murem. Jeśli myślę, że pod nim stoję – to źle widzę, albo sam się pod niego doprowadziłem.  Bóg wskazuje drogę, pokazuje czym się kierować – jednak decyzję, wybór, musimy podjąć sami, i to nie słowną deklaracją, ale tym, jak i dokąd przez swoje życie przejdziemy. Jeżeli zechcesz, zachowasz przykazania: a dochować wierności jest Jego  upodobaniem. Położył przed tobą ogień i wodę, co zechcesz, po to wyciągniesz rękę. Przed ludźmi życie i śmierć, co ci się podoba, to będzie ci dane. (Syr 15, 15-17) To, co z przykazaniami zrobimy, w jakim duchu będziemy je odczytywać i jak będziemy stosować, no i czy w ogóle – od tego zależy, jakiego wyboru dokonamy. Życie czy śmierć? Tu jest prawdziwa mądrość, przejawiająca się w wyborze. Niby tak oczywisty – czy jednak na pewno?

Łaska u Boga dla każdego – ale czy ją zauważasz?

Bóg posłał anioła Gabriela do miasta w Galilei, zwanego Nazaret, do Dziewicy poślubionej mężowi, imieniem Józef, z rodu Dawida; a Dziewicy było na imię Maryja. Anioł wszedł do Niej i rzekł: Bądź pozdrowiona, pełna łaski, Pan z Tobą,. Ona zmieszała się na te słowa i rozważała, co miałoby znaczyć to pozdrowienie. Lecz anioł rzekł do Niej: Nie bój się, Maryjo, znalazłaś bowiem łaskę u Boga. Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus. Będzie On wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego, a Pan Bóg da Mu tron Jego praojca, Dawida. Będzie panował nad domem Jakuba na wieki, a Jego panowaniu nie będzie końca. Na to Maryja rzekła do anioła: Jakże się to stanie, skoro nie znam męża? Anioł Jej odpowiedział: Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, będzie nazwane Synem Bożym. A oto również krewna Twoja, Elżbieta, poczęła w swej starości syna i jest już w szóstym miesiącu ta, która uchodzi za niepłodną. Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego. Na to rzekła Maryja: Oto Ja służebnica Pańska, niech Mi się stanie według twego słowa! Wtedy odszedł od Niej anioł. (Łk 1,26-38)
Pobożność maryjna nigdy nie była moją mocną stroną. W sumie, sam tego nie rozumiem – ale tak po prostu jest. Z drugiej strony – różaniec jest jedną z moich ulubionych modlitw. Nie da się zaprzeczyć – chrześcijanie od samego początku Maryję traktowali i opisywali jako szczególnie przez Boga wybraną, wyróżnioną – określano ją, także w pismach Ojców Kościoła przymiotnikami czysta, bez grzechu, niewinna, bez skazy. Święto jej poczęcia w Kościele funkcjonuje formalnie od przełomu VII i VIII w.n.e. 
Co ciekawe – Kościół zachodni nie jest w pełni spójny i jednomyślny, w aspekcie historycznym, gdy chodzi o prawdę o Niepokalanym Poczęciu Matki Bożej. Kto ją kwestionował? Nikt inny, jak Doktor Anielski – mój imienni, Tomasz z Akwinu, święty; czy również czczony jako święty – Bernard z Clairvaux. Ich zdaniem – niemożliwe jest niepokalane poczęcie, jako że stoi w sprzeczności z innymi dogmatami:
  1. powszechności grzechu pierworodnego – każdy człowiek, więc Maryja także, jest nim skażony
  2. powszechności zbawienia ludzi przez Jezusa – każdego, Maryję także, zbawił Jezus
Problem jakoby rozwikłał nieco później Jan Duns Szkot, który rozumował następująco – ochrona Maryi przed grzechem pierworodnym miała miejsce na mocy odkupieńczego zwycięstwa Jezusa Chrystusa. Bóg o nim – o zwycięstwie Jego nienarodzonego Syna – już wiedział, i wyróżnił Maryję jakby z góry, wiedząc jaką rolę odegra w historii zbawienia, dając życie Zbawicielowi. 

Od 1477  r. święto Niepokalanego Poczęcia obchodzono już w Rzymie, zaś począwszy od pontyfikaty Piusa V – w całym Kościele katolickim. Kościół wschodni nigdy dogmatycznie o tej kwestii się nie wypowiedział – jako że w jego łonie istniała i istnieje w tym zakresie zgodność, brak wątpliwości co do faktu niepokalanego poczęcia. 
Z czysto teologicznego punktu widzenia, warto rozróżniać dwa zagadnienia, często mylone:
  1. niepokalane poczęcie – ustrzeżenie Maryi od momentu jej poczęcia od grzechu pierworodnego (cud w sensie moralnym)
  2. dziewicze poczęcie – poczęcie przez Maryję w sposób ponadnaturalny, pozostając dziewicą, Jezusa – Boga-Człowieka (cud w sensie odstępstwa od praw natury)
Tyle ciekawostek. To, co dzisiaj w kościołach usłyszymy – a powinniśmy się pofatygować (nie jest to mus – ale jeśli jest możliwość, we Mszy winniśmy uczestniczyć) – jest bardzo ludzkie. Pokazuje, że Maryja nie jest żadną Maryjką, oderwaną od rzeczywistości, zawieszoną gdzieś pomiędzy ludźmi a Bogiem malowaną na błękitny kolor śliczną panienką w zwiewnej szacie – że była konkretną osobą, człowiekiem, który żył w konkretnych czasach, w konkretnej rzeczywistości, w rodzinie. 
Czy Maryja spodziewała się czegoś takiego? Czy przeczuwała coś? Myślę, że nie. Ale jednocześnie – była otwarta na to, co mówił do niej Bóg. A już bardziej konkretnie, indywidualnie niż poprzez anioła trudno by sobie wyobrazić rozmowę Boga z człowiekiem. Już sam fakt tego, jak to wydarzenie się odbyło – wskazuje na szczególne wybrani Maryi. Wiedziała, że życie człowieka szczęśliwego to trafne i prawidłowe odczytywanie wezwania Boga i realizowanie tego, do czego nas przeznacza, ku czemu On nas kieruje. Nie przeciwko Bogu, wbrew Niemu – ale zawsze z Nim, drogą przez Niego wskazaną. Dlatego tak bardzo pasują do liturgii słowa dzisiejszego II czytania:
Niech będzie błogosławiony Bóg i Ojciec Pana naszego Jezusa Chrystusa; który napełnił nas wszelkim błogosławieństwem duchowym na wyżynach niebieskich – w Chrystusie. W Nim bowiem wybrał nas przez założeniem świata, abyśmy byli święci i nieskalani przed Jego obliczem. Z miłości przeznaczył nas dla siebie jako przybranych synów przez Jezusa Chrystusa, według postanowienia swej woli, ku chwale majestatu swej łaski, którą obdarzył nas w Umiłowanym. W Nim dostąpiliśmy udziału my również, z góry przeznaczeni zamiarem Tego, który dokonuje wszystkiego zgodnie z zamysłem swej woli po to, byśmy istnieli ku chwale Jego majestatu – my, którzyśmy już przedtem nadzieję złożyli w Chrystusie (Ef 1,3-6.11-12).
Błogosławiony = szczęśliwy. Błogosławiony = taki, przez którego Bóg innym błogosławi, który w oczach innych jest przejawem błogosławieństwa Boga. To właśnie Bóg przez anioła dobitnie, prosto w twarz, powiedział Maryi: Bądź pozdrowiona, pełna łaski, Pan z Tobą. Pełnia łaski to właśnie błogosławieństwo. Co to wszystko znaczy? Że mamy od Boga dane już na starcie życia to wszystko, co jest naprawdę potrzebne – wszelkie umiejętności, dary, talenty, cnoty. Potrzebne do kształtowania relacji zarówno na linii ja-Bóg, jak i ja-drugi człowiek. Mamy to wszystko – tylko musimy to rozwijać, pielęgnować, pomnażać – co jest niemożliwe, jeśli człowiek najpierw nie uświadomi sobie… że to ma. Najpierw te dary trzeba zrozumieć, docenić i zechcieć je przyjąć. Dopiero wtedy można z nich czynić jakikolwiek użytek. 
Oczywiście, można to odrzucić. A nawet nie tyle – tylko uważać, że temu czy tamtemu Bóg dał więcej, zostali lepiej obdarowani, potrafią coś czego ja nie umiem. Można. Tylko że do niczego to nie prowadzić, poza zawiścią i zazdrością, za którymi pójdzie brak poczucia własnej wartości, odczucie bezsensu i braku perspektyw. Bardzo mało konstruktywne. Ale tego właśnie chce Zły – tak nas przedstawić w naszych własnych oczach – żeby móc powiedzieć widzisz, jak cię ten zły Bóg urządził, jak cię beznadziejnie stworzył? Ale to nie tak. Bóg nas stworzył, odpowiednio wyposażając, i zostawiając wolną wolę. To, kim i jak się stajemy, zależy już od nas – i od tego, jak te dary wykorzystamy, czy w ogóle je wykorzystamy, czy je zauważymy. 
Te błogosławieństwa, jakie nam Bóg dał u progu życia, to punkt odniesienia, drogowskaz na przyszłość – jak żyć, żeby żyć dobrze. Ale życie to nie sielanka, a walka – walka o ludzkie dusze, o zbawienie. Maryja też nie miała lekko – jeszcze przed porodem musiała tłuc się kawał przez pustynię, żeby dotrzeć na spis ludności. Poród w, dosłownie, bydlęcych warunkach. Później ucieczka z nowonarodzonym dzieckiem, lata ukrywania się w Nazarecie. Józef nie żył chyba długo – więc trud samodzielnego wychowania i utrzymywania dorastającego Syna. Aż do końca – po ludzku dramatycznego – gdy najpierw widziała Syna cierpiącego, biczowanego, wlekącego się na Golgotę pod ciężarem krzyża, a potem patrzyła na Jego krzyżowanie i śmierć. Nie każda matka, nie każdy ojciec musi przejść coś takiego – nie. Ale każdy z nas ma swoje krzyże, które prędzej czy później musi donieść. Można Bogu złorzeczyć z tego powodu – a można, jak Maryja, rozważać w swoim sercu wszystko i u Boga właśnie szukać odpowiedzi i ukojenia. 
Maryja to przede wszystkim wzór zdecydowania, konkretu. Tak, dzisiaj bardzo wiele osób – mimo najszczerszych chęci – właśnie z decyzyjnością ma problemy. A przecież to właśnie jest kluczowe. Mogła powiedzieć aniołowi Wiesz co, muszę się zastanowić, naradzić z Józefem, przemyśleć to – przyjdź jutro albo za kilka dni. Mówiąc szczerze – najbardziej wierząca osoba w takiej, jak Maryja sytuacji, pewnie tak właśnie by zrobiła, i nic dziwnego, skoro przed chwilą anioł przysłany przez Boga pyta ją, czy nie chciała by przypadkiem zostać matką Syna Bożego. A jednak – nie. Szybka i konkretna decyzja, choć zaważy ona na całym jej dalszym życiu. Czy się czymś sugerowała? Może tymi słowami Nie bój się, Maryjo, znalazłaś bowiem łaskę u Boga. Takie wprost potwierdzenie – Bóg tego chce, On da siłę i łaskę, a z Nim nie ma rzeczy niemożliwych. Podjęła trudną decyzję, w duchu pokory, nawet gdy w głębi duszy była przerażona całością tego, co się działo. Ale zdecydowała. Sama. Tu i teraz – tam, gdy było to potrzebne. 
Radykalizm to cnota, której nam bardzo często brakuje. Albo z jednej strony lekceważymy kwestie ważne, podejmując w nich decyzje pod wpływem impulsu, ociągając się z kolei z decydowaniem w sprawach trywialnych. Albo z drugiej strony – w ogóle uciekamy przed podejmowaniem jakichkolwiek decyzji, odwlekamy je ile się da. W myśl zasady – nie ja podejmę decyzję, nie do mnie będą mieli pretensje. Idealne – zero odpowiedzialności. Ale tak się nie da.
Co nam mówią te wszystkie słowa? To, co zacząłem pisać wyżej – że Maryja to człowiek, jak każdy z nas. Żaden pozłacany świątek. Maryja jest dla nas wzorem, bowiem przy założeniu, że była niepokalanie poczęta, stanowi jakby pierwowzór tego, kim człowiek miał być w Bożych oczach. Istotą czystą, dobrą, nieskażoną, stworzoną na Jego własne podobieństwo. Maryja została dana Kościołowi i ludziom, aby o tym przypomnieć – nie tylko po to, co akcentuje się zawsze i wszędzie, że urodziła Jezusa, Syna Bożego. Jezus był połączeniem dwóch istot, dwóch natur, w jednym ciele – pozostając Bogiem, stał się człowiekiem. Maryja jest, i zawsze była człowiekiem. Tylko człowiekiem – ale i aż człowiekiem, w znaczeniu tego słowa takim, jakimi ludzie mieli być od początku w Bożym zamyśle. 

Ktoś mógłby powiedzieć – ta to miała dobrze – bo Bóg swoją łaską uchronił ją od skażenia grzechem pierworodnym, no a my się z nim rodzimy i musimy sobie dawać radę. Tak, musimy. To jest jeden z głównych celów naszego życia – nauczyć się odbierać i nadawać na tych samych falach, jak Bóg. Wsłuchiwać się w Niego i żyć tak, aby to co On mówi, i to, co ja robię, było zgrane, pasowało do siebie, komponowało się w spójną i dobrze brzmiącą całość. 
Jakaś rada? Tak, przyglądać się Maryi. Nie ma jej w ewangeliach za dużo, a jak jest – najczęściej na drugim albo i dalszym planie. Ale pozostaje niedoścignionym wzorem. Co robiła? Nic nadzwyczajnego. Robiła swoja i zawierzała to wszystko, co wokół niej było, Bogu; rozważała wszystko w swoim sercu. Tylko tyle. Warto spróbować. Już teraz – nie czekając, czy Bóg i do mnie ześle swojego anioła. A co, jeśli już nie raz to robił, a ja go po prostu nie zauważyłem? Trudno. Dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych. Zacznij swoją przygodę z Nim w takim razie od dzisiaj. Ale konsekwentnie.

Od ciebie zależy, kim jesteś

Powstał jakiś uczony w Prawie i wystawiając Go na próbę, zapytał: Nauczycielu, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne? Jezus mu odpowiedział: Co jest napisane w Prawie? Jak czytasz? On rzekł: Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem; a swego bliźniego jak siebie samego. Jezus rzekł do niego: Dobrześ odpowiedział. To czyń, a będziesz żył. Lecz on, chcąc się usprawiedliwić, zapytał Jezusa: A kto jest moim bliźnim? Jezus nawiązując do tego, rzekł: Pewien człowiek schodził z Jerozolimy do Jerycha i wpadł w ręce zbójców. Ci nie tylko że go obdarli, lecz jeszcze rany mu zadali i zostawiwszy na pół umarłego, odeszli. Przypadkiem przechodził tą drogą pewien kapłan; zobaczył go i minął. Tak samo lewita, gdy przyszedł na to miejsce i zobaczył go, minął. Pewien zaś Samarytanin, będąc w podróży, przechodził również obok niego. Gdy go zobaczył, wzruszył się głęboko: podszedł do niego i opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem; potem wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go. Następnego zaś dnia wyjął dwa denary, dał gospodarzowi i rzekł: Miej o nim staranie, a jeśli co więcej wydasz, ja oddam tobie, gdy będę wracał. Któryż z tych trzech okazał się, według twego zdania, bliźnim tego, który wpadł w ręce zbójców? On odpowiedział: Ten, który mu okazał miłosierdzie. Jezus mu rzekł: Idź, i ty czyń podobnie! (Łk 10,25-37)
Kolejny, wczorajszy, obrazek ewangeliczny z cyklu: człowiek chce pokazać Bogu, że jest mądrzejszy, sprytniejszy, że jest lepszy. Oczywiście – jak zwykle, bez sensu. 

Przykazanie miłości jest chyba każdemu znane, nawet jak ten ktoś twierdzi, że nie wierzy. Mamy jednak tendencję do tego, aby chcieć je rozdzielić. Klasyczny przykład Bogu świeczkę, diabłu ogarek. Wybieramy sobie to, co wygodniejsze. Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem. I tyle, wystarczy. Tak? A co z a swego bliźniego jak siebie samego? No bez przesady, ile można wymagać… Grunt, że Boga będę kochał – wystarczy. Przecież zbawił mnie Bóg, a nie człowiek. 
Pisałem już o tym w czerwcu – uciekamy od ludzi. O ile już się wysilić, postarać, to tylko dla Boga. Prawda jest taka, że wielu z nas może po prostu prościej być uklęknąć, otworzyć serce przed Nim, prosić, rozmawiać, nawet targować się czy kłócić. Paradoksalnie – tak, w dzisiejszym zlaicyzowanym świecie, który za punkt honoru stawia udowodnienie wszystkim, że wiara i Bóg są niepotrzebne – łatwiej jest niektórym przemóc się, aby do Boga się zwrócić, niż szukać do Niego drogi w miłosiernej miłości do drugiego człowieka. 
Ten obrazek ewangeliczny niesie wiele nadziei. Choćby właśnie w tym, że w roli tego dobrego Bóg osadził Samarytanina, co dla ówczesnych było na pewno bardzo wymowne, jako że Samarytanie byli odtrącani, odrzucani z wielu (także historyczno-politycznych) powodów, jak choćby fakt iż nie byli oni typowymi, rdzennymi Żydami, ale tzw. mieszańcami na skutek związków z obcokrajowcami z Mezopotamii. Ta scena, i choćby znany dialog Jezusa z Samarytanką przy studni są wymowne. 
Jak to wymowa? To, co już pisałem – Bóg nie kieruje się pozorami, nie patrzy na kolor skóry, deklaracje. Bóg patrzy w serce, i na to, jakie decyzje człowiek tym sercem podejmuje. To nadzieja dla wszystkich, którym wydaje się, iż są w jakiś sposób obciążeni swoim pochodzeniem, rodziną, zdeterminowani do postępowania w jakiś konkretny sposób, podczas gdy oni sami nie chcą, chcą być inni. Możesz być inny. To tylko od Ciebie zależy, jaki jesteś, kim jesteś. I kim chcesz się stać. Masz dwie ręce, rozum i serce – możesz działać tak, jak uznasz za słuszne. 
Koło tamtego obitego podróżnika przechodziło pewnie więcej ludzi, skoro było to na szlaku podróżniczym, pewnie i handlowym. Autor natchniony napisał tylko o kapłanie i lewicie – może ku przestrodze Żydów przede wszystkim. Obydwoje, jakby nie patrzeć, mieli obowiązek – zgodnie z tym, co im Prawo Mojżeszowe nakazywało, pomocy temu, kto był w potrzebie. I co? I nic. Czy uznali, że ten obcokrajowiec nie jest godzien, nie jest wart pomocy? Usprawiedliwiali się sumieniu pośpiechem, pilnymi sprawami? A może obawą o własne bezpieczeństwo – bo może ci, co go tak urządzili, schowali się nieopodal, i czekają na kolejną ofiarę w postaci kogoś, kto mu pomoże? 
Pretekstów może być wiele. A może nawet chcieli się zatrzymać, zdjęłą ich litość, prozaicznie, stwierdzili – jak by to wyglądało, co by sobie ludzie pomyśleli, jakby mnie zobaczyli pomagającego mu… To była ich własna decyzja. Nie wnikając w pobudki.
Wczoraj na mszy ksiądz powiedział w homilii ciekawe zdanie: że Jezus nie stawia nam przed oczami tego Samarytanina, żebyśmy go naśladowali. Tu się zdziwiłem, szczerze powiem. I dalej: że Jezus pokazuje, że tak postępuje Bóg, tak ma czynić dobry człowiek; ale nie dlatego, że jest dobry, tylko dlatego, że tak Bóg by postąpił, bo tak Bóg by chciał. Że dla nas, oczywiście, w pewnym sensie wzorem może być jakiś człowiek, postać wybitna, wyćwiczona w dobrym postępowaniu – ale siłą i inspiracją dla tego wszystkiego ma być Bóg, i to Jego miłość względem człowieka mamy naśladować, przekuwać w swoją miłość ludzką skierowaną na drugiego człowieka. Miłość, jaką mam ku Bogu, uzdalnia mnie do miłości, którą mam okazać drugiemu.
Łatwo jest literalnie skupiać się na tym, co z pozoru wydaje się być najważniejsze i kluczowe. Chociażby właśnie w tym przykazaniu miłości – zapatrzeć się w Boga i zapomnieć o potrzebującym człowieku. Albo po prostu, z lenistwa i wygodnictwa – olać drugą część. A przecież sztuką życia jest tak czerpać z Boga inspirację, siłę, mądrość i miłość, aby docierać z nim i dzięki nim do człowieka, którego tym samym do Boga prowadzić. Miłość się jakby zapętla, działa wielokierunkowo – wszędzie tam, gdzie jest potrzeba. O ile, oczywiście, jej pozwolimy, o ile zauważymy tego, kto miłości potrzebuje.
Dlatego w tym tekście tak ważne są słowa na samym początku, pewnie łatwo pomijane, bo właściwie tylko jako tło, nawet nie sama przypowieść. Co jest napisane w Prawie? Jak czytasz? Pierwsze pytanie – o znajomość tekstu, definicji, regułki. Jak w szkole – teoria. Pewnie na to pytanie dobrze odpowie każdy. Jeśli już tutaj zapominasz o drugiej części, tej mówiącej o człowieku – trudno, żebyś miał szanse dobrze wcielić je w życie, skoro nawet teoria niepełna. 
Najważniejsze jest drugie pytanie – jak czytasz? Inaczej – jak to rozumiesz, o co chodzi, na czym to ma polegać? A może przede wszystkim – co z tym zrobisz, jak chcesz to zrealizować? Prawidłowa odpowiedź – radykalnie. Nie patrząc na kolor skóry, przekonania, sympatie czy antypatie. Tak, jak by to zrobił Bóg. Z miłością, która ma nie mieć granic, aż do końca. Nie wtedy, gdy wygodnie, gdy zbywa – ale wtedy, gdy potrzeba. Nie z pogardą – ale z miłością. To jest jedyna słuszna interpretacja.
>>>
Polecam bardzo dobrą książkę, właśnie w tym miejscu, powieść – Zdrajcę Marka Harnego. Czasy nam współczesne, zresztą – jak ktoś zna trochę realia Kościoła – to nie powinien mieć problemów z rozszyfrowaniem, niby to przypadkowych, podobieństw do żyjących faktycznie postaci. Czasy nam obecne (sytuacja zresztą miała miejsce kilka lat wstecz). Ks. Konrad, duszpasterz akademicki, zapalony amator gór, człowiek o dość dziwnej drodze życia. Syn pisarza gwiazdy komunistycznego PRLu, który wychowywany w mocno ateistycznej rodzinie, zostaje kapłanem. 
A że w czasach Solidarności, w jej początkach, w latach strajków, pracował w Hucie Lenina, ma wielu znajomych z tych czasów, z których wielu nie może się pogodzić z tym, że agenci byli także wśród duchownych. Pod presją otoczenia, rosnącego nieuzasadnionego nagłego ostracyzmu, podejmuje śledztwo w celu ustalenia, kto w jego środowisku donosił, który z księży. Nie tyle dla siebie – z powodu presji znajomych, którzy właściwie znaleźli już kozła ofiarnego w osobie innego popularnego kapłana, ale szukają potwierdzenia. 
