Już… a jednak

Już chciałem napisać, że właśnie wszystko się układa – bo się w sumie układa… A jednak. 
Rano rozmowa z mamą, przez telefon (tak, mam wyrzuty, że nie mam czasu do niej pojechać…) – po pierwszej serii chemii poprawa, progresja, udało się to świństwo utłuc kawałek, i teraz ma być radioterapia. Szybsza, ale i bardziej inwazyjna – 5 tygodni po 5 dni naświetleń, dzień w w dzień. To jeszcze dobra wiadomość – zła jest taka, że słabo się czuje ostatnio. A w domu – tak naprawdę, skoro jest z ojcem tylko – zostaje sama. 
Żonka zaziębiona chodzi, ale nie – jak to teściowie: dopóki gorączka z nóg nie zwali nie pójdzie do lekarza. Głupi upór – niestety, inaczej się tego nie da nazwać. Ten typ tak ma. A później jest problem – zamiast prewencji robi się tygodniowe albo lepsze zwolnienie, i marudzenie że później w pracy nadrabianie zaległości, itp. Nie wytłumaczysz, niestety, że lepiej pojeść jakieś piguły/syropki, ale nie paść, niż paść i się użalać. „Bo z byle czym do lekarza…” – taa, lepiej z anginą albo ostrym zapaleniem z gardła, a co, z grubej rury! Przepraszam za sarkazm, ale nie mogę tego słuchać. 
W pracy – jedno dobre – sam siedzę, więc spokój, co w kontekście ciężaru gatunkowego spraw, jakie mnie czekając, jest bardzo mile widziane. Np. dzisiaj – cały Boży dzień nad jedną sprawą, i to napisaną na razie na 2/3. Oczywiście „to proszę dość pilnie, bo…”. Aha.
A po powrocie do domu – okazuje się, że malutki z gilem dosłownie do pasa. Nic nie było widać rano – u takich maluszków te sprawy strasznie dynamiczne są. Oddychać nie może, popłakuje, smoczka nie da rady włożyć bo nie ma jak noskiem oddychać… Zrobiliśmy quasi-mycie, natarliśmy, psiknęliśmy do noska, maść majerankowa pod nosek, ciepła piżamka – zobaczymy. Zwykle po 2-3 dniach przechodziło. Swoją drogą – nawiązując do mojego sarkazmu w zakresie chorób powyżej – jak tu się dziwić, skoro i mama, i babcia (z którymi większość dnia spędza) są permanentnie zakatarzone lub zaziębione, i nie widzą w tym problemu, bo po co lekarzowi głowę pierdołami zawracać? Np. właśnie po to, żeby dziecko nie chorowało – nie mówię, że tylko przez to, bo pogoda też dziwna, wieje mocno, raz ciepło, raz zimno – ale to ich smarkanie i pokasływanie pomagać na pewno nie pomaga.

Na marginesie – kończy dzisiaj półtora roku, szczęście nasze 🙂

A ja? Za 10 dni – 20 września – pierwsze dwuczęściowe kolokwium. Kiedy się uczyć? No, niby wieczorami, i staram się po drodze czytać. Niewiele wychodzi, mały źle śpi ostatnio i zapchany nos nie wróży, żeby miało być lepiej, więc się nie pouczę za dużo… Opatrzność Boża ma pole do popisu 🙂

No i poszukuję dentysty, raczej chirurga. Wczoraj, podjadając wieczorem,
złamałem sobie ząb, siódemkę górną. Właściwie pół mi wypadło. Wypada
pójść i wyrwać resztę – nie zamierzam tego zęba dać robić, bo tak
wielkie wypełnienie i tak max za pół roku wypadnie przy gryzieniu –
ćwiczyłem to kiedyś już, więc szkoda pieniędzy (zapłacisz za
wypełnienie, a za pół roku i tak za wyrwanie tego, co zostanie, jak
wypełnienie wyleci). Słabo, bo otwarte to takie – a wyglądało tak, jakby
próchnica poszła w środku, z wierzchu czysto, nic nie widać… Teraz
się martwię, żeby w – bądź co bądź, otwartym – zębie się jakiś syf nie
zrobił. Udało mi się nieopodal wizytę za niewielkie pieniądze zaklepać.
Swoją drogą – też masakra, dzwonisz do x renomowanych klinik w okolicy –
terminy: proszę bardzo… na październik. Tłumaczę, że z otwartą dziurą
po złamanym zębie to nie bardzo tyle się da czekać – niestety. I tak
dobrze, że nie boli, oby tak dalej.  

Jakby ktoś chciał Panu Bogu pozawracać głowę w tych intencjach – miło by było.

Jeden komentarz do “Już… a jednak”

  1. Życzę zdrowia Twojej Mamie… Zęba to naprawdę współczuję, tym bardziej przy obecnych cenach tego typu usług. A dostałeś jakiś antybiotyk na ten ząb? Pozdrawiam 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *