Inna perspektywa

Był pewien chory, Łazarz z Betanii, ze wsi Marii i jej siostry, Marty. Maria zaś była tą, która namaściła Pana olejkiem i włosami swoimi otarła Jego nogi. Jej to brat, Łazarz, chorował. Siostry zatem posłały do Niego wiadomość: „Panie, oto choruje ten, którego Ty kochasz”. Jezus, usłyszawszy to, rzekł: „Choroba ta nie zmierza ku śmierci, ale ku chwale Bożej, aby dzięki niej Syn Boży został otoczony chwałą”. A Jezus miłował Martę i jej siostrę, i Łazarza. Gdy posłyszał o jego chorobie, pozostał przez dwa dni tam, gdzie przebywał. Dopiero potem powiedział do swoich uczniów: „Chodźmy znów do Judei”. Rzekli do Niego uczniowie: „Rabbi, dopiero co Żydzi usiłowali Cię ukamienować i znów tam idziesz?” Jezus im odpowiedział: „Czyż dzień nie liczy dwunastu godzin? Jeśli ktoś chodzi za dnia, nie potyka się, ponieważ widzi światło tego świata. Jeżeli jednak ktoś chodzi w nocy, potknie się, ponieważ brak mu światła”. To powiedział, a następnie rzekł do nich: „Łazarz, przyjaciel nasz, zasnął, lecz idę go obudzić”. Uczniowie rzekli do Niego: „Panie, jeżeli zasnął, to wyzdrowieje”. Jezus jednak mówił o jego śmierci, a im się wydawało, że mówi o zwyczajnym śnie. Wtedy Jezus powiedział im otwarcie: „Łazarz umarł, ale raduję się, że Mnie tam nie było, ze względu na was, abyście uwierzyli. Lecz chodźmy do niego”. A Tomasz, zwany Didymos, rzekł do współuczniów: „Chodźmy także i my, aby razem z Nim umrzeć”. Kiedy Jezus tam przybył, zastał Łazarza już od czterech dni spoczywającego w grobie. A Betania była oddalona od Jerozolimy około piętnastu stadiów. I wielu Żydów przybyło przedtem do Marty i Marii, aby je pocieszyć po utracie brata. Kiedy więc Marta dowiedziała się, że Jezus nadchodzi, wyszła Mu na spotkanie. Maria zaś siedziała w domu. Marta więc rzekła do Jezusa: „Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł. Lecz i teraz wiem, że Bóg da Ci wszystko, o cokolwiek byś prosił Boga”. Rzekł do niej Jezus: „Brat twój zmartwychwstanie”. Marta Mu odrzekła: „Wiem, że powstanie z martwych w czasie zmartwychwstania w dniu ostatecznym”. Powiedział do niej Jezus: „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we Mnie wierzy, to choćby umarł, żyć będzie. Każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki. Wierzysz w to?” Odpowiedziała Mu: „Tak, Panie! Ja mocno wierzę, że Ty jesteś Mesjasz, Syn Boży, który miał przyjść na świat”. Gdy to powiedziała, odeszła i przywołała ukradkiem swoją siostrę, mówiąc: „Nauczyciel tu jest i woła cię”. Skoro zaś tamta to usłyszała, wstała szybko i udała się do Niego. Jezus zaś nie przybył jeszcze do wsi, lecz był wciąż w tym miejscu, gdzie Marta wyszła Mu na spotkanie. Żydzi, którzy byli z nią w domu i pocieszali ją, widząc, że Maria szybko wstała i wyszła, udali się za nią, przekonani, że idzie do grobu, aby tam płakać. A gdy Maria przyszła na miejsce, gdzie był Jezus, ujrzawszy Go, padła Mu do nóg i rzekła do Niego: „Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł”. Gdy więc Jezus zobaczył ją płaczącą i płaczących Żydów, którzy razem z nią przyszli, wzruszył się w duchu, rozrzewnił i zapytał: „Gdzie go położyliście?” Odpowiedzieli Mu: „Panie, chodź i zobacz!” Jezus zapłakał. Żydzi więc mówili: „Oto jak go miłował!” Niektórzy zaś z nich powiedzieli: „Czy Ten, który otworzył oczy niewidomemu, nie mógł sprawić, by on nie umarł?” A Jezus, ponownie okazując głębokie wzruszenie, przyszedł do grobu. Była to pieczara, a na niej spoczywał kamień. Jezus powiedział: „Usuńcie kamień!” Siostra zmarłego, Marta, rzekła do Niego: „Panie, już cuchnie. Leży bowiem od czterech dni w grobie”. Jezus rzekł do niej: „Czyż nie powiedziałem ci, że jeśli uwierzysz, ujrzysz chwałę Bożą?” Usunięto więc kamień. Jezus wzniósł oczy do góry i rzekł: „Ojcze, dziękuję Ci, że Mnie wysłuchałeś. Ja wiedziałem, że Mnie zawsze wysłuchujesz. Ale ze względu na otaczający Mnie tłum to powiedziałem, aby uwierzyli, że Ty Mnie posłałeś”. To powiedziawszy, zawołał donośnym głosem: „Łazarzu, wyjdź na zewnątrz!” I wyszedł zmarły, mając nogi i ręce przewiązane opaskami, a twarz jego była owinięta chustą. Rzekł do nich Jezus: „Rozwiążcie go i pozwólcie mu chodzić”. Wielu zatem spośród Żydów przybyłych do Marii, ujrzawszy to, czego Jezus dokonał, uwierzyło w Niego. (J 11, 1-45)

W kolejnym, trzecim już chyba, tygodniu – niedzieli – w której większość z nas, w dużym uproszczeniu: poza kapłanami, nie ma bezpośredniego dostępu do stołu Eucharystii, w którym coraz bardziej odzywa się w sercach ludzi wierzących pragnienie karmienia się Ciałem Pana – Jego Słowo stawia przed nami kolejny dowód na to, że Bóg przychodzi po to, aby uzdrawiać i przenikać wszelkie, nawet najtrudniejsze, sytuacje naszego życia (i to bynajmniej Słowo nie przypisane ad hoc, teraz, do sytuacji w Polsce czy szerzej, na świecie – ale na stałe do 5 niedzieli Wielkiego Postu).

Czytaj dalej Inna perspektywa

Mamy uzdrawiać. Dosłownie.

Jezus zwołał Dwunastu, dał im moc i władzę nad wszystkimi złymi duchami i władzę leczenia chorób. I wysłał ich, aby głosili królestwo Boże i uzdrawiali chorych. Mówił do nich: Nie bierzcie nic na drogę: ani laski, ani torby podróżnej, ani chleba, ani pieniędzy; nie miejcie też po dwie suknie! Gdy do jakiego domu wejdziecie, tam pozostańcie i stamtąd będziecie wychodzić. Jeśli was gdzie nie przyjmą, wyjdźcie z tego miasta i strząśnijcie proch z nóg waszych na świadectwo przeciwko nim! Wyszli więc i chodzili po wsiach, głosząc Ewangelię i uzdrawiając wszędzie. (Łk 9,1-6)

We wspomnienie liturgiczne św. Pio z Pietrelciny, pewnie jednego z najbardziej niesamowitych świętych Kościoła XX wieku – który znany był także z wypraszania niesamowitych uzdrowień – Bóg daje nam ten fragment właśnie.  
Może nie zwróciłbym na niego uwagi, gdyby nie dość niezwykła książka, którą właśnie trawię, mianowicie „Pan Bóg? Uwielbiam!” Marcina Jakimowicza. Generalnie poświęcę jej osobny tekst, jak już przejdę całość, ale właściwie jednym z kilku takich punktów zwrotnych tego zbioru tekstów redaktora GN jest myśl właśnie o tym, co pogrubiłem. Bóg posyła swoich wyznawców po to, aby uzdrawiali. 
Tu nie ma powodu, aby doszukiwać się metafor, przenośni, spłycać te słowa do poziomu „no tak, ale przecież ważniejsze jest uzdrowienie duchowe, z grzechu – gdzie tam od razu na ciele…”. Dla mnie to jest takie swego rodzaju odkrycie. Nam jest wygodniej tak te słowa rozumieć – żeby nie wystawiać wiary na próbę, żeby nie ryzykować. Tymczasem, moi drodzy parafianie, jednoznacznie „tu pisze”, jak to niektórzy mówią: Bóg posyła ludzi wierzących po to, aby uzdrawiali! Uwaga, to nie dotyczyło wcale tylko Jezusa – bo przecież sam powiedział, że wierzący w Niego jeszcze większe znaki zdziałają, bo On sam idzie do Ojca (J 14, 12). 
Zazdroszczę Marcinowi Jakimowiczowi doświadczeń, o których napisał w swojej nowej książce. Bo sypie tam wieloma konkretnymi przykładami z życia swojego i swoich bliskich. On widział takie uzdrowienia mocą Boga. A ja? … Ja się boję poprosić o coś takiego. Może dlatego, że jeszcze nikt bardzo mi bliski – poza + Mamą – nie odchodził w cierpieniu? Może dlatego, że jeszcze mnie osobiście doświadczenie choroby nie dotknęło dość mocno? 
Jedno jest pewne, a przekonała mnie do tego ta książka, że Bóg nigdzie nikomu nie kazał godzić się na cierpienie choroby w tym sensie, żeby się po prostu pogodził i nie spróbował nawet poprosić Boga o zdrowie. Bóg chce i może działać – ale czeka na nasze słowa. On może uzdrowić – tylko czy człowiek w to wierzy i Go o to prosi?

Boży minimalista

W miniony czwartek przypadała uroczystość św. Józefa Oblubieńca Najświętszej Maryi Panny. Przyznam się bez bicia – nigdy to nie była osoba, na którą jakoś szczególnie zwracałem uwagę. Aż do teraz. 
Nie chodzi o to, że bardzo często Józef jest przedstawiany o tak właśnie – rzeźba (nota bene o bardzo ciekawej historii) z mojej parafii – czyli taki niezbyt rozgarnięty na oko „dziad”, facet w średnim wieku, o mało sprecyzowanej roli, który na kartach Pisma Świętego się bodajże nie odezwał ani razu i nie ma ani słowa ani choćby jednego cytatu jego wypowiedzi. Na dokładkę, bywa mylony z jedną z Osób Trójcy Świętej (zdarzają się odpowiedzi: Maryja, Józef i Jezus…). 
Ale jak się nad tym zastanowiłem, to nie zgadzam się z takim odbiorem Józefa. I co z tego, że nic nie mówił? Jego czyny mówiły za niego. Wystarczy zajrzeć na sam początek Nowego Testamentu, końcówka 1 rozdziału ewangelii Mateusz (Mt 1, 18-25). Niewykluczone, że był to człowiek prosty – skoro zarabiał na życie pracą własnych rąk jako cieśla. Co w tym złego? Nic nie wiemy o tym, jak doszło do zaślubin z – młodszą pewnie sporo – Maryją. Miał w głowie na pewno plany na to ich wspólne życie, przygotowywał dom itp. A tu – zonk. Nie mieszkali razem (po zaręczynach a przed ślubem), a doszło do Zwiastowania Pańskiego (ha! dzisiejsza uroczystość – 25 marca) i okazało się, że narzeczona Józefowi kobieta jest w ciąży mocą Ducha Świętego. Jego świat się zawalił – jak zresztą wali się świat każdego faceta, kiedy dowiaduje się, że jego kobieta jest w ciąży „z innym” (bo nie z nim). Czy się bał o siebie? Czy się bał tylko o Maryję? Faktem jest, że rozważał oddalenie Maryi – narażona była ona na zarzut cudzołóstwa, skoro nie zamieszkała jeszcze z mężem – co z ludzkiego punktu widzenia było rozwiązaniem całkiem zrozumiałym w zaistniałej sytuacji. 
Józef wybrnął z opresji, bo zawierzył Bogu. Nie zignorował, ale wsłuchał się w głos anioła, który mówił do niego we śnie. Przede wszystkim ze słów tych wynikało, iż Maryja pozostała mu wierna, pozostała dziewicą – a sprawcą „zamieszania” był Bóg w Duchu Świętym. Uwierzył w obietnicę, jaka miała zostać zrealizowana przez dziecko jego narzeczonej – zgodnie z proroctwem Izajasza (Iz 7, 14). To było piękne – ówcześni nie kalkulowali, nie zastanawiali się tyle ile my dzisiaj, ale potrafili otworzyć przed Bogiem serce i zdać się na Jego wolę, a nie za wszelką cenę udowodnić „moje na wierzchu”. Gdyby Józef tak postąpił – kto wie, co by było. 
To był dla niego początek trudnej drogi. Samo narodzenie Jezusa w Betlejem nie kończyło problemów – za chwilę musieli z maleńkim Panem uciekać do Egiptu (Mt 2, 13-15), czyli ponownie Józef zdał się na Bożą wskazówkę, udzieloną mu we śnie. Dopiero po śmierci Heroda mogli powrócić, osiedliwszy w Nazarecie (Mt 2, 19-23). Wystarczy przeczytać poszczególne te fragmenty – aby wyraźnie zobaczyć, jak bardzo droga Jezusa, i powiązana z Nim droga Józefa – wypełniają krok po kroku poszczególne proroctwa Starego Testamentu. 
Dla mnie Józef stał się wzorem, bo był człowiekiem czynu – i to czynu mądrego siłą mądrości Boga, któremu nie wahał się w najtrudniejszych momentach życia i przy podejmowaniu najtrudniejszych decyzji zawierzyć. Życie i droga Józefa pokazują, że człowiek wierzący i ufający Panu nigdy nie jest w sytuacji bez wyjścia – choćby nie wiem jak dramatycznie to wyglądało. Zaryzykuję też stwierdzenie – Józefa nie zrozumie do końca ten, kto sam nie jest ojcem. Już wyjaśniam – bo to proste. Nikt w teorii nie wie i nie zrozumie, ile razy ojciec musi martwić się o zdrowie swojego dziecka, o jego bezpieczeństwo, stawać na głowie aby pogodzić pewne sprawy (praca, dom, opieka), zapewnienie bytu żonie i dzieciom itp. O tym można sobie pięknie (i może prawdziwie) poczytać – ale to zupełnie co innego, niż kiedy doświadcza się tego na własnej skórze, kiedy to twoje dziecko choruje, kiedy nie możesz się dopchać do lekarza, kiedy doby nie starcza na załatwienie wszystkich tylko najpotrzebniejszych spraw, kiedy padasz na pysk ze zmęczenia (albo choroby – ile razy chorujesz równocześnie z dzieckiem, i co z tego?), kiedy pojawia się jakiś typowo bytowy problem (żyjemy od pierwszego do pierwszego na styk – a tu potrzeba jeszcze pieniędzy na…). Kiedy wydarza się jedna z miliona możliwych sytuacji, które zazwyczaj wydarzają się wszystkie razem z najgorszej i najtrudniejszej możliwej konfiguracji. A ty jesteś ojcem,  który musi sobie poradzić dla dobra swoich najbliższych, swojej rodziny. 
Józef nie musiał nic mówić – wystarczyło, że postępował tak, jak to miało miejsce. To wystarczający przykład. Rodzina jest zawsze pierwsza i najważniejsza – i choćby cię szlag trafiał, choćby sił brakowało, trzeba zrobić wszystko tak, aby to rodzina była na pierwszym miejscu i zapewnić jej to, co (tak naprawdę – nie widzimisię) potrzebne. Piękno tego wszystkiego polega na tym, że w takich sytuacjach życiowych Bóg właśnie – jak u Józefa – działa. Doświadczyłem tego choćby w poprzedni, Józefowy czwartek, kiedy pomimo wysokiej gorączki załatwiałem kilka rzeczy bo musiałem, i nie miałem siły iść na Mszę, więc usiadłem za kościołem na dziesiątek różańca przed tym, może mało pięknym, Józefem i poleciłem mu skomplikowane sprawy i spore problemy naszej rodziny. I wiecie, co? Od piątku zaczęło się to powoli układać. 
Józef – może się wydawać, taki minimalista, cichy i pokornego serca. A może właśnie to wystarczy? 

Działo się…

Przede wszystkim chciałbym bardzo podziękować wszystkim, którzy wspierali – mnie i nie tylko – podczas zeszłotygodniowych (11-13.03.2015) egzaminów zawodowych. Dużo emocji w tym wszystkim było, szczególnie w ostatnich dniach poprzedzających wszystko… ale jakoś miałem taki wewnętrzny spokój, kiedy szedłem pisać poszczególne prace każdego z tych trzech dni. I to na pewno jest zasługa wszystkich ludzi dobrej woli, którzy się modlili i omadlali tę intencję. Waszą modlitwę mocno czułem. 
A te ostatnie dni… Cóż, jak to zwykle bywa – chcesz rozśmieszyć Boga, to Mu powiedz o swoich planach. 
Miałem generalnie rozplanowaną pracę co do dnia (poza poniedziałkiem i wtorkiem, bezpośrednio przed egzaminami), i generalnie mogę powiedzieć, że się tego grafiku trzymałem i całkiem to wychodziło. W środę tydzień przed miałem szalony dzień – bieganie do najtańszego ksera w mieście (oczywiście na drugim jego końcu w stosunku do mojego miejsca zamieszkania), oddawanie komputera na egzamin do serwisu, żeby go ustawili pod egzamin, i czekanie aż to zrobią – po prostu 6 godzin latania. Żeby nie było, tego dnia na Wybrzeżu dla odmiany padał śnieg, a właściwie były takie kilkunastominutowe zamiecie, pomiędzy którymi świeciło słońce. I ja tak, objuczony kompem i wielką siatą skserowanych i zbindowanych materiałów, latałem po mieście – co łatwo przewidzieć, spociwszy się mocno. W czwartek już łamało mnie w kościach…
W piątek pojawiła się gorączka (39-40 stopni) i właściwie brak możliwości przełykania czegokolwiek, poza płynami i może jogurtem. Bez lekarza wiedziałem – angina. W normalnej sytuacji odczekałbym weekend, jadąc na pyralginie i innych specyfikach – ale w tej sytuacji pobiegłem do przychodni. Jest dobrze, bez kolejki udało się do pani dostać. Wyłuszczyłem trudną sytuację, wyjaśniłem, że ja do środy muszę być rześki i kwitnący, a co najmniej bez gorączki – pani dała leki i poszedłem do domu. Czułem się, jakby mnie tramwaj przejechał. Ten weekend to była masakra jakaś. Nic nie zrobiłem, poza jakimś małym kawałkiem czegoś w niedzielę – nie było jak, leżałem i zdychałem z gorączką, zmieniając kompresy. 
W poniedziałek z rana pobiegłem znowu do lekarza – wytłumaczyłem pani, że chyba nie tak coś jest, bo gorączka nadal trzyma, a nic lepiej nie jest, za to czas leci. Pani zajrzała do gardła – ooo, teraz to już jest ostra angina, piękny książkowy przypadek nalotów. Zmieniła antybiotyk na taki, który – jak powiedziała – do wtorku (dzień po) podziała i postawi mnie na nogi. Powątpiewałem, ale co zrobić. Miała rację. We wtorek było lepiej, nawet conieco się po=uczyłem, tzn. popowtarzałem. 
W środę jechałem na egzamin – lepiej się już czując – i jak na złość, na stopniu przed blokiem połamały mi się kółka w (przeładowanej, oczywiście) walizce. Jakby ktoś nie wiedział – egzamin zawodowy radcowski czy adwokacki cechuje się tym, że ludzie ciągną za sobą walizy pełne komentarzy, tekstów ustaw, orzecznictwa – ja również. Walizkę szlag trafił, i takie 20-kilowe bydlę musiałem z samochodu taszczyć do i z powrotem w rękach, mając ciągle lekki stan podgorączkowy. Bajka. Ale przez adrenalinę nic nie czułem – dopiero następnego dnia wyszły zakwasy… 
Sam egzamin? Pierwszy dzień to był taki stres ogólny – jak to będzie, czy zdążę itp. Miejscówka tego dnia – załamać się można, pierwsza ławka przed komisją. Pisania było dużo, ale chyba rozkminiłem problem (a raczej kilka) na zadaniu z prawa karnego. Drugi dzień – cywilne – nowa walizka mniej obładowana i osobna torba z hipermarketu (patent zdał egzamin, walizka przeżyła całość egzaminu!) – i zadanie dotyczące czegoś, o czym się mówiło od kilku lat (a do tego błąd w zadaniu…). Całkiem w porządku. Trzeci dzień – ludzie już po prostu zmęczeni, dotychczas po 6 godzin, a tego dnia aż 8! – i prawo gospodarcze oraz administracyjne. Gospodarcze – fajna umowa, administracyjne gorzej – ale chyba wyczułem, w czym tkwił problem, i napisałem to jakoś. 
Podsumowując – na 4 zadania łącznie przewidziałem 2. Jestem z siebie umiarkowanie zadowolony. Nie są to prace bezbłędne – w cywilu i gospodarczym mam pewne błędy na pewno – ale wydaje mi się, że nie o to tutaj chodzi, bo środki zaskarżenia powinny być napisane tak, żeby „chwyciły” na korzyść klienta, a umowa z gospodarczego powinna być ważna – które to warunki moja praca w mojej ocenie spełnia. Nie zależy mi na 5, tylko żeby to po prostu zdać. Cały czas czekają wszyscy na opublikowanie przez Ministerstwo Sprawiedliwości kluczy z odpowiedziami. Aha, no i podali termin ogłoszenia wyników – heh, 22 kwietnia dopiero (są izby, gdzie wyniki będą już 1…). 
Teraz „odpoczywam” na tygodniowym zwolnieniu lekarskim – dopiero dzisiaj kończę antybiotyk. Malutki poszedł do przedszkola (odzwyczaił się, biedny, i teraz jest co rano problem żeby go zaprowadzić). A do tego – z teściami bardzo nieciekawie: teściu ledwo chodzi dosłownie i czeka na swój zabieg, który już niebawem ma być; z kolei teściowa wróciła w piątek do domu po 2 tygodniach w szpitalu z ostrym zapaleniem trzustki – i jest baardzo słaba. Dlatego większość dnia jestem z nimi i pomagam im. A póki co, od przyszłego tygodnia malutki musi iść do przedszkola na cały dzień (a nie tylko do obiadu, przed 13, jak dotychczas) bo teściowie nie są w ogóle w stanie się nim zająć. Dlatego proszę dla nich o zdrowie i siły i będę bardzo wdzięczny za modlitwę w tej intencji. 
Tak mi do tego wszystkie pasuje sobotnie czytanie:

Chodźcie, powróćmy do Pana! On nas zranił i On też uleczy, On to nas pobił, On ranę zawiąże. Po dwu dniach przywróci nam życie, a dnia trzeciego nas dźwignie i żyć będziemy w Jego obecności. Dołóżmy starań, aby poznać Pana; Jego przyjście jest pewne jak świt poranka, jak wczesny deszcz przychodzi On do nas, i jak deszcz późny, co nasyca ziemię. Cóż ci mogę uczynić, Efraimie, co pocznę z tobą Judo? Miłość wasza podobna do chmur na świtaniu albo do rosy, która prędko znika. Dlatego ciosałem ich przez proroków, słowami ust mych zabijałem, a Prawo moje zabłysło jak światło. Miłości pragnę, nie krwawej ofiary, poznania Boga bardziej niż całopaleń. (Oz 6,1-6)

A teraz? Po prostu czekam na wyniki. Za modlitwę w tej intencji nadal będę wdzięczny 🙂

Posklejane

Znowu jakby prasówka nieco. Co zrobić, jak tak ciekawie piszą.

Najpierw fragment rozmowy Katarzyny Kubisiowskiej z ks. Janem Kaczkowskim, twórcą puckiego hospicjum, człowiekiem paradoksalnie cierpiącym na bardzo ciężką odmianę nowotworu mózgu, opublikowanej w TP 32/2013. Bardzo ciekawy tekst – o tym, jak podejść do chorego, czego chorzy nie potrzebują, z czym mają największe problemy, jak wyjątkowy i błogosławiony potrafi być ten czas choroby i ile my, zdrowi, możemy się od chorych, szczególnie tych będących już u kresu drogi, dowiedzieć się, zobaczyć w nich Boże oblicze. 
Świadomość jest tak ważna?

Czasami nachylam się nad człowiekiem, mówiąc, że jeśli żałuje za grzechy, to niech uściśnie moją rękę. Dostaję odpowiedź i nie jest ona skurczem mimowolnym. Bywa, że przez ostatnie dni zupełnie nieprzytomny człowiek odzyskuje świadomość tylko po to, aby się wyspowiadać i otrzymać namaszczenie chorych.

Jak to tłumaczę? Metafizycznie; Pan Bóg daje nam ostatnią szansę. Mówi się też o efekcie niezałatwionego problemu – zasadnicza większość z nas na moment przed śmiercią budzi się, aby załatwić sprawę, która go tu trzyma. Dlatego nie trzeba umierających szarpać i płakać: „Mamo nie odchodź!”, tylko bardzo uważnie słuchać, bo matowym głosem wypowiadają nierzadko – pomiędzy zwykłymi poleceniami – ważne słowa.

Co mówią?

„Podaj jabłko, chce mi się pić, nie boję się, żyjcie w zgodzie”. Często moi pacjenci widzą na jawie zmarłych i dziwią się, że my ich nie widzimy. Stykają się dwa światy – ten nasz i ten po drugiej stronie. To my je tylko radykalnie rozdzielamy.
(…) 
Zbawienie i potępienie?

Niezwykły przyrost szczęścia musi dawać moment, kiedy stajemy wobec Boga. A Boga rozumiem jako światło osobowe przenikające nasze sumienie. Wobec tego światła nie potrafimy już kłamać. Jesteśmy do niego pociągani – czujemy wtedy totalną miłość i bliskość, które nas rozwalają. Jeśli zaś odczytujemy siebie jako ciemność, to nie tyle Bóg nas potępia, ile sami chcemy się schować przed rażącym dysonansem między światłem a naszą ciemnością. I uciekamy w samotność, w nienawiść do siebie i do światła.

Ludzie najbardziej w śmierci boją się potępienia?

Boją się, że się rozpłyną albo że nie będą mieli na nic wpływu. A to nieprawda. Jak się nas uczy w Katechizmie: ,,Dusza ludzka jest nieśmiertelna, łaska Boska do zbawienia koniecznie potrzebna”. Nadal będziemy samoświadomi, będziemy mogli podejmować decyzje i będą one raczej szły ku dobru, bo będziemy widzieć Boga twarzą w twarz. Po śmierci będziemy wchodzić w interakcje z innymi, nie tyle mówić, a bardziej wysyłać myśli. Sanktuarium sumienia będzie zabezpieczone.

Wygląda to tak: do teraz poza tobą – i to w ograniczonymi zakresie – do twojego sumienia nie ma dostępu nikt, jedynie Bóg. Po śmierci zaś poznamy swoje sumienie w pełni, Bóg je prześwietli, co nie pozbawi nas integralności i wolności.

Mamy nadzieję wszyscy spotkać się – oby po jednej stronie.

Drugi tekst to „Odwaga grzeszników” Bogdana Białka z TP 33/2013 – niestety, jest to na dzień dzisiejszy nadal aktualne wydanie tygodnika, więc nie ma go w necie – pewnie pojawi się niebawem wraz z jutrzejszą publikacją kolejnego numeru. Genialny, nie za długi, nie za krótki, bardzo osobisty, mądry i podbudowany także cytatami świadczącymi, iż to nie jakiś odosobniony pogląd autora, ale mądrzejsi u zarania naszego Kościoła stali na podobnym stanowisku. O tych, którzy w Kościele – szczególnie dzisiaj i szczególnie u nas, w Polsce – przyzwyczajeni są do czołobitnych laurek, kwiecistych przemów i wygłaszania samemu pięknych i równie pustych ogólników, z których nic nie wynika. Oczywiście, nie można generalizować – są chlubne, ale wciąż pojedyncze wyjątki. O biskupów chodzi. I nie chodzi o to, aby zbierali pranie, gotowali czy całowali dłonie pielgrzymów (chociaż, jak widać, niektórym korona – a może raczej piuska? – z głowy z tego powodu nie spada). Żeby byli normalni i nie zapominali, że służą Bogu, ale mają do Niego prowadzić ludzi i to dla nich tutaj głównie są. 
Stąd też nasuwa mi się refleksja, którą swego czasu wypowiedział nieżyjący już kard. Carlo Maria Martini SI: 

Kiedyś miałem marzenia o Kościele. Marzył mi się Kościół, który postępuje swoją drogą w ubóstwie i pokorze, Kościół, który nie zależy od potęg tego świata. Marzyłem, że zniknie nieufność. Marzyłem o Kościele, który daje przestrzeń osobom zdolnym do myślenia w sposób otwarty. O Kościele, który daje odwagę tym przede wszystkim, którzy czują się mali albo grzeszni. Marzyłem o Kościele młodym. Dziś już nie mam tych marzeń. Kiedy osiągnąłem 75 lat, postanowiłem się za Kościół modlić (kard. Carlo Maria Martini SI, „Nocne rozmowy w Jerozolimie. O ryzyku wiary”)

Trudno przy tym wszystkim nie wspomnieć sytuacji chrześcijan – głównie koptów – w Egipcie, którzy pomimo apeli o pomoc od dłuższego już czasu w tych dniach po prostu stają się chłopcami do bicia islamistów. Prawdą wydaje się, że to nie jest kwestia sympatii politycznych – a zezwolenie na terroryzm lub sprzeciw w stosunku do niego. Zdarzają się w tym i piękne gesty, bodajże przedwczoraj w wiadomościach pokazano zdjęcia łańcucha muzułmanów, którzy w swoich białych szatach żywym kręgiem otoczyli w geście solidarności i obrony chrześcijańską świątynię. 
Dlatego warto przytoczyć słowa papieża Franciszka i przyłączyć się po prostu do tej modlitwy:

Niestety docierają bolesne wiadomości z Egiptu. Pragnę zapewnić o mej modlitwie w intencji wszystkich ofiar i ich rodzin, za rannych i cierpiących. Módlmy się wszyscy o pokój, dialog, pojednanie, w tym umiłowanym kraju i na całym świecie. Maryjo, Królowo Pokoju, módl się za nami! Wszyscy prośmy: Maryjo, Królowo Pokoju, módl się za nami!

Mama odeszła

Wszystko się posypało 20 czerwca. Wtedy odeszła Mama.

Tak sobie myślę – dzień się źle zaczął. Rano rozwaliła mi się teczka – przed samym wyjściem do pracy trzeba było się przepakowywać. Przed południem podszedłem jeszcze do taty do pracy po ostatni papier – ZUS wymyślił sobie, kompletnie nieczytelną, tabelkę a’la pełnomocnictwo – brat wydrukował, Mama podpisała i miałem dołączyć do wniosku o rentę. Tak naprawdę w pracy nic tego dnia nie zrobiłem – dosłownie. Od samego rana kserowałem dokumenty (żeby kopia została – ZUS życzy sobie oryginały), potem to wszystko układałem, parafowałem, sprawdzałem po 3 razy. Jak już skończyłem – zapakowałem w kopertę, zaadresowałem. Chwila spokoju, coś tam dokończyłem w pracy. Pomyślałem – zadzwonię do mamy, było ok. 13:00. Nie odbierała – nic dziwnego, stwierdziłem, pewnie u lekarza jeszcze była. 
O 13:59 – godzinę zapamiętam do końca życia – zobaczyłem: dzwoni tata. Momentalnie nabrałem złych przeczuć – widzieliśmy się ze 3 godziny wcześniej. Płakał. Powiedział jedno zdanie – że mogę tego nie wysyłać, bo Mama umarła. 
Po pół godzinie wycia w toalecie jakoś się ogarnąłem, powiedziałem w sekretariacie, co się stało i że wychodzę. Ta podróż do domu do rodziców była jakaś nierzeczywista… Dobrze, że miałem okulary przeciwsłoneczne, bo łzy leciały ciurkiem cały czas. Taka bezsilna rozpacz, przeplatana chyba dość bezmyślnie z jednej strony, a z wielką wiarą z drugiej zdrowaśkami zaciskanych do białości palców na małym różańcu. I jakby w tle, jak jakiś dziwaczny pokaz slajdów, tony wspomnień – od maleńkiego do ostatniego spotkania, w minioną niedzielę. Na miejscu wszedłem do kościoła, w którym tyle razy polecałem Bogu wszystko i wszystkich, piękne i bolesne sprawy – generalnie pełen turystów, błysków fleszy i rozmów; uciekłem do bocznej kaplicy i uświadomiłem sobie, że nie wiem, co Mu mam powiedzieć. Kołatające się po głowie „dlaczego?” brzmiało dość bezsensownie – przecież nie znamy dnia ani godziny (np. Mt 25, 1-13), czyli Mamy czas po prostu nadszedł. Pozostała chyba tylko wielka prośba o to, aby Mama w Nim samym znalazła doskonały odpoczynek i swoje miejsce. Tam, gdzie już nic nie boli, gdzie nie ma zmartwień i bólu – a każdy stapia się z odwieczną Miłością. 
Do dzisiaj tego nie ogarniam. Mama walczyła z rakiem półtora roku – i o ile miał bym bać się tego najgorszego, to nie raz, ale nie w tym czasie. Była bardzo słaba po zabiegach związanych z płucami w zeszłym roku – lekarze sami przecierali oczy, kiedy naprawdę szybko doszła do siebie. Wszystko szło w pięknym kierunku – do momentu tych bólów głowy, które pojawiły się na wiosnę. Pomimo beznadziejnego poziomu służby zdrowia ludzi tak ciężko chorych nawet w naszym chorym kraju diagnozują szybko – okazało się najgorsze: przerzuty do mózgu, nieoperacyjne, w 2 miejscach. Szybkie badania, uderzeniowa krótka radioterapia. Tydzień wcześniej zaczęła się chemioterapia. Rozmawiałem z ludźmi, wiedziałem, że znane są przypadki, gdy tego typu przerzuty zabijają dosłownie w ciągu tygodni. Mama zaczęła mieć problemy z koncentracją i pamięcią – natomiast cały czas funkcjonowała normalnie, sama, spotykała się z ludźmi, wychodziła albo jeździła na spacery. Zauważyliśmy, że przybrała nieco na wadze, w niedzielę na obiedzie z radością patrzyliśmy, jak wrócił jej apetyt. Wszystko szło, po ludzku sądząc, ku dobremu – wiedzieliśmy, że musi się udać. 
W czwartek poszła do swojej pani onkolog, widziała się tam z matką chrzestną brata – też walczącą od lat z nowotworem. Porozmawiały, Mama miała poczekać na brata, który wracając z uczelni miał zawieźć ją do domu. Zdzwonili się, młodemu się przedłużyły zajęcia – nie ma problemu, powiedziała, czuła się świetnie, pogoda była śliczna, pojedzie tramwajem. Dzwoniła jeszcze z odległości ok. 15 minut od domu. To brat znalazł Mamę w domu, jeszcze bezskutecznie próbował ją reanimować. Gdy przyjechało pogotowie – lekarz stwierdził zgon. Pocieszał, że przy takim schorzeniu to najlżejsza dla chorego droga odejścia – gdyby choroba postępowała, Mama po prostu stawała by się coraz bardziej odległa, coraz mniej by pamiętała i kojarzyła, a przy tym bardzo by bolało… Tu – upadła, krwotok wewnętrzny, i umarła. Tak po prostu. 
Tata się dosłownie rozsypał – wiedzieliśmy, że to na naszych barkach spocznie przygotowanie pogrzebu i ogarnięcie wszystkiego. Siedzieliśmy w domu, rycząc jak bobry. Była i już jej nie ma. Większość wziąłem na siebie, wszystko udało się całkiem sprawnie załatwić. Mama mówiła nie raz o testamencie – znaleźliśmy w jej pokoju, faktycznie, spisany na dodatek w dniu urodzin mojej żony, 3 lata temu. Serce aż ściskało, kiedy czytaliśmy to charakterystyczne pochylone pismo, którym przez tyle lat Mama wpisywała dedykacje w książki, jakimi nie raz nas obdarowywała (zawsze ciesząc się, że obydwoje lubimy czytać), czy zwykłe kartki w kuchni, kiedy wychodziła wcześniej do pracy – to i to macie na obiad, kupcie to, zdzwonimy się w dzień, ściskam Mama. Ciągle mam w telefonie jej numer – zgodziła się na komórkę dopiero, kiedy zachorowała – i sporo smsów sprzed 2-3 dni przed jej odejściem. Przejrzeliśmy jej skrzynkę mailową – żeby sprawdzić, z kim utrzymywała kontakt, i powiadomić o jej odejściu i pogrzebie. Niesamowite było to, że wiele maili pomijała, ale otwierała każdy ode mnie, szczególnie ze zdjęciami Dominiczka. Dostaliśmy bardzo dużo kondolencji – piękne było to, że zupełnie różni, znani z innych sytuacji życiowych (szkoła, studia, praca, po prostu przyjaciele) opisywali Mamę w ten sam sposób, wskazując na te same cechy charakteru – nie żadne ogólniki i laurki, ale konkrety. 
Jedna z przyjaciółek napisała, że w ostatnim mailu, na 3 dni przed odejściem, Mama napisała, że „czas już odpocząć”. Czy coś przeczuwała? Czy czuła, co się zbliża? Nie wiem, i pewnie się nie dowiem. Na pewno miała świadomość, że rak mózgu to w pewnym sensie kwestia czasu, zanim człowiek odchodzi. Lekarze kazali być dobrej myśli – ale mam wrażenie, że swoje mogli wiedzieć i rozumieć, że koniec się zbliża; nie mam im tego w ogóle za złe, Mama do końca była pełna woli życia, zawsze mówiła, że „jak już zwalczę to świństwo, to…” – miała dużo planów, chciała więcej czasu spędzać z naszym małym…. i nie zdążyła. Pan Bóg zdecydował inaczej. 
Teraz tak sobie myślę, że nigdy bardziej niż w tamtych dniach w Niego nie wierzyłem – może to zabrzmi paradoksalnie. To odejście Mamy nie spowodowało u mnie kryzysu wiary w tym sensie, że zanegowałem Jego samego i wszystko, w co dotąd wierzyłem. Wściekałem się na Niego, złorzeczyłem, próbowałem zrozumieć – dlaczego tak, dlaczego teraz – ale równocześnie wierzyłem, że w tej chwili Mama jest już tylko w cieniu Jego rąk, w blasku Jego miłosiernego spojrzenia. Że w Nim właśnie znajduje ukojenie i swoją przystań, do której tak naprawdę zawsze zmierzała – wychowując nas na ludzi bynajmniej nie idealnych i genialnych, ale mam nadzieję mądrych, o kręgosłupie moralnym, pewnych wartościach, którym od małego wpajano, że trzeba być, a nie mieć i to przede wszystkim dla innych, że nie można wstydzić się swoich poglądów, że trzeba umieć bronić swojego stanowiska, umieć się sprzeciwić temu, co złe – i tylu innych pięknych prawd. W tym tego, że człowiek po to ma serce i rozum, żeby z obydwu korzystać – wierząc, ale i myśląc. Dlatego tak strasznie lekko zrobiło mi się na sercu, kiedy we wtorek – miałem tego dnia 2 kolokwia, musiałem pójść – przyśniła mi się Mama i była po prostu uśmiechnięta. Dla mnie to znak, że znalazła odpowiedź na wszystko i jest już tam, dokąd wszyscy zmierzamy, szczęśliwa i ukochana przez Boga. 
Żegnaj, Mamusiu. Nie masz pojęcia – i ja chyba też nie – jak ciężko będzie żyć bez Ciebie, która od zawsze i zawsze po prostu byłaś obok. Ale wierzę i wiem, że jesteś tam u góry i patrzysz na nas. Mam nadzieję, jak to Ty zawsze mówiłaś, kiedy odwiedzaliśmy babcie na cmentarzu, że nie będziesz musiała się za nas wstydzić. 
Adieu. Do zobaczenia – z Bogiem i w Bogu. 

Błogosławione zarobienie

To jest niesamowite. A właściwie On – Bóg.

Człowiek musi coś załatwić, stara się, ma świadomość, że wiele zależy od życzliwości (lub jej braku) u drugiej osoby, która może i pomóc, i przeszkodzić – i dostaje telefon z pozytywną informacją tuż po tym, jak sobie o sprawie przypomniał, z mocnym postanowieniem telefonowania w związku z nią. 
Zwykła życzliwość ludzi przypadkowo spotkanych – to w jednym, to w drugim sklepie. Bezinteresownie. Po prostu.
Regularna modlitwa bardzo wiele zmienia w życiu człowieka, szczególnie zabieganego. Nie bez powodu od dłuższego czasu nic nie piszę – nie mam, niestety, kiedy. Praca, wyrwanie trochę dnia na zabawę z małym, wieczorem nauka (kolokwia – 25.06 i 04.07 najgorsze, ustne), a do tego zajęcia jeszcze raz w tygodniu, no i pomiędzy tym fuchy, żeby jakoś wyżyć (bynajmniej bez ekstrawagancji). 
A w tym wszystkim – mama, jej niesamowity spokój, a jednocześnie wola walki i chęć życia, tak bardzo widoczna teraz, kiedy zmaga się z nawrotami raka… Rozmawiam z nią po 2 razy dziennie, odwiedzam jak mogę – teraz się boję, bo mówi, że po radioterapii (naświetlanie mózgu, bardzo mocne), wyszły jej wszystkie włosy (spalone cebulki, ot co) i widać, że ją to krępuje – co tam, boję się sam, żeby się nie rozkleić, jak się zobaczymy… Dlatego staram się maksymalnie zawalczyć w sądzie w sprawie z jej chamem pracodawcą, a jednocześnie przygotowuję papierologię do renty. I na marginesie zupełnie – dieta, nieźle, w miesiąc -14 kg (ale jeszcze wiele przede mną, w czym uczenie się i stresik nie pomaga). 
Staram się modlić, ile daje rady Wspieram komórkową wersję brewiarz.pl – świetny patent, stoisz rano w kolejce i odmawiasz jutrznię na przykład. Dzisiaj po drodze udało mi się już 3 dziesiątki różańca zmówić. Szef wyraził zgodę na indywidualny czas pracy – mogę iść rano na mszę, i chodzę do kościoła nieopodal, chociaż te 2 razy w tygodniu – zakonnicy, inny klimat, bez parafii (dowcip polega na tym, że obok pracy najbliżej mam… polskokatolików, a do tego koło domu – lefebrystów :D). A i z małym te msze niedzielne dziecięce nabierają innego wymiaru – czasami trafia bardziej prosty przekaz, niż górnolotne epopeje – on z kolei patrzy na nas, jako chyba jedyne dziecko sam z siebie klęka i składa rączki. Kochany szkrab 🙂 
Dzisiaj Kościół stawia przed nami w liturgii Górę Błogosławieństw (Mt 5,1-12). Czy tam jest coś o ludziach zabieganych? Wprost pewnie nie. Ale jest wiele o działaniu – miłosierdzi, wprowadzaniu pokoju, pragnieniu sprawiedliwości – o polach działania dla tych, którzy chcą coś zdziałać, którzy choćby sami chcą być lepsi. Ja próbuję – chociażby w zakresie emocji i nerwów, z czym – wiem – mam bardzo duży problem. Błogosławieni czyli szczęśliwi, napełnienie Bogiem. Wypełnienie Nim po brzegi. Chcący z Nim współpracować – a więc tacy, którzy potrafią i prosić, i dziękować. Bogu nasza wdzięczność do niczego nie jest potrzebna – ale z pewnością raduje się, że człowiek Go nie olewa, że się z Nim liczy i stara się żyć w zgodzie z tym, co On przykazał. Odczuwam to od jakiegoś czasu na każdym kroku. Naprawdę, wiele rzeczy okazuje się prostszych, wiele spraw samych się układa. 
I ten cały spokój… Pomimo – jak widzisz – wielu spraw na głowie. 

Już… a jednak

Już chciałem napisać, że właśnie wszystko się układa – bo się w sumie układa… A jednak. 
Rano rozmowa z mamą, przez telefon (tak, mam wyrzuty, że nie mam czasu do niej pojechać…) – po pierwszej serii chemii poprawa, progresja, udało się to świństwo utłuc kawałek, i teraz ma być radioterapia. Szybsza, ale i bardziej inwazyjna – 5 tygodni po 5 dni naświetleń, dzień w w dzień. To jeszcze dobra wiadomość – zła jest taka, że słabo się czuje ostatnio. A w domu – tak naprawdę, skoro jest z ojcem tylko – zostaje sama. 
Żonka zaziębiona chodzi, ale nie – jak to teściowie: dopóki gorączka z nóg nie zwali nie pójdzie do lekarza. Głupi upór – niestety, inaczej się tego nie da nazwać. Ten typ tak ma. A później jest problem – zamiast prewencji robi się tygodniowe albo lepsze zwolnienie, i marudzenie że później w pracy nadrabianie zaległości, itp. Nie wytłumaczysz, niestety, że lepiej pojeść jakieś piguły/syropki, ale nie paść, niż paść i się użalać. „Bo z byle czym do lekarza…” – taa, lepiej z anginą albo ostrym zapaleniem z gardła, a co, z grubej rury! Przepraszam za sarkazm, ale nie mogę tego słuchać. 
W pracy – jedno dobre – sam siedzę, więc spokój, co w kontekście ciężaru gatunkowego spraw, jakie mnie czekając, jest bardzo mile widziane. Np. dzisiaj – cały Boży dzień nad jedną sprawą, i to napisaną na razie na 2/3. Oczywiście „to proszę dość pilnie, bo…”. Aha.
A po powrocie do domu – okazuje się, że malutki z gilem dosłownie do pasa. Nic nie było widać rano – u takich maluszków te sprawy strasznie dynamiczne są. Oddychać nie może, popłakuje, smoczka nie da rady włożyć bo nie ma jak noskiem oddychać… Zrobiliśmy quasi-mycie, natarliśmy, psiknęliśmy do noska, maść majerankowa pod nosek, ciepła piżamka – zobaczymy. Zwykle po 2-3 dniach przechodziło. Swoją drogą – nawiązując do mojego sarkazmu w zakresie chorób powyżej – jak tu się dziwić, skoro i mama, i babcia (z którymi większość dnia spędza) są permanentnie zakatarzone lub zaziębione, i nie widzą w tym problemu, bo po co lekarzowi głowę pierdołami zawracać? Np. właśnie po to, żeby dziecko nie chorowało – nie mówię, że tylko przez to, bo pogoda też dziwna, wieje mocno, raz ciepło, raz zimno – ale to ich smarkanie i pokasływanie pomagać na pewno nie pomaga.

Na marginesie – kończy dzisiaj półtora roku, szczęście nasze 🙂

A ja? Za 10 dni – 20 września – pierwsze dwuczęściowe kolokwium. Kiedy się uczyć? No, niby wieczorami, i staram się po drodze czytać. Niewiele wychodzi, mały źle śpi ostatnio i zapchany nos nie wróży, żeby miało być lepiej, więc się nie pouczę za dużo… Opatrzność Boża ma pole do popisu 🙂

No i poszukuję dentysty, raczej chirurga. Wczoraj, podjadając wieczorem,
złamałem sobie ząb, siódemkę górną. Właściwie pół mi wypadło. Wypada
pójść i wyrwać resztę – nie zamierzam tego zęba dać robić, bo tak
wielkie wypełnienie i tak max za pół roku wypadnie przy gryzieniu –
ćwiczyłem to kiedyś już, więc szkoda pieniędzy (zapłacisz za
wypełnienie, a za pół roku i tak za wyrwanie tego, co zostanie, jak
wypełnienie wyleci). Słabo, bo otwarte to takie – a wyglądało tak, jakby
próchnica poszła w środku, z wierzchu czysto, nic nie widać… Teraz
się martwię, żeby w – bądź co bądź, otwartym – zębie się jakiś syf nie
zrobił. Udało mi się nieopodal wizytę za niewielkie pieniądze zaklepać.
Swoją drogą – też masakra, dzwonisz do x renomowanych klinik w okolicy –
terminy: proszę bardzo… na październik. Tłumaczę, że z otwartą dziurą
po złamanym zębie to nie bardzo tyle się da czekać – niestety. I tak
dobrze, że nie boli, oby tak dalej.  

Jakby ktoś chciał Panu Bogu pozawracać głowę w tych intencjach – miło by było.

Jak to będzie z tymi żniwami

Jezus odprawił tłumy i wrócił do domu. Tam przystąpili do Niego uczniowie i prosili Go: Wyjaśnij nam przypowieść o chwaście! On odpowiedział: Tym, który sieje dobre nasienie, jest Syn Człowieczy. Rolą jest świat, dobrym nasieniem są synowie królestwa, chwastem zaś synowie Złego. Nieprzyjacielem, który posiał chwast, jest diabeł; żniwem jest koniec świata, a żeńcami są aniołowie. Jak więc zbiera się chwast i spala ogniem, tak będzie przy końcu świata. Syn Człowieczy pośle aniołów swoich: ci zbiorą z Jego królestwa wszystkie zgorszenia i tych, którzy dopuszczają się nieprawości, i wrzucą ich w piec rozpalony; tam będzie płacz i zgrzytanie zębów. Wtedy sprawiedliwi jaśnieć będą jak słońce w królestwie Ojca swego. Kto ma uszy, niechaj słucha! 
(Mt 13,36-43)

Niewiele jest w Ewangelii miejsc, gdzie Jezus tak dokładnie, wprost, że bardziej się nie da, tłumaczy przypowieść. I do tego – uczniom. Nie ma tu jednak ani słowa wyrzutu – po prostu wyjaśnienie. Bo Bóg – Ten prawdziwy – przychodzi do człowieka, aby uprościć, aby wyprostować to co zakręcone i powykrzywiane, aby ułatwić i zatroszczyć się. (W tym kontekście – polecam świetny felieton o. Dariusza Kowalczyka SI z najnowszego GN)
Bóg jako wielki i dobry Siewca, który działa rękami swojego Syna. Nasiona to my – ludki Boże, istniejące od momentu naszego poczęcia, i dążące ku nieskończoności ze swoją nieśmiertelną duszą z jednej strony, i ludzkimi słabościami z drugiej. Każdą swoją decyzją, każdym dokonanym wyborem zbliżamy się do owego Dnia Sądu, tak obrazkowo powyżej opisanego jako żniwa, i stajemy się – a to synami królestwa, gdy postępujemy właściwie, a to synami Złego, kiedy dajemy się owemu Złemu skusić. 
Czy należy powyższe słowa interpretować jako permanentny koniec dla tych, którzy w swoim życiu częściej wybierali Złego, stając się bardziej jego synami? Czy spotka ich los, jaki spotyka chwasty, spalane bez mrugnięcia okiem w ogniu? Nie wątpię – Bóg przyjdzie i będzie sądził. Będą Mu wiadome wszystkie uczynki danego delikwenta, owe zgorszenia i nieprawości. I pewnie tych opornych spotka jakaś, być może bardzo nawet dotkliwa kara w formie czegoś, co znamy jako „czyściec”. Nie wierzę jednak (niestety?) w to, że Bóg – Miłość bez końca – będzie chciał kogokolwiek zatracić na przysłowiowy „amen”, bo – przy całym szacunku dla Jego wielkości i faktu, iż dał nam wolną wolę, to stało by w sprzeczności z Jego umiłowaniem każdego z nas. 
Mamy czas tutaj, na ziemi, dany aby dokonywać wyborów, opowiadać się po Jego lub Złego stronie. W końcowym rozrachunku, przy owych anielskich żniwach, Bóg rozsądzi, i niektórych nagrodzi od razu, a niektórym każe poczekać, i sama świadomość tej konieczności będzie dla nich wydaje mi się dość dotkliwą karą, takim właśnie oczyszczaniem. Zdecydowanie o. Wacław Hryniewicz OMI mnie przekonuje w tym zakresie 🙂
>>>
To był – jeszcze jest – dość napięty i intensywny czas. Podjąłem decyzję i zrealizowałem ją – porozumiałem się z pracodawcą co do rozwiązania umowy. Formalnie pracuję do końca sierpnia, praktycznie zaś 2 sierpnia jestem ostatni dzień, reszta to proporcjonalny wymiar urlopu do wykorzystania. Materialnie na tym stracimy – kilkaset złotych mniej; forma zatrudnienia w nowym miejscu też mniej ciekawa – umowa na zastępstwo zamiast umowy na czas nieoznaczony (ale zakładam, że będzie dobrze, jak się sprawdzę to zatrudnią normalnie). No i niepełny etat – w urzędzie się tak nie da, że niby jesteś, ale jeden dzień w tygodniu Cię nie ma. Ale pod każdym względem praca będzie spokojniejsza, lepsza, bardziej normalna, w sensowniejszych godzinach – będę w domu wcześniej. Urząd – fakt, w pewnym sensie „wielki powrót”. 
Tak więc wszystko jakby się układało. Ostatnie 3 dni w tej pracy. Zupełnie inne podejście do wszystkiego, spokój, dystans. Nie rusza mnie to już. Na nic się nie napinam, nie muszę się wykazywać – bo i po co, przede wszystkim dlatego, że nawet kiedy mi zależało i się wykazywałem, to nikt nawet tego nie zauważał.
Mama szczęśliwie przeszła pierwszą serię chemioterapii, w kontekście tego, jakie mogły być, naprawdę praktycznie obyło się bez komplikacji i skutków ubocznych. Trzymamy mocno kciuki, teraz odpoczywa, niestety przez tropikalną pogodę trudno się oddycha.  