Książka bardzo wciągająca, mówiąca o problemach człowieka, który opowiada swoje życie przez pryzmat dochodzenia do wiary, trudnościach z rozumieniem jej, na tle znanego nam (starszym) jedynego słusznego systemu politycznego. Zarazem, opowieść o człowieku, dla którego kapłaństwo nie jest wygodnictwem i moralizowaniem, ale faktycznym spieszeniem z pomocą drugiemu, nawet najbardziej pogubionemu, człowiekowi. 
Jednocześnie – dowód na to, że lustracja duchownych jest problemem, który nie został rozwiązany. A że nie został – to co jakiś czas pewnie, jak bumerang, będzie wracać, uderzając w kolejne to autorytety. Czy ktoś wtedy będzie się zastanawiał na pobudkami – dlaczego się spotykał, po co gadał, o kim gadał, co gadał, co nim kierowało, czy go zastraszyli, co na niego mieli? Wyrok sądu kapturowego będzie jeden. Czy można jednoznacznie wierzyć teczkom? Nie. Skąd wiadomo, co był w tych, które zostały zniszczone? Z drugiej strony – jak można być kapłanem, spowiadać, celebrować Eucharystię, jeśli się kolaborowało, współpracowało świadomie, dobrowolnie, dla własnych korzyści, niszcząc życia innych? Dla mnie to niepojęte.
Zaskakujące jest zakończenie książki. Bohater dochodzi do prawdy, która okazuje się być zupełnie inna niż oczekiwania tych, którzy naciskali na szukanie. Co wtedy tamci robią? Nalegają, aby nie publikował materiałów o jednej z tych osób, bo to dobry chłop, swój człowiek. Żeby opisać, znaleźć coś na tego, kogo podejrzewali oni. Bohater, zdezorientowany, pyta – a co z prawdą? Jak można podejmować się wyjaśniania i publikowania tak delikatnej materii, gdy się chce nią po prostu manipulować, żeby pasowała do tego, czego się oczekiwało?
W książce wiele razy pada sformułowanie Judasz jako oczywiście synonim zdrady – a to pod adresem bohatera, który szuka, a to pod adresem innych, zaocznie skazanych już jakby jako donosicieli… Jak łatwo sądzimy innych. I jak często – błędnie. Zachęcam do przeczytania – książka o ważnym problemie, który nie został (i obawiam się, przy nastawieniu polskich biskupów, nie zostanie) rozwiązany, i o ludziach i czasach wyjątkowo trudnych, o tym jak ludzie się zmieniają i zmieniali, a przede wszystkim – jak łatwo poddać się partykularnym interesom pod pretekstem szukania prawdy.
Jedna myśl z tej książki, dokładnie nie zacytuję, bo nie mam jej przed oczami. Gdyby ludzie wiedzieli, jak miłosiernie Bóg postąpił w stosunku do Judasza, to by nigdy nie przestali grzeszyć; stąd oficjalna wersja odnośnie tego Judasza końcu, jakby ku przestrodze. Może coś w tym jest?

Tędy do zbawienia

Do tej pory jakoś kwestia historii biblijnej, historii zbawienia i archeologii biblijnej specjalnie mnie nie interesowała. Do tej pory. 
Książkę dostałem do teściów na ostatnie święta Narodzenia Pańskiego. Dość pokaźna, więc jakoś tak czekała… Sięgnąłem po nią, przygotowując się do wyjazdu do Turcji. Jak już coś czytać w tak pięknych okolicznościach przyrody – to niech to będzie choćby nieco tematycznie powiązane. Jakby nie patrzeć – było w niej sporo o historii właśnie tamtych regionów. Choć, prawdę powiedziawszy, poczytałem ją tam nieco tylko – bo czasu szkoda było, co każdy zrozumie – a praktycznie przeczytałem już po powrocie do Polski. 
Książka historyczna, traktująca także o kulturze, wierzeniach. Napisana w sposób bardzo przystępny, z właściwą ilością przypisów (ostatnio miałem wrażenie: dobra książka historyczna = min. 1/3 strony przypisów, co dość trudno się czyta…). Interesująca, wciągająca, pasjonująca. I najważniejsze – pokazująca, że trzy wielkie ludy księgi faktycznie mają wspólne korzenie. 
Od Abrahama począwszy, przez Mojżesza, całą historię narodu wybranego, Jezusa, początki chrześcijaństwa, aż po pierwszy wiek islamu. Ciągłość jest wyraźna. Judaizm to początek – pierwszy okres współpracy człowieka z Bogiem. Później Chrystus – pełne objawienie, już nie tylko dla Żydów przeznaczone, zresztą przez nich odrzucone. I wreszcie Muhammad, Prorok, który obserwował obydwie wcześniejsze wspólnoty, widział błędy – i szukał swojej drogi, dla swojego narodu. 
Historia Żydów fascynuje. Są genialnym przykładem, jak można od Boga dostać obietnicę wszystkiego. I w klasyczny sposób to zepsuć. Tak. Bywało dobrze, ale co rusz w swojej długiej historii odchodzili od Boga, przyjmowali wierzenia innych plemion, zaczynali czcić bożków. Nic dziwnego, że Bóg raz za razem musiał do nich wysyłać proroków, których i tak nie zawsze ktokolwiek chciał posłuchać. 
No i kwestia diaspory, pojęcia przecież najczęściej właśnie z narodem żydowskim kojarzonego. A właściwie – kwestia tego, czym była jedność narodowa Żydów. Czym? Niczym. Sztucznym tworem, który na przestrzeni historii powstał z przyczyn czysto taktycznych, obronnych. Czy plemiona te żyły razem, same z siebie wybrały z własnej nieprzymuszonej woli króla, miały centralną administrację? Nic z tych rzeczy. To była potrzeba sytuacji – gdy plemionom zagrażało niebezpieczeństwo ze strony innych narodów. 
Wtedy właśnie jeden człowiek stanął na czele tego sztucznego tworu. Owszem, byli później królowie i władcy, którym zależało na umocnieniu na mapie ówczesnego świata państwa żydowskiego, troszczyli się (choć nie zawsze) o poziom życia ludzi, następował rozwój technologii, powstawały monumentalne budowle – do dzisiaj w swoich ruinach i pozostałościach milczący świadkowie tamtych czasów. Salomon, Dawid, Saul, i inni.
Ale to było za mało. Jak policzyłem, mniej więcej, w całej przestrzeni istnienia Żydów w Ziemi Obiecanej, doliczając do tego współczesne kilkadziesiąt lat państwa Izrael, czyli w sumie ok. prawie 4000 lat – państwo żydowskie jako jednolity twór istniało kilkaset lat, mniej niż 500. I to w różnych odstępach czasu. Nie był to jeden, ciągły okres. 
Co więcej – w czasach względnego dobrobytu, istnienia tego państwa, nie można było mówić o państwie jednolitym. Było to państwo kosmopolityczne, zróżnicowane, zamieszkałe nie tylko przez Naród Wybrany. A co do poczucia jedności, tożsamości, wspólnoty – o takowej generalnie można mówić dopiero od czasów Niewoli Babilońskiej, a na dobrą sprawę (jako że świątynię w Jerozolimie odbudowano) od powstania żydowskiego, czyli zburzenia tej drugiej świątyni, czyli czasów kilkadziesiąt lat po śmierci Jezusa. 
Ta wiedza, te informacje zdecydowanie ubogacają. Pozwalają inaczej na historię Żydów patrzeć. To jeden naród, bardzo wewnętrznie zróżnicowany, w ramach plemion. Naród o wspólnej tradycji, ale którego poszczególne grupy – plemiona – o wiele lepiej funkcjonowały samodzielnie, jako mniejsze grupy, w swojej indywidualności. 
Kwestia chrześcijaństwa – ciekawie autor opisał misję Jezusa, Jego dorastanie do pełni świadomości tego, kim miał być, do czego był powołany. I bardzo dokładne opisanie sytuacji po Jego śmierci, czyli początkowych lat Kościoła, z wyraźnym rozdzieleniem i jakby walką o to, czym ten Kościół miał być, jaki miał być, dla kogo miał być. Pierwsi uczniowie i ich wspólnota, w Jerozolimie, z Jakubem na czele – i po drugiej stronie pojawia się na horyzoncie niegdyś fanatyczny prześladowca, a obecnie gorliwy ewangelizator – Szaweł z Tarsu. 
Spór – sobór jerozolimski z 48 r. – znamy. On wskazał drogę. Bo pytanie było zasadnicze – czy Kościół ma pozostać wspólnotą wewnątrz judaizmu, ludzi zachowujących przykazania Jezusa, a zarazem przestrzegających prawa mojżeszowego? Czy Kościół ma być wspólnotą otwartą na wszystkich, którzy chcą uwierzyć i przyjąć wiarę – bez obowiązku obrzezania i przestrzegania żydowskiego prawa? Pierwsze stanowisko – Kościoła jerozolimskiego – przegrało z drugim, prezentowanym przez Pawła. 
Prawda jest taka, że jedni drugim nie przypadli do gustu, mówi się nawet o rozstaniu z niezgodzie. Kościół dopiero się kształtował. Apostołowie wezwali Pawła do Jerozolimy, aby wytłumaczył się z tego, co głosi… Czy wiedzieli, że to właśnie tą drogą pójdzie Kościół? Jedno było pewne – chrześcijanie intrygowali. Działali wbrew rozsądkowi. Kochali, przebaczali, troszczyli się bezinteresownie o chorych i cierpiących,  wspierali biednych, modlili się i przebywali razem, uzdrawiali, przynosili ulgę i nadzieję.
Właśnie popularność zdobyta dzięki autentyczności, razem z tą otwartością na wszystkich ludzi, sprawiła, że w 261 r. możliwa była tolerancja religijna w Cesarstwie Rzymskim. Tak, w 261 r. cesarz Galien wydał edykt tolerancyjny, zezwalający na głoszenie Słowa Bożego i posiadanie własnych cmentarzy. Konstantyn w swoim edykcie mediolańskim z 313 r. właściwie tylko go potwierdził, choć to ten drugi dokument uchodzi za przełomowy. 
No i wreszcie islam. Inny, a zarazem z tych samych korzeni. Bo przecież późniejsi muzułmanie to nikt inny, jak jedno z plemion Narodu Wybranego, które przy podziale miejsc do zamieszkania udało się w kierunku późniejszej Mekki. Muhammad, Prorok, człowiek o wielkim szacunku zarówno dla Żydów, jak i chrześcijan. Zafascynowany historią tych dwóch wielkich wspólnot, analizujący ich dokonania pod kątem zjednoczenia i umocnienia swojego narodu. Co mu się w sposób wyjątkowy, porównywany z Aleksandrem Wielkim (gdy chodzi o ekspansję) udało. 
Co najsmutniejsze – podczas rozprzestrzeniania się islamu po świecie tuż po jego powstaniu, nie było mowy o otwartych konfliktach z chrześcijanami. Muzułmanie szanowali Pismo Święte, Jezusa uważali za proroka, w Koranie imię Maryi pojawia się częściej niż w Biblii. Chrześcijanie byli szanowani, pozostawiono im domy, swobodę modlitwy i miejsca pracy. 
Skąd więc dzisiejsza nienawiść? Przez późniejsze, niezbyt odległe, już po śmierci Muhammada, nieporozumienia i wzajemne napaście. Niestety, zapoczątkowane przez chrześcijan, których papież wezwał do wyzwolenia Ziemi Świętej i chrześcijan (co nie było prawdą, jako że chrześcijanie w Ziemi Świętej pokojowo współistnieli z muzułmanami w tamtych czasach). Potem poszło już gładko – czego efekty we wzajemnych napaściach, nienawiści i aktach przemocy widzimy do dzisiaj. 
Ta książka bardzo mnie ubogaciła. Polecam każdemu. 
