Zaproszenie, które zawsze jest niespodzianką

W szóstym miesiącu posłał Bóg anioła Gabriela do miasta w Galilei, zwanego Nazaret, do Dziewicy poślubionej mężowi, imieniem Józef, z rodu Dawida; a Dziewicy było na imię Maryja. Anioł wszedł do Niej i rzekł: Bądź pozdrowiona, pełna łaski, Pan z Tobą, <błogosławiona jesteś między niewiastami>. Ona zmieszała się na te słowa i rozważała, co miałoby znaczyć to pozdrowienie. Lecz anioł rzekł do Niej: Nie bój się, Maryjo, znalazłaś bowiem łaskę u Boga. Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus. Będzie On wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego, a Pan Bóg da Mu tron Jego praojca, Dawida. Będzie panował nad domem Jakuba na wieki, a Jego panowaniu nie będzie końca. Na to Maryja rzekła do anioła: Jakże się to stanie, skoro nie znam męża? Anioł Jej odpowiedział: Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, będzie nazwane Synem Bożym. A oto również krewna Twoja, Elżbieta, poczęła w swej starości syna i jest już w szóstym miesiącu ta, która uchodzi za niepłodną. Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego. Na to rzekła Maryja: Oto Ja służebnica Pańska, niech Mi się stanie według twego słowa! Wtedy odszedł od Niej anioł. (Łk 1,26-38)

Na finiszu Adwentu słyszymy bardzo dosadny fragment – już nie tylko interpretację słów, obietnicy Bożej, czy proroctwa. Widzimy to, do czego adwentowa refleksja ma nas prowadzić: miejsca, w którym od słuchania i słów przechodzimy do czynów.

Czytaj dalej Zaproszenie, które zawsze jest niespodzianką

Wstanę i wrócę

W owym czasie zbliżali się do Jezusa wszyscy celnicy i grzesznicy, aby Go słuchać. Na to szemrali faryzeusze i uczeni w Piśmie. Ten przyjmuje grzeszników i jada z nimi. Opowiedział im wtedy następującą przypowieść: Pewien człowiek miał dwóch synów. Młodszy z nich rzekł do ojca: Ojcze, daj mi część majątku, która na mnie przypada. Podzielił więc majątek między nich. Niedługo potem młodszy syn, zabrawszy wszystko, odjechał w dalekie strony i tam roztrwonił swój majątek, żyjąc rozrzutnie. A gdy wszystko wydał, nastał ciężki głód w owej krainie i on sam zaczął cierpieć niedostatek. Poszedł i przystał do jednego z obywateli owej krainy, a ten posłał go na swoje pola żeby pasł świnie. Pragnął on napełnić swój żołądek strąkami, którymi żywiły się świnie, lecz nikt mu ich nie dawał. Wtedy zastanowił się i rzekł: Iluż to najemników mojego ojca ma pod dostatkiem chleba, a ja tu z głodu ginę. Zabiorę się i pójdę do mego ojca, i powiem mu: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie; już nie jestem godzien nazywać się twoim synem: uczyń mię choćby jednym z najemników. Wybrał się więc i poszedł do swojego ojca. A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go. A syn rzekł do niego: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem. Lecz ojciec rzekł do swoich sług: Przynieście szybko najlepszą szatę i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień na rękę i sandały na nogi. Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i bawić się, ponieważ ten mój syn był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się. I zaczęli się bawić. Tymczasem starszy jego syn przebywał na polu. Gdy wracał i był blisko domu, usłyszał muzykę i tańce. Przywołał jednego ze sług i pytał go, co to ma znaczyć. Ten mu rzekł: Twój brat powrócił, a ojciec twój kazał zabić utuczone cielę, ponieważ odzyskał go zdrowego. Na to rozgniewał się i nie chciał wejść; wtedy ojciec jego wyszedł i tłumaczył mu. Lecz on odpowiedzał ojcu: Oto tyle lat ci służę i nigdy nie przekroczyłem twojego rozkazu; ale mnie nie dałeś nigdy koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi. Skoro jednak wrócił ten syn twój, który roztrwonił twój majątek z nierządnicami, kazałeś zabić dla niego utuczone cielę. Lecz on mu odpowiedział: Moje dziecko, ty zawsze jesteś przy mnie i wszystko moje do ciebie należy. A trzeba się weselić i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył, zaginął a odnalazł się. (Łk 15,1-3.11-32)

Historia znana chyba każdemu. Dla mnie niesamowicie i absolutnie wyjątkowa – bo stanowiąca kwintesencję Ewangelii i tego, co Bóg ma dla każdego z nas. Przebaczenie i miłość. Zawsze. Bez żadnych „ale”. Prawda, którą każdy człowiek uważający się za chrześcijanina powinien po prostu zrozumieć i przyjąć. Jeśli tego nie pojmiemy – no właśnie… Synów w tej historii było dwóch.

Czytaj dalej Wstanę i wrócę

Smrodek nawozu

W tym czasie przyszli niektórzy i donieśli Mu o Galilejczykach, których krew Piłat zmieszał z krwią ich ofiar. Jezus im odpowiedział: Czyż myślicie, że ci Galilejczycy byli większymi grzesznikami niż inni mieszkańcy Galilei, że to ucierpieli? Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy podobnie zginiecie. Albo myślicie, że owych osiemnastu, na których zwaliła się wieża w Siloam i zabiła ich, było większymi winowajcami niż inni mieszkańcy Jerozolimy? Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy tak samo zginiecie. I opowiedział im następującą przypowieść: Pewien człowiek miał drzewo figowe zasadzone w swojej winnicy; przyszedł i szukał na nim owoców, ale nie znalazł. Rzekł więc do ogrodnika: Oto już trzy lata, odkąd przychodzę i szukam owocu na tym drzewie figowym, a nie znajduję. Wytnij je: po co jeszcze ziemię wyjaławia? Lecz on mu odpowiedział: Panie, jeszcze na ten rok je pozostaw; ja okopię je i obłożę nawozem; może wyda owoc. A jeśli nie, w przyszłości możesz je wyciąć. (Łk 13,1-9)

No tak – znowu w tym Kościele straszą. Co to nie będzie, jak się nie poprawimy, jak nie poukładamy swoich relacji z Bozią. To nas, nie przymierzając, jak nic szlag trafi. Bardziej niż pewne. Tak? No właśnie nie. Gdyby tak miało być – już dawno powinno nas tu nie być, biorąc pod uwagę, ile każdy ma za uszami (a każdy dobrze wie, że ma…). To nie jest straszenie – ale ostrzeżenie. 

Czytaj dalej Smrodek nawozu

Kościół to nie rewia mody

Dzisiaj o decyzji papieża wprawdzie zeszłorocznej, jednakże upublicznionej już po nowym roku. Mianowicie chodzi o restrukturyzację papieskich tytułów honorowych – potocznych prałatów i infułatów. 
Zamiast dotychczasowych trzech – dwóch zwanych prałatami (Kapelan Jego Świątobliwości – rokieta, fioletowy pas, sutanna z lamówką, fioletowy pompon w birecie; Prałat Honorowy Jego Świątobliwości – rokieta, fioletowa sutanna biskupia, fioletowy pas oraz fioletowy pompon w birecie) oraz infułata (rokieta, mantolet, fioletowa sutanna biskupia, fioletowy pas, fioletowy pompon w birecie, dystynktorium na piersi, biała infuła) – Franciszek pozostawia zunifikowany jeden tytuł: Kapelana Jego Świątobliwości. Dodatkowe obwarowanie – wymagany wiek 65 lat dla kapłana, który ma być tym tytułem odznaczony. 
Oczywiście, lex retro non agit, zatem dotychczas mianowani prałaci i infułaci nadal zachowują swoje tytuły – natomiast możemy być pewni, że nowych nominacji będzie zdecydowanie mniej. Bardzo dobrze krótko podsumował to rzecznik KEP ks. Józef Kloch: „Zbliżamy się zapewne do Kościoła z czasów apostolskich, a więc Kościoła, który był znacznie prostszy”. 
Ja, powiem szczerze, bardzo się z tego cieszę. O tej sytuacji dowiedziałem się – dzień przed jej publicznym potwierdzeniem – z profilu facebookowego ks. Kazimierza Sowy, który również nie krył entuzjazmu. Krok wg mnie zdecydowanie dobry i we właściwym kierunku. Za Piusa X potoczni infułaci mieli karnawał pełną gębą – bowiem ich stroje nie różniły się niczym od biskupich, co zmieniła soborowa reforma liturgiczna dopiero. Dzisiaj wystarczy wejść na jakąkolwiek stronę diecezji, odszukać zakładkę w stylu „godności papieskie” i widać, ilu jest w danej diecezji zasłużonych… a tak naprawdę: ilu księży dany biskupów postanowił uhonorować, bowiem, o ile wiem, nominacje przechodziły przez Watykan zazwyczaj dosłownie automatycznie, czyli przyklepywano wybór danego ordynariusza. 
Tak, megalomanii było sporo, co niejednokrotnie widziałem na własne oczy. Jakakolwiek uroczystość diecezjalna stanowiła oczywisty pretekst, aby zaprezentować się raz kolegom „po fachu”, a przede wszystkim ludowi wiernemu w galowym uniformie – czyli dawaj, wszystkie ozdóbki, pasy, podbijane fioletem komże (rokiety), rozcięty jakby na pół z przodu fioletowy płaszcz (infułacki mantolet), kolorowe pompony w biretach, błyszczące dystynktoria na piersiach… Jak na jarmarku odpustowym. I widać było nie raz i nie dwa razy dumę – mam więcej błyskotek od tego tam. Niektórzy mówią, że mężczyźni licytują się zegarkami, telefonami czy samochodami – ja mam wrażenie, że w wypadku kleru dochodzą jeszcze „ozdóbki branżowe”. Im bardziej fioletowo, tym fajniej. Czasami – jak w przypadku bardzo przeze mnie lubianego bp. Ryszarda Kasyny, dzisiaj w Pelplinie – dochodziło do absurdalnej sytuacji, że na wizytacji czy bierzmowaniu biskup był ubrany normalnie (stronił od fioletów, czasami ubrał sutannę z obszywką, chyba w życiu go nie widziałem z pasem) niż stado księży naokoło; biskup wyróżniał się mitrą (chyba, że akurat trafił się infułat w infule…) i pastorałem. Dziwactwa te dość ciekawie opisał w jednym ze swoich tekstów x Adam Boniecki:

Sądzę, że nadawanie tytułów honorowych jest dla biskupa wygodnym sposobem wyrażania uznania, wyróżnienia zasłużonych. Wyróżnionemu zaś (wszyscy jesteśmy ludźmi!) liturgiczny strój ozdobiony jakimś fioletowym dodatkiem daje poczucie własnej wartości. Kto nigdy nie cierpiał z tego powodu, że nie został doceniony przez przełożonych, niech pierwszy rzuci w kanoników kamieniem. Można rzec, że nikt na tych kościelnych tytułach nie traci a zyskują: utytułowany (oczywiste), parafia (honor dla parafii), rodzina (honor dla rodziny), biskup (otrzymując tradycyjny gest wdzięczności za promocję), i liturgia, bo kolorowe stroje kanoników i prałatów niby polne maki ożywiają obraz każdej kościelnej procesji.

Cieszę się, bo – jak czytam tu i tam w tekstach internetowych – okazuje się, że dziwactw w tym zakresie było bardzo dużo. Przeraziło mnie, gdy wyczytałem: „Są diecezje w Polsce, w których pewne tytuły są przyznawane „z automatu”, gdy tylko kandydat osiągnie wymagany wiek i  liczbę lat kapłaństwa” (Onet). Jakaś pomyłka. Z własnego diecezjalnego podwórka znam wiele przegięć, niewątpliwie zapoczątkowanych i kultywowanych namiętnie przez obecnego metropolitę. Bo jak inaczej nazwać nominację prałacką dla księdza 10 lat po święceniach, czyli lat 35? I nominacje za stołki – klasyka. Facet z jakiegoś tam powodu mianowany na kurialny stołeczek – kanclerza, dyrektora jakiegoś tam wydziału kurii, notariusza itp. – jak nic w max rok po fakcie dostaje jakiś gadżecik do garderoby: a tu kanonika, a tu prałata. Ludzie patrzą, dziwią się – ani to duszpasterz, ani nawet w tej kurii nic nie zrobił jeszcze (bo nie zdążył) – a dostaje przysłowiowego banana. Po co? Nie wiadomo. Żeby ego rosło chyba tylko. Tym bardziej, że – w opisywanych przeze mnie przypadkach – najczęściej osoby te to niestety miernoty z duszpasterskiego punktu widzenia, a kuria stała się kółeczkiem wzajemnej adoracji, całkowicie oderwanym od rzeczywistości i zapatrzonym w swojego Gener… przepraszam, biskupa. I odwrotnie – księża, którzy dużo robią, starają się (naprawdę, nie dla pozoru i dla biskupa), działają w parafiach, budują kościoły – nie dostają nic, bo i po co; porządny to i bez tytułów będzie robił swoje. Bardzo szanowałem swojego, nieżyjącego od kilku lat, proboszcza – który jako prałat mogący chodzić w fioletach w życiu nigdy chyba nie założył tychże fioletów; na przyjazd Jana Pawła II założył tylko sutannę z lamówką i pas. 
W mojej ocenie decyzja papieża to dobry krok – jako początek. Bo zmiany dotyczą księży diecezjalnych – zatem prałactwo de facto trzystopniowe pozostanie w Kurii Rzymskiej. Po co? Nie rozumiem. Siedmiu (bodajże) protonotariuszy apostolskich de nomero ma rację bytu o tyle, iż zajmują się oni faktycznie papieskimi dokumentami i, o ile pamiętam, mogą potwierdzać papieski podpis. Ok. A cała reszta, tych supra numerum (nadliczbowych) – po co? Nie wiem. To po pierwsze. Po drugie – pozostaje, w Polsce ciągle bardzo żywa, historia przedziwnych i najróżniejszych ozdóbek, do jakich mają prawa członkowie poszczególnych kapituł w diecezjach – przy katedrach, konkatedrach, kolegiatach itp. itd. A poza kapitułami – rozdawane ochoczo przez biskupów na prawo i lewo przywileje rokiety i mantoletu dla księży. Tego papież nie ruszył – bo pewnie i kwestia trudniejsza, choć tutaj nadal karnawał kwitnie (wystarczy wyobrazić sobie mucety fioletowe). To również wymaga ujednolicenia i po prostu ukrócenia. Czytałem w tych dniach też postulaty dotyczące zniesienia tytułów biskupów w zakresie służby dyplomatycznej Stolicy Apostolskiej – właściwie, czemu nie, tym bardziej że praca to mocno dyplomatyczna, do której kierowani są ludzie bardzo często nie mający w swoim kapłańskim życiu nic (lub prawie nic) wspólnego z duszpasterstwem, którzy niekiedy nigdy nie trafią do pracy w żadnej diecezji. Więc po co taki ma być biskupem?
Na koniec – mądry cytat z Franciszka Kucharczaka, GN:

Może kiedyś takie tytuły były do czegoś przydatne, ale dziś już na pewno nie. Dziś to już tylko relikt. Relikty czasem warto zachowywać jako zabytki, ale chyba nie te, bo się po prostu źle kojarzą. Podobnie jak „ekscelencje” i inne „encje”. Jasne, że to tylko zewnętrzna strona tego, co w środku może być całkiem pokorne. Ale jednak chyba lepiej żeby to, co wewnętrzne było spójne z tym, co zewnętrzne. Dlaczego nie mamy być czytelni? Dziś społeczeństwa bardziej niż na słowa reagują na gesty. Zauważa się obrazki, a nie teksty. Dlatego to chyba świetnie, że społeczeństwo otrzymuje komunikat drogą „obrazkową”, że Kościół wciąż jest ubogi i pokorny. Bo jest – od wieków. Od dwóch tysięcy lat święci Kościoła (a jest ich znacznie więcej niż się wydaje) odkrywają wciąż na nowo moc i autentyzm Ewangelii, ale też od dwóch tysięcy lat Kościół jest atakowany pokusami blichtru i pustej fanfaronady. Pewnie, że mnóstwo prałatów i infułatów to dzielni i oddani pracownicy Kościoła, ale równie dzielne i oddane (a może i bardziej) są na przykład chrześcijańskie matki rodzin, a one nigdy żadnego tytułu na ziemi nie dostaną. I też nie muszą, bo Jezus wezwał do gromadzenia skarbu w niebie. Pytanie więc, czy duchowni muszą. Uważam, że nie.

Karnawał się skończył – bez względu na to, czy Franciszek w dniu swojego wyboru powiedział to w tych właśnie dosłownie słowach, czy w inny sposób dał to do zrozumienia. Daje to do zrozumienia nadal, bardzo czytelnie. I o to chodzi. Kościół to nie rewia mody.  

Pokora, wiara i ofiara

Na wstępie – zdałem, II rok mam za sobą, jeszcze tylko jeden. Oficjalnie grudzień jest miesiącem odpoczynku, bez zajęć, co w moim przypadku oznacza jedynie brak konieczności taszczenia ze sobą akt do domu raz w tygodniu. I czasem na nadrabianie listopadowych zaległości (co już mi się prawie udało). 
Mam pełną świadomość, że zaliczenie tego kolokwium (powszechnie uznawanego za najgorsze na aplikacji) nie tyle jest zasługą mojej wiedzy, co pomocy Opatrzności, która postawiła przed nami takie a nie inne zadania (pasujące dokładnie do tego, pod kątem czego się przygotowywałem), a fakt zdobycia jednego punktu więcej niż wymagano do zaliczenia – to zasługa wielu życzliwych ludzi, którzy się o to modlili. 
Zatem, w telegraficznym skrócie, kilka myśli.
>>>

Gdy Jezus wszedł do Kafarnaum, zwrócił się do Niego setnik i prosił Go, mówiąc: Panie, sługa mój leży w domu sparaliżowany i bardzo cierpi. Rzekł mu Jezus: Przyjdę i uzdrowię go. Lecz setnik odpowiedział: Panie, nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój, ale powiedz tylko słowo, a mój sługa odzyska zdrowie. Bo i ja, choć podlegam władzy, mam pod sobą żołnierzy. Mówię temu: Idź! – a idzie; drugiemu: Chodź tu! – a przychodzi; a słudze: Zrób to! – a robi. Gdy Jezus to usłyszał, zdziwił się i rzekł do tych, którzy szli za Nim: Zaprawdę powiadam wam: U nikogo w Izraelu nie znalazłem tak wielkiej wiary. Lecz powiadam wam: Wielu przyjdzie ze Wschodu i Zachodu i zasiądą do stołu z Abrahamem, Izaakiem i Jakubem w królestwie niebieskim. (Mt 8,5-11)

Piękne słowa (z poniedziałku 02 grudnia), których dzisiaj brakuje tak bardzo większości ludzi posiadającym władzę. Setnik – ten, który odpowiadał za stu mu podległych. W przełożeniu na dzisiejszy język – nie tyle kierownik, bardziej dyrektor. Świadomy tego, co może, ale także wiedzący, że w pewnych sprawach od ludzi pochodząca iluzoryczna władza naprawdę nie ma nic do rzeczy i nie jest argumentem. Że przed Bogiem takie kwestie nic nie znaczą – liczy się tylko człowiek, w tym wypadku cierpiący. Bóg widzi troskę tego przełożonego – który w trudnej chwili potrafi sam być człowiekiem. Co więcej, widzi też wielką wiarę i pokorę, które każą mu zaprotestować, kiedy Jezus proponuje, że sam przyjdzie, aby dokonać cudu. Wie, że Bóg potrafi zadziałać i bez tego. 
A ile razy my – stojąc już dosłownie pod ścianą – nie potrafimy tego pojąć, i bezmyślnie walimy łbem w mur, za wszelką cenę starając się własnymi siłami coś zdziałać, nawet gdy jest to praktycznie nierealne. Zamiast po prostu uklęknąć i poprosić. Co więcej – ile razy bezmyślnie de facto powtarzamy słowa setnika, które Kościół wkłada nam w usta podczas każdej Eucharystii – „Panie, nie jestem godzien…”. 
>>>
I takie luźne przemyślenie, jakie usłyszałem w zeszłą niedzielę. Pro-konsumencka rzeczywistość praktycznie od 02 listopada, a czasami i wcześniej, kiedy niektórzy jeszcze w klimacie Wszystkich Świętych i Dnia Zadusznego odwiedzają groby, wali w nas ze wszystkich stron kolorowymi tlenionymi blondynkami w obcisłych czerwonych wdziankach albo podejrzanie wyglądającymi starszymi grubasami z brodą, stylizowanymi niby to na antycznego biskupa Miry o imieniu Mikołaj (którego dzisiaj 99% ludzi właśnie z takim pajacem w czerwieni kojarzy). 
Ale tak się nie da. Chrześcijanin tak nie może. Po to jest czas pomiędzy – ostatnia prosta roku liturgicznego, uroczystość Chrystusa Króla, a potem czterotygodniowe adwentowe radosne oczekiwanie. Ciemność kościoła, kiedy dopiero na Gloria rozświetla się światłami, wcześniej pełen pojedynczych migających lampek lampionów. To też jest przygotowanie – że człowiek zwleka się z wyra i idzie na te roraty, po ciemku, w śniegu, marznie czasami, a potem do szkoły czy pracy. To też może być postanowienie – nie tyle nie zjem słodyczy albo nie posiedzę mniej przy komputerze (choć to bardzo dobre), ale pójdę chociaż ze 2 razy w tygodniu. Bardzo żałuję, że nie mam jak brać w nich udziału – niestety, dojeżdżam do pracy tyle, że kiedy o 6:30 rozpoczynają się w parafii roraty, ja jestem już w drodze do pracy. Ja chciałbym tam być, a nie mogę – pytanie, ilu jest takich, którym nic nie stoi na przeszkodzie, poza lenistwem? Jest jeszcze czas, równe 10 dni. 

Wyważona pokora

Gdy Jezus przyszedł do domu pewnego przywódcy faryzeuszów, aby w szabat spożyć posiłek, oni Go śledzili. I opowiedział zaproszonym przypowieść, gdy zauważył, jak sobie pierwsze miejsca wybierali. Tak mówił do nich: Jeśli cię kto zaprosi na ucztę, nie zajmuj pierwszego miejsca, by czasem ktoś znakomitszy od ciebie nie był zaproszony przez niego. Wówczas przyjdzie ten, kto was obu zaprosił, i powie ci: Ustąp temu miejsca; i musiałbyś ze wstydem zająć ostatnie miejsce. Lecz gdy będziesz zaproszony, idź i usiądź na ostatnim miejscu. Wtedy przyjdzie gospodarz i powie ci: Przyjacielu, przesiądź się wyżej; i spotka cię zaszczyt wobec wszystkich współbiesiadników. Każdy bowiem, kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się poniża, będzie wywyższony. Do tego zaś, który Go zaprosił, rzekł: Gdy wydajesz obiad albo wieczerzę, nie zapraszaj swoich przyjaciół ani braci, ani krewnych, ani zamożnych sąsiadów, aby cię i oni nawzajem nie zaprosili, i miałbyś odpłatę. Lecz kiedy urządzasz przyjęcie, zaproś ubogich, ułomnych, chromych i niewidomych. A będziesz szczęśliwy, ponieważ nie mają czym tobie się odwdzięczyć; odpłatę bowiem otrzymasz przy zmartwychwstaniu sprawiedliwych. (Łk 14,1.7-14)

To jest problem nas wszystkich – mniej lub bardziej bogatych, wykształconych, ludzi sukcesu czy też nie. Każdy z nas obraca się w jakimś tam towarzystwie, gronie innych osób, przebywa z nimi, spotyka się przy takich czy innych okazjach. Ja tu widzę problemy dwa – pycha, czyli brak pokory, i fałszywa pokora. No i może jeszcze autouniżanie się. 
Tak naprawdę Jezus posługuje się obrazkiem po prostu żydowskiej imprezki – zatem niekoniecznie tu w ogóle o jakieś relacje zawodowe, profesjonalne chodzi. Zresztą, to bez znaczenia. Chodzi o każdą płaszczyznę, każde zachowanie, każdą sytuację. Lubimy być zauważani, w to nam graj – ktoś coś miłego powie, zachwyci się, wyrazi uszanowanie, złoży gratulacje, da do zrozumienia jakąś formę podziwu, bez względu na to, czy chodzi o kwestię naprawdę istotną, czy błahą. Łaskocze to nasze ego. Tak mi mówią, tak kadzą – więc rosnę sam we własnych oczach, choćby o byle co chodziło, staję się sam przed sobą co najmniej supermanem. A raczej superpyszałkiem. Tracę dystans do siebie, rzeczywistość zawirowuje i po prostu nie ogarniam, co jest, a czego nie ma. Odlatuję w zachwycie nad samym sobą. 
Jaki jest sens tych słów? Nie wydaje mi się, żeby Panu chodziło faktycznie o to, żeby zawsze siadać na ostatnim miejscu – w ich czasach był to synonim pozycji, każdy znał swoje miejsce w szeregu (dzisiaj jest z tym spory problem). Literalnie, wszyscy porządni bili by się wtedy o ten sam, ostatni właśnie, stołek – a nie w tym rzecz, ale chodzi o realistyczne podejście do siebie i umiejętność oceny, gdzie jest moje miejsce. Raz bliżej końca, raz w lepszym miejscu – ale tak na chłodno, w prawdzie przed sobą. Czy to na imprezie, czy przy rozmowie (kiedy każdy z nas jest specjalistą pewnie od wszystkiego: od piłki nożnej, finansów do, a jakże, polityki). Taka zdrowa pokora i dystans do samego siebie. Autentyczność, którą dobry Bóg bardzo ceni i nagradza – idź, przesiądź się wyżej. Nie dla samego zaszczytu wobec współbiesiadników, jak zapisał to ewangelista – bo to materia znowu dla pyszałków, ale dla ukazania, co jest właściwe. Pokora, która pozwala na bezinteresowność, pomoc konkretną i otwarte serce dla tych, którzy potrzebują: nie żeby mieć haka, przysługę do oddania czy zobowiązanie – ale po prostu dlatego, że dana osoba po ludzku w żaden sposób się nie odwdzięczy, nie zrewanżuje. 
Odzywa się we mnie dusza antyklerykała – cóż zrobić – więc pozwolę sobie na wtręt: ciągle jest dużo księży wśród nas, którzy najwyraźniej akurat nie zwrócili uwagi (co jest dość trudne, bo wielokrotnie już powtarzane) na słowa papieża Franciszka o potrzebie pokory i ducha służby szczególnie właśnie u duchownych. Takich, którzy – pomijając już fiolety, w których wyglądają dość kuriozalnie – uwielbiają wszelkiej maści rauty, msze, nabożeństwa, byle więcej ludzi było, byle zaistnieć, usłyszeć ochy i achy po mniej lub bardziej patetycznym kazaniu (tak, bo rzadko to homilia), prześcigających się w nowych samochodach, których sposób bycia i strój nie pozostawia wątpliwości, że daleko im do odkrycia prawdy o szczęściu z bycia prawdziwie ubogim. Szkoda. Bo jak tu człowiek świecki ma wierzyć w coś, co mówi duchowny, który sam się do tego w sposób oczywisty nie stosuje? 
Trzeba to jednak odróżnić od pokory fałszywej. Tu dla nas jest problem – jednak ci, którzy takiego fałszu się dopuszczają, zapominają o jednym: Ten, który każdego z nas osądzi, będzie widział wszystko na dłoni. Tak sobie myślę – czy czasami bycie po prostu pyszałkiem, który jakoś tam jest świadomy tej słabości, nie jest lepsze od takiego, który maskuje swoją pyszałkowatość pod płaszczykiem fałszywej skromności i pokory? Może i słaby, ale chociaż szczery. Trzeba też pamiętać, że nie o jakieś autouniżanie się chodzi – użalanie nad sobą, pokazowe załamywanie rąk, działanie również (tylko nie z pychą) pod publiczkę. W innym miejscu Jezus wprost taką postawę faryzeuszy – teatrzyki – napiętnuje. 
Im częściej o tym myślę, tym częściej takim autentycznie pokornym tej ich pokory po prostu zazdroszczę. 

Posklejane

Znowu jakby prasówka nieco. Co zrobić, jak tak ciekawie piszą.

Najpierw fragment rozmowy Katarzyny Kubisiowskiej z ks. Janem Kaczkowskim, twórcą puckiego hospicjum, człowiekiem paradoksalnie cierpiącym na bardzo ciężką odmianę nowotworu mózgu, opublikowanej w TP 32/2013. Bardzo ciekawy tekst – o tym, jak podejść do chorego, czego chorzy nie potrzebują, z czym mają największe problemy, jak wyjątkowy i błogosławiony potrafi być ten czas choroby i ile my, zdrowi, możemy się od chorych, szczególnie tych będących już u kresu drogi, dowiedzieć się, zobaczyć w nich Boże oblicze. 
Świadomość jest tak ważna?

Czasami nachylam się nad człowiekiem, mówiąc, że jeśli żałuje za grzechy, to niech uściśnie moją rękę. Dostaję odpowiedź i nie jest ona skurczem mimowolnym. Bywa, że przez ostatnie dni zupełnie nieprzytomny człowiek odzyskuje świadomość tylko po to, aby się wyspowiadać i otrzymać namaszczenie chorych.

Jak to tłumaczę? Metafizycznie; Pan Bóg daje nam ostatnią szansę. Mówi się też o efekcie niezałatwionego problemu – zasadnicza większość z nas na moment przed śmiercią budzi się, aby załatwić sprawę, która go tu trzyma. Dlatego nie trzeba umierających szarpać i płakać: „Mamo nie odchodź!”, tylko bardzo uważnie słuchać, bo matowym głosem wypowiadają nierzadko – pomiędzy zwykłymi poleceniami – ważne słowa.

Co mówią?

„Podaj jabłko, chce mi się pić, nie boję się, żyjcie w zgodzie”. Często moi pacjenci widzą na jawie zmarłych i dziwią się, że my ich nie widzimy. Stykają się dwa światy – ten nasz i ten po drugiej stronie. To my je tylko radykalnie rozdzielamy.
(…) 
Zbawienie i potępienie?

Niezwykły przyrost szczęścia musi dawać moment, kiedy stajemy wobec Boga. A Boga rozumiem jako światło osobowe przenikające nasze sumienie. Wobec tego światła nie potrafimy już kłamać. Jesteśmy do niego pociągani – czujemy wtedy totalną miłość i bliskość, które nas rozwalają. Jeśli zaś odczytujemy siebie jako ciemność, to nie tyle Bóg nas potępia, ile sami chcemy się schować przed rażącym dysonansem między światłem a naszą ciemnością. I uciekamy w samotność, w nienawiść do siebie i do światła.

Ludzie najbardziej w śmierci boją się potępienia?

Boją się, że się rozpłyną albo że nie będą mieli na nic wpływu. A to nieprawda. Jak się nas uczy w Katechizmie: ,,Dusza ludzka jest nieśmiertelna, łaska Boska do zbawienia koniecznie potrzebna”. Nadal będziemy samoświadomi, będziemy mogli podejmować decyzje i będą one raczej szły ku dobru, bo będziemy widzieć Boga twarzą w twarz. Po śmierci będziemy wchodzić w interakcje z innymi, nie tyle mówić, a bardziej wysyłać myśli. Sanktuarium sumienia będzie zabezpieczone.

Wygląda to tak: do teraz poza tobą – i to w ograniczonymi zakresie – do twojego sumienia nie ma dostępu nikt, jedynie Bóg. Po śmierci zaś poznamy swoje sumienie w pełni, Bóg je prześwietli, co nie pozbawi nas integralności i wolności.

Mamy nadzieję wszyscy spotkać się – oby po jednej stronie.

Drugi tekst to „Odwaga grzeszników” Bogdana Białka z TP 33/2013 – niestety, jest to na dzień dzisiejszy nadal aktualne wydanie tygodnika, więc nie ma go w necie – pewnie pojawi się niebawem wraz z jutrzejszą publikacją kolejnego numeru. Genialny, nie za długi, nie za krótki, bardzo osobisty, mądry i podbudowany także cytatami świadczącymi, iż to nie jakiś odosobniony pogląd autora, ale mądrzejsi u zarania naszego Kościoła stali na podobnym stanowisku. O tych, którzy w Kościele – szczególnie dzisiaj i szczególnie u nas, w Polsce – przyzwyczajeni są do czołobitnych laurek, kwiecistych przemów i wygłaszania samemu pięknych i równie pustych ogólników, z których nic nie wynika. Oczywiście, nie można generalizować – są chlubne, ale wciąż pojedyncze wyjątki. O biskupów chodzi. I nie chodzi o to, aby zbierali pranie, gotowali czy całowali dłonie pielgrzymów (chociaż, jak widać, niektórym korona – a może raczej piuska? – z głowy z tego powodu nie spada). Żeby byli normalni i nie zapominali, że służą Bogu, ale mają do Niego prowadzić ludzi i to dla nich tutaj głównie są. 
Stąd też nasuwa mi się refleksja, którą swego czasu wypowiedział nieżyjący już kard. Carlo Maria Martini SI: 

Kiedyś miałem marzenia o Kościele. Marzył mi się Kościół, który postępuje swoją drogą w ubóstwie i pokorze, Kościół, który nie zależy od potęg tego świata. Marzyłem, że zniknie nieufność. Marzyłem o Kościele, który daje przestrzeń osobom zdolnym do myślenia w sposób otwarty. O Kościele, który daje odwagę tym przede wszystkim, którzy czują się mali albo grzeszni. Marzyłem o Kościele młodym. Dziś już nie mam tych marzeń. Kiedy osiągnąłem 75 lat, postanowiłem się za Kościół modlić (kard. Carlo Maria Martini SI, „Nocne rozmowy w Jerozolimie. O ryzyku wiary”)

Trudno przy tym wszystkim nie wspomnieć sytuacji chrześcijan – głównie koptów – w Egipcie, którzy pomimo apeli o pomoc od dłuższego już czasu w tych dniach po prostu stają się chłopcami do bicia islamistów. Prawdą wydaje się, że to nie jest kwestia sympatii politycznych – a zezwolenie na terroryzm lub sprzeciw w stosunku do niego. Zdarzają się w tym i piękne gesty, bodajże przedwczoraj w wiadomościach pokazano zdjęcia łańcucha muzułmanów, którzy w swoich białych szatach żywym kręgiem otoczyli w geście solidarności i obrony chrześcijańską świątynię. 
Dlatego warto przytoczyć słowa papieża Franciszka i przyłączyć się po prostu do tej modlitwy:

Niestety docierają bolesne wiadomości z Egiptu. Pragnę zapewnić o mej modlitwie w intencji wszystkich ofiar i ich rodzin, za rannych i cierpiących. Módlmy się wszyscy o pokój, dialog, pojednanie, w tym umiłowanym kraju i na całym świecie. Maryjo, Królowo Pokoju, módl się za nami! Wszyscy prośmy: Maryjo, Królowo Pokoju, módl się za nami!

Kuria musiała mieć ostatnie słowo

Przyznaję się bez bicia. Nie chciałem już o tym pisać, bo cała sprawa i happy end mnie ucieszył sam w sobie. Jednak późniejsze wydarzenia zmobilizowały mnie, żeby jednak pewne rzeczy nazwać po imieniu. 
W środę 17 lipca ks. Lemański napisał na swoim blogu, że podporządkuje się decyzji biskupa ordynariusz, i opuści jasienicką parafię – uczynił to w niedzielę 21 lipca, kiedy parafię przejął mianowany administrator. Napisał o rozbudzonych emocjach, które mogą szkodzić wszystkim, i że przeprasza za ewentualne zgorszenie. Mnie to bardzo ucieszyło – pokazał, że jest mądrzejszy, że rozumie słowo posłuszeństwa i pokory, a nie za wszelką cenę postawienia swojego zdania na górze. Chyba z dzień wcześniej wyjaśnił także publicznie, iż błędnie zinterpretował zapis Kodeksu Prawa Kanonicznego w zakresie skutku odwołania administracyjnego (które jego dotknęło) a skutku odwołania karnego – zatem sam fakt wniesienia odwołania nie wstrzymuje wykonania decyzji co do jego osoby. 
Uważam, że bardzo piękne słowa padły w ramach homilii, jaką ks. Wojciech wygłosił w Jasienicy dzień wcześniej, 16 lipca: 

Wczoraj wypchnęliście samochód, jutro może się zdarzyć, że nie wypchniecie, ale przewrócicie i zrobicie komuś krzywdę. Bardzo was proszę, wyciszcie emocje. (…) Jutro spotykamy się na mszy o 7 rano i mam nadzieję, że wy swoją postawą pokażecie, że ja mogę za was ręczyć. Że mogę ręczyć za wasze zachowanie wobec innych. Wy tu nie jesteście dla mnie, tylko dla Kościoła. (…) Tu jest miejsce dla wszystkich. Jak będzie miejsce dla wszystkich, to będzie również miejsce dla mnie. Pamiętajcie o tym. Jeśli zrobicie atmosferę, że tu są jasienickie zakapiory, które tak się przywiązały do Lemańskiego, że żadnego innego ani słuchać nie będą, ani się u niego spowiadać nie będą, ani nie będą go wspierać w utrzymaniu tej świątyni, to zrobicie największą krzywdę i sobie, i mnie, i całemu Kościołowi. Przyjmijcie w ciszy błogosławieństwo, zaśpiewajcie pieśń i idźcie do domu. I nie występujcie. Już nie ma potrzeby występować, już was znają nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Jeśli macie w mojej sprawie coś do powiedzenia, to niech to będzie różaniec. 

Tymi słowami zakończył homilię. Te słowa dowodzą, że przemyślał to, co robił, jak postępował. Oczywiście, mógł dalej zwracać uwagę na całą sytuację w mediach, co było przez nie umiejętnie wykorzystywane (szczególnie te niskich lotów) – czy to jednak było by dobre, czy dla niego, czy dla parafii, ludzi, czy Kościoła? Najwyraźniej zrozumiał – nie. A jednocześnie w bardzo ciekawy sposób zwrócił uwagę na to, że Kościół ma być miejscem dla wszystkich – i samo to, że komuś, nawet biskupowi się nie podoba, co mówi kto inny, także „jego” ksiądz, nie oznacza od razu słuszności podejmowanych w tym zakresie decyzji.  
Owszem, ks. Lemański – co już pisałem – do łatwych ludzi nie należał, przez co i wśród swoich duchownych kolegów nie cieszył się estymą. Nie musieli – jak mówią, Jezus nie kazał wszystkich lubić, tylko kochać. Tylko czemu z tej całej historii – poza ks. Wojciechem na pierwszym planie – wyłania się bardzo przykry obrazek realiów polskiego Kościoła hierarchicznego w złym tego słowa znaczeniu?
Wypowiedzi z wielu stron było sporo, i nie sposób nie uznać, że ks. Lemański traktowany był jako wróg. Bo wyczulony na kwestie judaizmu, bo nie znosił jak z tego dowcipkowano – i miał prawo tak podejść do sprawy, bo troszczył się o relacje polsko-judaistyczne, m.in. był jednym z trzech księży na pogrzebie Ireny Sendlerowej, która czy dla Polaka czy dla Żyda była bohaterką i zasługiwała na oddanie jej hołdu; więc czemu choćby żadnego biskupa nie widzieli na tym pogrzebie? Nie na rękę było na pewno to, że jest społecznikiem – na jego tle księża ograniczający się do minimum (konfesjonał + msza) wypadają po prostu słabo, co powinno nie tyle powodować niechęć pod adresem ks. Lemańskiego, co motywować do wzniesienia się ponad to minimum. Po potrafił przyciągać ludzi, bo wiele robił, bo dbał nie o swoje, ale innych potrzeby – jak wyżej, mało popularne niestety wśród księży (widzę na własnym podwórku). 
Tak, abp Hoser miał pełne prawo tak postąpić, jak postąpił – tylko po co? Nijak mi to pasuje do tego, co Pismo Święte mówi o wyrozumiałości, o przymiotach jakimi ma się cechować w stosunku do swoich dzieci ojciec, którym na skalę diecezjalną biskup jest z pewnością. Ot, choćby przypowieść o synu marnotrawnym tak zwana, a tak naprawdę o miłosiernym ojcu. Widać podobieństwa? Nie. I tu jest właśnie problem. Ten dekret, nie mogę się oprzeć wrażeniu, to po prostu zmęczenie materiału i chęć załatwienia problemu przed urlopem. Sprawa zamknięta, a jak Watykan uwali (na co realnie szanse chyba dość male), to się będziemy martwić później. Tylko czy w takiej postawie – biskupa Hosera, bo on sygnował dekret – jest cokolwiek z troski o Kościół, parafię, ks. Wojtka czy kogokolwiek poza własnym świętym spokojem? Jak by nie oceniać samego ks. Lemańskiego – ludzie z parafii mają wprost i to słuszne moim zdaniem pretensje, ponieważ niewątpliwie ksiądz wielokrotnie podejmował działania w celu spotkania z biskupem i wyjaśniania spornych kwestii, w tym zapraszając biskupa do Jasienicy – gdzie odzewu albo nie było, albo był w formie żądania zakończenia korespondencji. Przykro mi – dla mnie, żenada. Do kogo miał pisać? Kto powinien pierwszy próbować zakończyć całą sytuację? Tak, odpuścił on – ksiądz zwykły – tylko dla mnie to najlepszy dowód na to, że przegrał w tym sporze tak naprawdę biskup. Bo nikt nie wie, czemu tak naprawdę postąpił jak postąpił (choćby w świetle tekstu Szymona Hołowni, wskazującego na to, że strony miały się porozumieć, miało nie być gwałtownych ruchów i kar – a wyszło dokładnie na odwrót), bo sam dekret jest tak suchy i lakoniczny, że nikt z niego nic nie rozumie, bo nic z niego nie wynika, zero konkretów. 
Każdemu, kto tematem się interesował, polecam tekst Zbigniewa Nosowskiego, opublikowany w TP 29/2013 pod wymownym tytułem „Kalendarium katastrofy”. Tekst godny uwagi przede wszystkim ze względu na autora – przyjaciela i znającego sytuację nie z drugiej ręki, a z autopsji. Autor – zaświadczając jednocześnie, że faktycznie dowiedział się z pierwszej ręki o rozmowie pomiędzy ks. Lemańskim a abp. Hoserem tuż po niej – pisał m.in. o grobie pańskim w ówczesnej parafii niepokornego kapłana w Ługach (pracował tam do 2006 r.), sugerującym przeproszenie za mord w Jedwabnem – zestawiając to równocześnie z, mniej więcej równoległymi ekscesami dzisiaj już nie żyjącego ks. Henryka Jankowskiego w moim rodzinnym Gdańsku. Coroczny uczestnik rocznicowych obchodów mordu w Jedwabnem – znowu niesmak, bo poza ks. Wojtkiem był tam tylko ks. Adam Boniecki MIC. Nie rozumiem tego, jako człowiek – czemu władze kościelne czy po prostu sami księża nie czuli potrzeby wzięcia udziału w takich obchodach? Bo nie muszą? No nie muszą, w końcu nie chrześcijan ani katolików wytłukli. Ale czy nie były one na tyle ważne, aby choćby jeden biskup się pofatygował, po prostu był i był znakiem – Kościół jest tutaj i pamięta, chociaż chodzi o starszych braci w wierze. Wstąpił do Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów. 
Jeśli ma być takim pieniaczem – czemu nie był nim wcześniej? Teoretycznie abp Głódź jako ówczesny ordynariusz, w 2006 r. przenosząc ks. Lemańskiego z Ługów do Jasienicy zdegradował go, bowiem z parafii miejskiej z wikarym do pomocy trafił na wieść. Były odwołania? Nie. Bo wtedy chyba nie było żadnego drugiego dna. Kłuło za to na pewno w oczy w Jasienicy i okolicy (dekanacie), że kawał plebanii odstąpił na przedszkole wiejskie – na co, nie wiedzieć czemu, nie wyraził zgody kanclerz kurii; za to powstała świetlica dla dzieci. Jaki był sens pisania przez księży skarg z zarzutem, że ks. Lemański nie uczestniczy w spędach – nie bójmy się tego słowa – nazwanych tam kapłańskimi obiadami, a dodatkowo na spotkaniach najpierw wita się ze świeckimi? Nie musiał, nie jest to obowiązek, mógł mieć ciekawsze i ważniejsze zajęcia – a robił nie mało. No wybaczcie, ale pisanie donosów z takiego powodu to skrajny przejaw jakiejś chorej megalomanii – nie do skrzętnego odnotowania, ale do ustawiania i przywołania do porządku donosiciela. 
W 2009 r. pierwszy problem – wizytacja i zarzut „niedopuszczalnego upodobnienia kościoła do synagogi” – a dokładnie, tak absurdalnie sformułowany wniosek na podstawie tronu Słowa Bożego w kształcie zwojów Tory, gdzie przechowuje się lekcjonarze i ewangeliarz (te książki, z których czyta się czytania mszalne). Paranoja. Co więcej – nie ma żadnego konkretnego zalecenia, pomimo prośby do biskupa o konkretną i weryfikowalną opinię. Kolejna wtopa – wypowiedź na ten temat ze strony kurii padła dopiero w toku już konfliktu, w tych dniach, kiedy podkreślono że biskup (łaskawie?) „nie nakazał usunięcia”. Kolejny zarzut – zniszczenie neogotyckich stalli, które zdekompletowane trafiły do Jasienicy ze składu w innej parafii. Ks. Wojciech wyremontował je i wkomponował w prezbiterium – miejsce przewodniczenia, stolik na paramenty liturgiczne. Ludzie, czy ktoś widzi tu dewastację? Kolejny absurd i dowód na złośliwe czepialstwo. Szukanie dziury w całym. Red. Nosowski posłużył się pojęciem „kościelnego mobbingu” i ma dużo racji, podobieństwo jest. Bardzo ładnie też tę sytuację określił: „Gorliwy duszpasterz mozolnie odczytujący specyfikę swojego powołania zamiast wsparcia przez lata otrzymywał od kurii kolejne ciosy”. Nic dodać, nic ująć – ciosy, jak widać, po prostu w ciemno, żeby walnąć. 
Clue dekretu usuwającego z parafii stanowił zarzut prezentowania nauki niezgodnej z nauką Kościoła – pisałem już o tym, czego nie tylko ja nie potrafię się nigdzie doszukać. Niewątpliwie, w tym gorącym czasie w wypowiedziach ks. Lemańskiego było wiele emocji, czasami niefortunne słowa, nie do końca dobrana argumentacja, uwagi personalne. Przykre jest, że dołożył się do tego wszystkiego dr Tomasz Terlikowski – jak tłumaczył ks. Lemański później Nosowskiemu, cała rozmowa miała być na inny temat, niż została przeprowadzona. Czy to, że wypowiedź medialna nie była przygotowana to odejście od nauki Kościoła, więcej, przesłanka do usunięcia ze stanowiska proboszcza? Jako pretekst – tak. Faktycznie – w żadnym razie. Bo co powiedział ksiądz Wojciech? Że dokument bioetyczny to niezrozumiały bełkot, w którym brakuje zrozumienia dla ludzi nie mogących mieć dzieci o niezrozumiale ostrym języku. I to całe „podważanie nauki katolickiej” – czyli dokładnie co? Nie wiemy, bo sam biskup jako autor nie raczył tego wskazać. Jak zweryfikować więc obiektywnie słuszność decyzji, której po prostu nie uzasadniono? 
Nie mam powodu nie wierzyć ks. Lemańskiemu, że pytania o obrzezanie z ust abp. Hosera nie padły. Bez sensu – zanim wskazał wprost, o co chodziło – przyrównał tę sytuację do dotyczącej pewnego kardynała, co sugerowało podtekst homoseksualny. Ale według mnie mówi szczerze, co red. Nosowski potwierdził co do miejsca i treści rozmowy sprzed lat. Czy złym jest to, że upowszechnił takie zachowanie i wypowiedź biskupa? Nie. Bo obydwoje są dorośli i bez względu na animozje, fochy i brak porozumienia takie chwyty w postaci tego rodzaju pytań świadczących po prostu o braku kultury i szacunku dla adwersarza nigdy nie powinny były między takimi osobami (i żadnymi w ogóle) paść. A skoro padły, a koniec końców doprowadziły do eskalacji tak publicznego konfliktu, gdzie na dodatek ks. Lemański pod każdym względem jest stroną słabszą i przy tym raczej mającą rację co do bezzasadnego usunięcia z parafii – to na własne życzenie tego, kto je wypowiedział, jak najbardziej powinny być, sprawiedliwie ale i stanowczo ocenione. 
W mediach pojawiają się listy poparć a to jednej, a to drugiej strony sporu. Ja tylko odniosę się do jednego – poparcia biskupa przez dziekanów diecezji. Taki sam list został wypuszczony w świat w mojej diecezji, nie tak dawno, w sytuacji dotyczącej naszego podwórka trójmiejskiego. I jedno wiem na pewno – niejednemu z księży, których (absolutnie bez ich wiedzy) podpisano pod tym listem przysłowiowy nóż się otwierał w kieszeni z tego powodu. Niestety. 
Dla mnie w tej sytuacji jeszcze bardziej przykre jest to, że w abp. Hosera różnej maści antyklerykałowie czy Bóg wie kto walić będą tą sprawą w związku z absolutnie wydumanymi i wyssanymi z palca zarzutami dot. rzekomego udziału w rzezi w Rwandzie w 1994 r., wrzucając bezmyślnie obie sprawy do jednego wora… 
Przeczytałem także list Akcji Katolickiej dotyczący tej sprawy – bardzo mądry, bo wyważony, bez personaliów. Z jednej strony zarzut upubliczniania konfliktu – tylko co mógł innego zrobić? Z drugiej – mowa o konieczności troski o Kościół. „Można dyskutować o Kościele, można spierać się o Kościół, ale nigdy, pod żadnym pozorem nie można szkodzić Kościołowi, o czym powinni wiedzieć ci wszyscy, którzy mniej lub bardziej świadomie dali się wciągnąć w ten konflikt” – co można odnieść do obydwu stron. W takich sprawach wygranych nie ma, ostatecznie wali się i tak w Kościół. 
Tym bardziej więc nie rozumiem, po co diecezja warszawsko-praska zamienia swoją witrynę w przestrzeń publicystyczną, umieszczając tam tekst Aliny Petrowej-Wasilewicz, dotyczący dość jednostronnej oceny sporu – to 17 lipca. A 21 lipca – jakoś nikt nie miał odwagi się pod tekstem podpisać poza „kuria…” – opisujący całość wydarzeń. Uwaga – obydwa teksty już po poddaniu się niejako przez ks. Lemańskiego, drugi w dniu przekazania parafii administratorowi (niedziela). Po co to pisali? Żeby było „moje na wierzchu”? Bo innego celu nie widzę. Sztuka dla sztuki. Szkoda, że kuria warszawsko-praska nie była równie skora do wyjaśniania konfliktu i przedstawiania przebiegu wydarzeń wtedy, kiedy konflikt trwał – a teraz łaskawie po fakcie podaje swoją wersję wydarzeń, operując – co istotne – datami i treściami rozstrzygnięć instancji watykańskich. Natomiast nadal niewiele z tego wszystkiego wynika – mowa o bliżej niesprecyzowanych konfliktach „dotyczących środowiska kapłańskiego”, oczywiście, na pierwszym miejscu; lakonicznie o miejscowym sporze w szkole, aż wreszcie kolejny nieprecyzyjny zarzut „kontestowania nauki Kościoła w treści i w formie” – czyli…?  Po czym, ni stąd ni zowąd, radośnie sformułowany wniosek, że „ks. Lemański jest pogubiony pod wieloma względami i potrzebuje duchowej integracji”, cokolwiek ten bełkot znaczy (wpisując się w całokształt mglisty tekstu).
Tak, jestem prawnikiem, i dla mnie ta cała sytuacja usunięcia ks. Wojciecha Lemańskiego to klasyczny przykład postawienia zarzutów, które w żadnej mierze nie zostały udowodnione, więc nigdy nikogo w innych okolicznościach nie spotkały by z tego tytułu negatywne konsekwencje. Tu jest, niestety, inaczej. 
Dlatego biorę sobie do serca prośbę ks. Wojtka i idę zmówić za niego, a może przede wszystkim za ludzi z takim uporem walących w niego, zdrowaśkę na różańcu, o który prosił.  

Zmarnowany i odzyskany

W owym czasie zbliżali się do Jezusa wszyscy celnicy i grzesznicy, aby Go słuchać. Na to szemrali faryzeusze i uczeni w Piśmie. Ten przyjmuje grzeszników i jada z nimi. Opowiedział im wtedy następującą przypowieść: Pewien człowiek miał dwóch synów. Młodszy z nich rzekł do ojca: Ojcze, daj mi część majątku, która na mnie przypada. Podzielił więc majątek między nich. Niedługo potem młodszy syn, zabrawszy wszystko, odjechał w dalekie strony i tam roztrwonił swój majątek, żyjąc rozrzutnie. A gdy wszystko wydał, nastał ciężki głód w owej krainie i on sam zaczął cierpieć niedostatek. Poszedł i przystał do jednego z obywateli owej krainy, a ten posłał go na swoje pola żeby pasł świnie. Pragnął on napełnić swój żołądek strąkami, którymi żywiły się świnie, lecz nikt mu ich nie dawał. Wtedy zastanowił się i rzekł: Iluż to najemników mojego ojca ma pod dostatkiem chleba, a ja tu z głodu ginę. Zabiorę się i pójdę do mego ojca, i powiem mu: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie; już nie jestem godzien nazywać się twoim synem: uczyń mię choćby jednym z najemników. Wybrał się więc i poszedł do swojego ojca. A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go. A syn rzekł do niego: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem. Lecz ojciec rzekł do swoich sług: Przynieście szybko najlepszą szatę i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień na rękę i sandały na nogi. Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i bawić się, ponieważ ten mój syn był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się. I zaczęli się bawić. Tymczasem starszy jego syn przebywał na polu. Gdy wracał i był blisko domu, usłyszał muzykę i tańce. Przywołał jednego ze sług i pytał go, co to ma znaczyć. Ten mu rzekł: Twój brat powrócił, a ojciec twój kazał zabić utuczone cielę, ponieważ odzyskał go zdrowego. Na to rozgniewał się i nie chciał wejść; wtedy ojciec jego wyszedł i tłumaczył mu. Lecz on odpowiedzał ojcu: Oto tyle lat ci służę i nigdy nie przekroczyłem twojego rozkazu; ale mnie nie dałeś nigdy koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi. Skoro jednak wrócił ten syn twój, który roztrwonił twój majątek z nierządnicami, kazałeś zabić dla niego utuczone cielę. Lecz on mu odpowiedział: Moje dziecko, ty zawsze jesteś przy mnie i wszystko moje do ciebie należy. A trzeba się weselić i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył, zaginął a odnalazł się. (Łk 15,1-3.11-32)

Nie znoszę wręcz obrazu Rembrandta, powszechnie kojarzonego z tą sceną – w mojej ocenie, jedną z najbardziej dla człowieka jako grzesznika optymistyczną w Piśmie Świętym. Tym bardziej dlatego, że jej przbieg stoi w całkowitej sprzeczności z tym, co po ludzku ów ojciec powinien był zrobić z synem marnotrawnym.
Facet dał ciała na całej linii. Nie było bowiem czymś specjalnie taktownym dzielenie, de facto, spadku po ojcu już za jego życia, występowanie do niego z tego typu roszczeniem. Ojciec zrozumiał, podzielił, przekazał część ojcowizny, na pewno wierząc, że dziecko się chce usamodzielnić, rozwinąć skrzydła, zacząć żyć na własny rachunek. No i zaczął – przepił, przejadł i co tam jeszcze mógł zrobić, to zrobił z tymi pieniędzmi, w efekcie czego pozostał przysłowiowo goły i wesoły. Skończył jako świniopas, który nie mógł nawet liczyć na resztki – nie tyle ze stołu pana, co z tego, co dawano świniom. Był mniej od nich warty – świnie przynosiły korzyść, było z nich mięso. Dlatego, tak po ludzku zgnojony, zdecydował się na krok, króego wcześniej pewnie w ogóle nie przewidywał – wstaje i wraca do swojego ojca, chcąc błagać go o włączenie w poczet choćby jego najemników, nie zasługiwał bowiem na miano jego syna. 
Ojciec, skoro wybiegł mu na przeciw, musiał wyczekiwać jego powrotu – pomimo upływu czasu! Daje synowi najlepszą szatę, pierścień – symbol synostwa, sandały na stopy. Wydaje ucztę z radości, że odzyskał swoje dziecko całej i zdrowe. W ogóle nie zwraca uwagę na to, że syn stracił pewnie kawał fortuny, że nie dawał przez x czasu znaku życia, że jego odejście musiało boleć. 
My tak działąmy, jak ten syn – nie mówię, że zawsze, ale wtedy zawsze kiedy odwracamy się od Boga. Bo prędzej czy później uświadamiamy sobie, że potrzebujemy Jego miłosierdzia, że pragniemy wrócić w otwarte i czekające, co najważniejsze, ramiona Ojca. Zdajemy sobie po fakcie sprawę z tego, że znowu dokonaliśmy złego wyboru, że u Ojca jest, było i będzie lepiej. Z pewną dozą niepewności, ale decydujemy się na powrót i ukorzenie przed Nim – a on podnosi z klęczek, przytula, mówi wyraźnie: ten mój syn był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się. Każdy taki powrót syna marnotrawnego w mojej własnej osobie jest dowodem na umiejętność refleksji nad sobą i okazania skruchy – to nic innego jak skierowanie się do konfesjonału, aby wyznać winy, okazać skruczę i prosić o przebaczenie. To dowód na dojrzałość, a przy tym dowód wiary w Boga bogatego w miłosierdzie, który tym miłosierdziem obdziela z chęcia każdego, kto go pragnie. 
I niech nas ręka tego samego Boga broni przed postawą starszego syna – niby porządnego, wiernego, wspierającego ojca w starości i zarządzaniu majątkiem, niby niczego za to nie oczekującego. A jednak – kiedy przychodzi co do czego – obraża się, odmawia powrotu do domu. Mierzy po ludzku – nie rozumie, że za grzech wystarczy skrucha i wola poprawy, które jego młodszy brat wykazał. To one się liczyły, a nie to, że nie odzyskał zmarnowanych pieniędzy ojca. W swojej ocenie starszy brat uważał się za tego porządnego – nie zabił, nie kradł, był przy ojcu – a tu taki (niby to) afront. I dobrze, że był w porządku – tylko że pokazaną w tej sytuacji pychą swoją porządność niejako przekreślił. Nie rozumiał, że Bóg wybacza, jest miłosierny i w takiej sytuacji zależy Mu właśnie na tym, który powraca jako marnotrawny. Że on sam jako ten, kto nie grzeszy, nie jest w żaden sposób pominęty czy lekceważony – po prostu Bóg w tej danej chwili cieszy się z odzyskania tego, który wydawał się zaginiony, a człowiek naprawdę porządny powinien się do tej radości przyłączyć, a nie obrażać się, że to nie on sam jest w centrum. 

Bezczelny Bóg przebóstwia człowieka

Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga. Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało. W Nim było życie, a życie było światłością ludzi, a światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła. Pojawił się człowiek posłany przez Boga Jan mu było na imię. Przyszedł on na świadectwo, aby zaświadczyć o Światłości, by wszyscy uwierzyli przez niego. Nie był on światłością, lecz /posłanym/, aby zaświadczyć o Światłości. Była Światłość prawdziwa, która oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi. Na świecie było /Słowo/, a świat stał się przez Nie, lecz świat Go nie poznał. Przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli. Wszystkim tym jednak, którzy Je przyjęli, dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi, tym, którzy wierzą w imię Jego którzy ani z krwi, ani z żądzy ciała, ani z woli męża, ale z Boga się narodzili. A Słowo stało się ciałem i zamieszkało wśród nas. I oglądaliśmy Jego chwałę, chwałę, jaką Jednorodzony otrzymuje od Ojca, pełen łaski i prawdy. Jan daje o Nim świadectwo i głośno woła w słowach: Ten był, o którym powiedziałem: Ten, który po mnie idzie, przewyższył mnie godnością, gdyż był wcześniej ode mnie. Z Jego pełności wszyscyśmy otrzymali – łaskę po łasce. Podczas gdy Prawo zostało nadane przez Mojżesza, łaska i prawda przyszły przez Jezusa Chrystusa. Boga nikt nigdy nie widział, Ten Jednorodzony Bóg, który jest w łonie Ojca, /o Nim/ pouczył. (J 1,1-18)
Bożonarodzeniowa liturgia daje dość duże spektrum jeśli chodzi o wybór tekstów ewangelicznych – od wieczornej mszy wigilijnej, dalej pasterki, mszy o świcie czy mszy w dzień. Ten tekst powyżej, z Jana (którego święto, nota bene, dzisiaj przypada), słyszeli ci, którzy pojawili się w kościele w pełni dnia uroczystości Narodzenia. A ja go po prostu lubię.
To nie był żaden Boży wymysł, twórczość, aby Jego Syn stał się człowiekiem. Istniał On od dawna, tak samo jak Ojciec, jako przedwieczne Słowo – u Boga mieszkające i jednocześnie tym Bogiem będące. Czemu tak postanowił? Po ludzku to niezrozumiałe. Z miłości postanawia, że stanie się człowiekiem, żeby pogubionemu człowiekowi pokazać, ile i jak uparcie marnuje. Syn Boży jakby wyrzeka się majestatu, aby żyć jak szary człowiek. Jeszcze bardziej swoimi narodzinami połączył świat Boga ze światem ludzkim. W Nim Bóg stał się wszystkim dla wszystkich i Jego miłość ogarnęła wszystkich. Przebóstwienie człowieka? A może uczłowiecznienie Boga? Chyba jedno i drugie. 
To wszystko, co działo się w tych dniach w Betlejem, wydaje się nam już takie prawie… magiczne. Może to sformułowanie nie pasuje, ale tak można to odebrać. Słuchamy słów o narodzeniu, tych opisowych, wigilijnych – nie powyższego tekstu Jana – rokrocznie, i wszystko sobie wyobrażamy, piękną całość i prawie łzawy obrazek. Zapominamy, że tutaj scenariusz napisał ktoś inny, choć my dzisiaj to z chęcią wspominamy. Człowiek pewnie ułożył by to inaczej – wielki pałac, spektakularne znaki, wszystko zaplanowane, ułożone, idealne. A jak rodził się Jezus, ten prawdziwy Mesjasz? Zupełnie inaczej. Bóg to przewidział i obiecał ludziom ustami proroków, choć bez szczegółów. Jezus rodził się w warunkach, delikatnie mówiąc, polowych, pomiędzy zwierzętami, z całym syfem i brakiem wygód, jakie są tu nieodzowne. Świętujmy, ale pamiętając o jednym – Bóg przyszedł do nas jako człowiek, żeby dziwny człowiek mógł Go łatwiej przyjąć, by w tej formie przychodzący Bóg był bardziej „swój”, zrozumiały, akceptowalny, choć i z tym ciężko bywa.
Ktoś pięknie zauważył – czy się człowiekowi podoba, czy nie, święta są dla wszystkich. Możesz być antyklerykałem, możesz być agnostykiem, kimkolwiek. On nie przyszedł dla jakiejś wybranej grupki, jakiegoś towarzystwo. On narodził się dla każdego człowieka – wtedy, dotychczas, i tego który się jeszcze po nas urodzi. Bez wyjątku. Bez względu na to, z jakimi problemami się zmagasz, ile leży na twych barkach. Bóg rodzi się właśnie dla ciebie. Kluczowe są tutaj dość może niezrozumiałe, ale w gruncie rzeczy proste słowa: „Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało”. Bóg nie wybrał człowieka jako aniołka, ideału bez grzechu –  Bóg kocha cię i wybiera z wszelkim brudem, jaki codziennie się do ciebie przykleja. Dzięki swojemu Narodzeniu to wszystko, co ludzkie, zostaje w Nim, w Bogu, zanurzone. To piękne zaproszenie, przez wielu lekceważone – stawać przed Bogiem i mówić Mu nie tylko wyrecytowanymi formułkami i tekstami, ale własnymi słowami, i nie tylko o tym, co piękne, radosne i pozytywne. Bóg chce być Bogiem mojego całego życia, a nie tych jego wycinków, o których łaskawie Mu powiem. 
To wielu może być nie na rękę. Bóg przestaje szukać półsłówek, półśrodków. W pewnym sensie, z butami wchodzi w życie człowieka, i już sobie z niego nie pójdzie. Narodzenie Pańskie to być może największa ze strony Boga bezczelność i radykalizm. Bóg pozbywa się tego wszystkiego, co w nim wielkie i majestatyczne, żeby mały człowiek mógł w Nim zobaczyć prawdziwą i bezwarunkową miłość. Miłość, wobec której nie można pozostać głuchym, która w wypadku odrzucenia staje się strasznym wyrzutem sumienia. 
Jednak w tym tekście jest pewien wyrzut. „Na świecie było Słowo, a świat stał się przez Nie, lecz świat Go nie poznał. Przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli”. I to jest, niestety, wyrzut do nas. Mowa o tych, którzy są Jego, Boga. Czyli o nas, chrześcijanach. Nie o tych, którzy programowo Go negują. Bo Bóg jest wymagający. Bo my lubimy się deklarować, a jednocześnie już z założenia wiedzieć, że praktyka do teorii nijak się będzie miała. Niech sobie Jezus jest jako postać historyczna – no ale bez przesady, żeby dzisiaj się do Niego odnosić? Ciemnogród, i tyle. A my siedzimy cicho i zgadzamy się na to. Żeby nikt nie jazgotał nad uchem. I w efekcie – niby Go przyjmujemy… ale tak naprawdę wcale nie przyjmujemy. Nie można na to pozwalać. Nie można pozwalać, aby miejsce Boga zajmował człowiek – no bo kto inny? Bóg-człowiek to żadna bajka, a fakt historyczny, który wystarczająco zmienił świat. To zobowiązuje do bycia wyrazistym, zdecydowanym, jednoznacznym, pewnym. 
Święta Narodzenia Pańskiego to idealny czas, aby owej pewności nabrać. W bardzo specyficzny, i mało efektowny sposób. Bóg zmniejsza dystans i staje się człowiekiem w tej najbardziej kruchej, dziecięcej postaci. A my? My mamy przyjść… i przyklęknąć. To najpiękniejszy i najbardziej wymowny gest, jakim możemy przychodzącemu Słowu złożyć hołd. Przyjść i pozwolić Mu się obdarować, bo tego właśnie pragnie. Nie bez powodu wszyscy świadkowie momentu narodzenia zachowują tę właśnie postawę – pokłon, ukłon, przyklęknięcie. Pokora, pokora i jeszcze raz pokora, która pozwala schować własne ego w kieszeni, i prawdziwie cieszyć się Maleńką Miłością w betlejemskim żłobie. 
Wszystkim tej właśnie pokory najbardziej życzę na po-świętach.