Po prostu – przyjaciele

Jezus powiedział do swoich uczniów: Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Wytrwajcie w miłości mojej! Jeśli będziecie zachowywać moje przykazania, będziecie trwać w miłości mojej, tak jak Ja zachowałem przykazania Ojca mego i trwam w Jego miłości. To wam powiedziałem, aby radość moja w was była i aby radość wasza była pełna. To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem. Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich. Wy jesteście przyjaciółmi moimi, jeżeli czynicie to, co wam przykazuję. Już was nie nazywam sługami, bo sługa nie wie, co czyni pan jego, ale nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego. Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili, i by owoc wasz trwał – aby wszystko dał wam Ojciec, o cokolwiek Go poprosicie w imię moje. To wam przykazuję, abyście się wzajemnie miłowali. 
(J 15,9-17)

Niewiele tu można dodać, pisałem o tym tekście dosłownie poprzednio, tyle że w nieco krótszej wersji. Jezus – po tym, jak kilka niedziel wstecz objawił się jako Dobry Pasterz, następnie jako krzew winny w którym powinniśmy być zakorzenieni – dzisiaj ukazuje się nam jako Bóg-przyjaciel. Ten, który umiłował nade wszystko, wbrew wszystkiemu i ponad wszystko. 
Szczytem miłości i ofiarności jest ofiarowanie siebie za kogoś, dla kogoś. Nie zawsze musi tu chodzi o działanie tak spektakularne, na jakie zdobył się św. o. Maksymilian Kolbe, kiedy w niemieckim obozie koncentracyjnym wprost, przy wszystkich, zgłosił się jako kandydat do komory zagłady zamiast innego współwięźnia, który miał rodzinę, dzieci (wielki heroizm człowieka, który miał także swoje negatywne strony, m.in. antysemickie wypowiedzi). Czasami chodzi bardziej o wytrwałe ofiarowywanie się, raz po raz, dzień po dniu, w duchu miłości, dla drugiej osoby – w fizycznej chorobie albo w innym krzyżu.
Bóg zaprasza nas dzisiaj właśnie do takiego ofiarowania ze swojego życia. Dania siebie innym. Zostało nam objawione wszystko, co Jezus miał światu i ludziom do powiedzenia – to objawienie jest pełne i kompletne, wystarczy jeśli tylko człowiek chce z niego zrobić użytek. Mamy pełną świadomość tego, jaki jest Jezusowy cel, jaka jest Jego misja, co chciał osiągnąć, i co należy zrobić, aby tę misję kontynuować i przybliżać siebie i innych do wskazanego przez Niego celu. A równocześnie, Bóg wskazuje nam wzór prawdziwej przyjaźni – nie tej deklarowanej, która sprowadza się do wspólnego znudzonego egzystowania, pokazowych pocałunków i przywitań/pożegnań na ulicy, lansowania się nawzajem – ale do prawdziwej przyjaźni, która jest pięknym darem i byciem przy drugiej osobie przede wszystkim wtedy, kiedy nie jest lekko, łatwo i przyjemnie. Czasami tylko, parafrazując Prosiaczka z opowieści o Kubusiu Puchatku, przyjaźni w której wystarczy po prostu być. W wielu sytuacjach życia, w naszej bezsilności, może się okazać, że to wszystko, na co nas w danej sytuacji stać – spróbować wytrwać i być przy Bogu, pozwolić Mu być przyjacielem. I to wystarczy. 
>>>
Kilka dni temu, wracając do domu, zauważyłem w autobusie osobę znaną mi z twarzy. Okazało się, że to pewien ksiądz, święcony jakieś 10 lat temu. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że jechał z dwójką uroczych dzieci i małżonką. Bo ów ksiądz zrezygnował z kapłaństwa już dobrych kilka lat temu (niestety, jeden z wielu takich przypadków w diecezji, tendencja rosnąca). I zastanawiałem się – co prowadzi człowieka do takiej decyzji? Przypomniałem sobie wypowiedzi takich „byłych księży” z książki „Porzucone sutanny”, będącej zapisem wywiadów przeprowadzonych z tymi osobami przez „czynnego” kapłana. Kobieta? Zwątpienie? Natłok obowiązków? Przerost formy nad treścią, kryzys wiary w sytuacji niezauważonych przez zwierzchników problemów (albo zauważonych, z jedyną reakcją w postaci „karnego” przeniesienia na jeszcze gorszą i trudniejszą placówkę…)?
Nie znam jego pełnej historii. Nie wiem, czym on, ten konkretny człowiek, się kierował. Nie zamierzam go oceniać ani ferować wyroków. Bóg widzi wszystko, także to, co jest w jego sercu, najlepiej zrozumie konkretne jego decyzje. Wyglądał na człowieka szczęśliwego, spełnionego. Nieprzemyślana decyzja o przyjęciu święceń? Ciekawe też, czy uzyskał przeniesienie do stanu świeckiego, czy po prostu odszedł i tyle? Ostatnimi czasy zdarza mi się nie raz widzieć po drodze ludzi, którzy – mniej lub bardziej się z tym chowając – odmawiają w komunikacji miejskiej liturgię godzin. Z wyglądu – najpewniej ex-księża lub diakoni. Takich ludzi jest naprawdę sporo. 
>>>
Dzisiaj teściowa obchodzi urodziny, a moja mama szykuje się do badań pod koniec tygodnia, i w poniedziałek czeka ją pierwsza chemioterapia. Będę wdzięczny za wsparcie modlitewne.