>>>
Oto Ja was posyłam jak owce między wilki. Bądźcie więc roztropni jak węże, a nieskazitelni jak gołębie! Miejcie się na baczności przed ludźmi! Będą was wydawać sądom i w swych synagogach będą was biczować. Nawet przed namiestników i królów będą was wodzić z mego powodu, na świadectwo im i poganom. Kiedy was wydadzą, nie martwcie się o to, jak ani co macie mówić. W owej bowiem godzinie będzie wam poddane, co macie mówić, gdyż nie wy będziecie mówili, lecz Duch Ojca waszego będzie mówił przez was. Brat wyda brata na śmierć i ojciec syna; dzieci powstaną przeciw rodzicom i o śmierć ich przyprawią. Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mego imienia. Lecz kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony. (Mt 10,16-23)
Jezus wiedział, że Dobra Nowina będzie znakiem sprzeciwu wobec tego, co złe, nieszczere, kłamliwe, leniwe, chamskie i zgubne. Tak musiało być. Bo Ewangelia ma przynieść prawdę, która wyzwala – czyli pokazuje wszystko takim, jakie jest. Nawet, gdy to boli. 
A właśnie to, że boli, że ludzie stwarzają pozory i wewnętrznie są zupełnie inni, niż czasami grają na zewnątrz – to jest przyczyna konfliktów, prześladowań, i zabijania nawet z powodu Jezusa i wiary. Nie sama Ewangelia, Dobra Nowina. Znakiem sprzeciwu i kością niezgody nie jest przykazanie miłości i inne – ale to, że wymagają one radykalizmu, zdeklarowania się po jednej, czy po drugiej stronie. I nagle okazuje się, że jakoś nie do końca, o ile w ogóle, opłaca się być dobrym, uczciwym, sprawiedliwym, nie kraść, nie wymuszać, nie szantażować, nie korumpować, etc. 
Prostota wyzwala. Tutaj wybór jest naprawdę prosty. Jedynym problemem jest kwestia hierarchii wartości. Tego, czy ważniejsza jest prawda, czy permanentne interesy (de facto, wyrastające przy, na i za pomocą omijania i zamydlaniu prawdy). Reszta – jest tylko następstwem. Jeśli wybrałeś dobrze – prawdę – nie myśl, nie kombinuj. Bóg ci wskaże drogę i Twoim testem, sprawdzianem, jest to, czy potrafisz się w ten głos na tyle wsłuchać, aby pójść właściwą drogą. Trochę wysiłku, i się uda. 
Jeśli wybrałeś inaczej – bo bardziej ci zależy na kasie, wpływach, tej całej misternie budowanej piramidce, pomniku swojej własnej pychy, władzy i możliwości – to miej choć na tyle odwagi, aby nie udawać, że taki nie jesteś. Po co idziesz do kościoła? Po co twierdzisz, że jesteś wierzący? Ok – ale w co? Wierzysz – w to, co przyziemne. Czyli jesteś materialistą, a nie wierzącym. A jeśli jednak masz wątpliwości – to walcz ze sobą. Pamiętaj, że kasy do grobu nie weźmiesz, a sumienia się nie pozbędziesz, nawet jak jeszcze Ci bardzo nie przeszkadza. 
Wytrwajmy w tym, co trudne, co wymagające, co nakazuje Boży radykalizm. Bo dopiero to czyni szczęśliwym – a nie najbardziej napchany portfel. Bo tego chce Bóg, na to nam wskazuje, to jest Jego drogowskaz. Bo tędy zmierza się do zbawienia. Zależy ci na czymś bardziej?

MODLITWA Z ZACIŚNIĘTYMI PIĘŚCIAMI?

Jezus powiedział do swoich uczniów: Jeśli wasza sprawiedliwość nie będzie większa niż uczonych w Piśmie i faryzeuszów, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego. Słyszeliście, że powiedziano przodkom: Nie zabijaj; a kto by się dopuścił zabójstwa, podlega sądowi. A Ja wam powiadam: Każdy, kto się gniewa na swego brata, podlega sądowi. A kto by rzekł swemu bratu: Raka, podlega Wysokiej Radzie. A kto by mu rzekł: Bezbożniku, podlega karze piekła ognistego. Jeśli więc przyniesiesz dar swój przed ołtarz i tam wspomnisz, że brat twój ma coś przeciw tobie, zostaw tam dar swój przez ołtarzem, a najpierw idź i pojednaj się z bratem swoim. Potem przyjdź i dar swój ofiaruj! Pogódź się ze swoim przeciwnikiem szybko, dopóki jesteś z nim w drodze, by cię przeciwnik nie podał sędziemu, a sędzia dozorcy, i aby nie wtrącono cię do więzienia. Zaprawdę, powiadam ci: nie wyjdziesz stamtąd, aż zwrócisz ostatni grosz. (Mt 5,20-26)
Niepoprawny ten Bóg. Nie dość, że kochać każe, to jeszcze, co, przebaczać? No bez przesady… Ile można. I o co Mu chodzi z tą sprawiedliwością? Sprawiedliwości nie ma, o czym można się przekonać bardzo często na co dzień. 
Czy tak jest naprawdę? Pewnie nie. Ale jednocześnie jestem dziwnie pewien, że sporo osób w ten sposób Boga i Jego wymagania, o których mowa w fragmencie powyżej, odbiera. Tu nie chodzi o to, żeby się mądrzyć, sypać jak z rękawa sentencjami, przerzucać się łaciną (klasyczną, nie podwórkową…), moralizować. Nic z tych rzeczy. Chodzi o faktyczną, a nie okazjonalną, z kaprysu, sprawiedliwość. Tę prawdziwą. 
Nie można Bogu tłumaczyć się – czego Ty ode mnie chcesz, wszyscy kłamią, kradną, oszukują, to i ja, bo co się będę wyróżniał. Bóg i wiara – to nie wyzwanie dla leniuchów i wygodnych. Bóg wymaga. Oczywiście, daje wiele, niepomiernie więcej w zamian, ale wymaga. Prawdziwie wierzący człowiek to osoba radykalna, zdecydowana, nie przyzwalająca na półśrodki, mniejsze zło itp. 
Prawo, wspomniane przez samego Jezusa powyżej, jest tu dobrym przykładem (nie tylko z racji, że to moja wyuczona profesja). Prawo można szanować i przestrzegać go – a można głowić się i starać je ominąć. Dla nieświadomych – próby omijania prawa w prawie powszechnym są przestępstwem. Myślisz, że Bóg inaczej na to spojrzy? Nie sądzę. Liczy się zamiar – skoro wiesz, że powinno się postąpić tak i tak, a celowo postępujesz inaczej, próbując się jakoś wykręcić i usprawiedliwić – to najlepiej świadczy o tobie.
Nie wystarczy, że nikogo nie zabiłeś, nie kradniesz, nie jesteś terrorystą. A jaki jesteś dla rodziny, dzieci, małżonka, rodzeństwa, przyjaciół czy znajomych z pracy? Wiadomo, każdy ma prawo do gorszego dnia – ale… Obojętność to też grzech, grzech zaniechania, bardzo powszechny. Po pracy może się nic nie chcieć – ale na pracy świat się nie kończy. Jak się kogoś kocha, szanuje – to się znajduje dla niego czas. Jak ktoś jest ci drogi – to za wszelką cenę chcesz wyjaśnić nieporozumienie, aby wasze relacje były dobre, by nie było kwasu między wami. Żeby nie było sprzeczek, kłótni, awantur. 
Ale do tego potrzebna jest dobra wola. I świadomość, że to nie moja wspaniałomyślność każe mi wyciągać rękę – ale Bóg tak chce, a ja chcę jak najlepiej spełniać jego wolę, na maxa. Nie można być dobrym chrześcijaninem, gdy toczy się walki z innymi. Nie można oddawać czci Bogu w sposób Jemu miły – gdy jest to tylko przerwa pomiędzy awanturami w domu czy w pracy, od jednej utarczki słownej do innej (może nawet nie tylko słownej). To nic, że klękniesz, złożysz ręce – to tylko forma. A co z tym, co w środku? Jak się ma twoje serce? Tak, jak pięści jeszcze przed chwilą – zaciśnięte, zamknięte. Zamknięte na Niego. 
Tu nie chodzi o to, aby dawać się ludziom oszukiwać, wykorzystywać i puszczać im to płazem. Każdy ma prawo szukać sprawiedliwości przed sądem – takie jest prawo, i ma pomagać ludziom oszukanym albo tym, którzy są w sporze. Rzecz polega na tym, aby w sporach się nie zapamiętywać. Aby nie czynić z nich centrum, sensu i celu swojego codziennego wstawania z łóżka. I żeby sporów o rzeczy, prawa, różne kwestie nie przenosić personalnie na ludzi, na adwersarzy. Bo problem, prędzej czy później, znajdzie rozwiązanie – a łatwo w gniewie powiedziane albo wykrzyczane słowa pozostają, i bolą. Nawet jak sumienie gdzieś wrzuci ten wyrzut w kąt – Bóg to widzi. Czy warto? 
Jeśli nawet nie uda się – bo drugi nie chce – wyjaśnić wszystkiego, to wiesz, że próbowałeś, że chciałeś się pogodzić. Ale to musi być decyzja obu stron, nikogo nie zmusisz. W każdym razie zawsze warto zaproponować coś, wyciągnąć rękę. Może druga strona też tego chce, ale czegoś zabrakło, żeby to zaproponować? Szkoda życia na złość i konflikty.
Jan Paweł II powiedział to na Westerplatte do młodzieży, ale można odnieść do każdego, i w każdym czasie:
Każdy z was (…) znajduje też w życiu jakieś swoje „Westerplatte”. Jakiś wymiar zadań, które musi podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć. Jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić. Nie można „zdezerterować”. Wreszcie – jakiś porządek prawd i wartości, które trzeba „utrzymać” i „obronić”, tak jak to Westerplatte, w sobie i wokół siebie. Tak, obronić – dla siebie i dla innych.
Zbyt mało czasu mamy na bylejakość. Zbyt mało wiemy i zbyt mało możemy, żeby tracić dane od Boga życie – największy dar – na robienie czegokolwiek na odwal. On podnosi poprzeczkę, ale wie, że mnie stać na to, aby jej sprostać, obronić każde swoje Westerplatte. O ile się postaram.

>>>

W długi weekend czerwcowy miałem okazję, przypadkiem (żadna tradycja) obejrzeć jeden z odcinków serialu Ojciec Mateusz. Przyznam, Żmijewski ciekawie wygląda w sutannie, a i rola dobra – pozytywna w każdym razie. A serialowi trudno odmówić pozytywnych emocji i przesłań, jakie zawiera (przynajmniej ten odcinek). 
A było o próbach zamachu na samego głównego bohatera – próbowano go najpierw otruć (i zginął przypadkowy bezdomny, który z kościoła podkradał zatrute wino do mszy), później postrzelono. Winą obarczono bezdomnego, człowieka skazanego jakiś czas wcześniej za przestępstwa gospodarcze, który wyszedł z więzienia – bo w miejscu zdarzeń widziano jego samochód. 
Nie wchodząc w detale – okazało się na końcu, że winny był zupełnie ktoś inny. Ojciec tego bezdomnego. Człowiek, który wcześniej stał za machlojkami w firmie. Syn o tym wiedział, ale gdy ojciec spreparował dowody przeciwko niemu – milczał. Poszedł do więzienia, odsiedział kilkuletni – nie swój – wyrok Gdy aresztowano go jako podejrzanego o zamachy na ojca Mateusza – również milczał. Okazało się, że wiedział, że stał za tym jego ojciec. 
W jednej z ostatnich scen, gdy prawda wychodzi na jaw, ojciec w momencie aresztowania oddaje mu klucze do domu rodzinnego, i pyta – czemu to robił, czemu nie powiedział prawdy, czemu go krył? Na co ten syn odpowiada – znienawidziłem cię po tym, co mi zrobiłeś; ale jesteś moim ojcem, wychowałeś mnie, innego ojca nie miałem.