Żeby chcieć chcieć

A oto znów przemówił do nich Jezus tymi słowami: Ja jestem światłością świata. Kto idzie za Mną, nie będzie chodził w ciemności, lecz będzie miał światło życia. Rzekli do Niego faryzeusze: Ty sam o sobie wydajesz świadectwo. Świadectwo Twoje nie jest prawdziwe. W odpowiedzi rzekł do nich Jezus: Nawet jeżeli Ja sam o sobie wydaję świadectwo, świadectwo moje jest prawdziwe, bo wiem skąd przyszedłem i dokąd idę. Wy zaś nie wiecie, ani skąd przychodzę, ani dokąd idę. Wy wydajecie sąd według zasad tylko ludzkich. Ja nie sądzę nikogo. A jeśli nawet będę sądził, to sąd mój jest prawdziwy, ponieważ Ja nie jestem sam, lecz Ja i Ten, który Mnie posłał. Także w waszym Prawie jest napisane, że świadectwo dwóch ludzi jest prawdziwe. Oto Ja sam wydaję świadectwo o sobie samym oraz świadczy o Mnie Ojciec, który Mnie posłał. Na to powiedzieli Mu: Gdzie jest Twój Ojciec? Jezus odpowiedział: Nie znacie ani Mnie, ani Ojca mego. Gdybyście Mnie poznali, poznalibyście i Ojca mego. Słowa te wypowiedział przy skarbcu, kiedy uczył w świątyni. Mimo to nikt Go nie pojmał, gdyż godzina Jego jeszcze nie nadeszła.  Ja odchodzę, a wy będziecie Mnie szukać i w grzechu swoim pomrzecie. Tam, gdzie Ja idę, wy pójść nie możecie. Rzekli więc do Niego Żydzi: Czyżby miał sam siebie zabić, skoro powiada: Tam, gdzie Ja idę, wy pójść nie możecie? A On rzekł do nich: Wy jesteście z niskości, a Ja jestem z wysoka. Wy jesteście z tego świata, Ja nie jestem z tego świata. Powiedziałem wam, że pomrzecie w grzechach swoich. Tak, jeżeli nie uwierzycie, że Ja jestem, pomrzecie w grzechach swoich. Powiedzieli do Niego: Kimże Ty jesteś? Odpowiedział im Jezus: Przede wszystkim po cóż jeszcze do was mówię? Wiele mam o was do powiedzenia i do sądzenia. Ale Ten, który Mnie posłał jest prawdziwy, a Ja mówię wobec świata to, co usłyszałem od Niego. A oni nie pojęli, że im mówił o Ojcu. Rzekł więc do nich Jezus: Gdy wywyższycie Syna Człowieczego, wtedy poznacie, że Ja jestem i że Ja nic od siebie nie czynię, ale że to mówię, czego Mnie Ojciec nauczył. A Ten, który Mnie posłał, jest ze Mną: nie pozostawił Mnie samego, bo Ja zawsze czynię to, co się Jemu podoba. Kiedy to mówił, wielu uwierzyło w Niego. (J 8, 12-30)

Skleiłem ze sobą 2 teksty, które czytane były w poniedziałek i wtorek – bo właściwie to kolejne części tej samej mowy Jezusa. Słowa bardzo ciekawe, bardzo zdecydowane – ale wydaje mi się, że dość mało znane (poza tym samym początkiem – o Światłości Świata), bo i rzadko czytane w Kościele. Co ciekawe, to tekst bezpośrednio następujący po – czytanym w niedzielę – opisie „afery” z kobietą cudzołożną.

Czytaj dalej Żeby chcieć chcieć

Radość pytania i szukania odpowiedzi

Gdy Jezus przyszedł do świątyni i nauczał, przystąpili do Niego arcykapłani i starsi ludu z pytaniem: Jakim prawem to czynisz? I kto Ci dał tę władzę? Jezus im odpowiedział: Ja też zadam wam jedno pytanie; jeśli odpowiecie Mi na nie, i Ja powiem wam, jakim prawem to czynię. Skąd pochodził chrzest Janowy: z nieba czy od ludzi? Oni zastanawiali się między sobą: Jeśli powiemy: z nieba, to nam zarzuci: Dlaczego więc nie uwierzyliście mu? A jeśli powiemy: od ludzi – boimy się tłumu, bo wszyscy uważają Jana za proroka. Odpowiedzieli więc Jezusowi: Nie wiemy. On również im odpowiedział: Więc i Ja wam nie powiem, jakim prawem to czynię. (Mt 21,23-27)

Trudny tekst i dość mało popularny. Trzeba się z nim zmierzyć.

Chyba nie można z gruntu zakładać, że ci, którzy „przystąpili” do Jezusa to ludzie źli. Pewnie, w tym gronie raczej mogli znaleźć się również tacy, którzy chcieli przyłapać Zbawiciela na jakimś potknięciu, niezgodności nauczania z tradycją czy Pismem Świętym, proroctwami; znaleźć przysłowiowego „haka” na Niego. Bo i to, co Jezus mówił, pomimo popularności – jak by nie patrzeć – stało w sprzeczności z tym, co głosili faryzeusze. Ich literze prawa nade wszystko Mesjasz przeciwstawiał działanie z Duchem Bożym. Raczej można zaryzykować tezę, że ludzie ci byli na swój sposób – a może i autentycznie – pobożni i zatroskani, pytając dlatego właśnie, że pojawił się jakiś facet, ot tak sobie, i zaczyna nauczać. Poza świątynią mógł – tutaj w środku musiał już udowodnić, skąd czerpie do tego prawo. Pomijając już kwestię zwykłej ludzkiej ciekawości jako przyczyny do zadania pytania.
Kto mieczem wojuje… Znamy to. Tak było w tym właśnie przypadku. Człowiek jest po prostu za malutki, aby przechytrzyć Boga. To się nie mogło udać. Wystarczyło jedno pytanie i to kwestię podstawową – skąd pochodzi, z nieba czy od ludzi, chrzest. Przyznanie pochodzenia niebieskiego stawiało by pytających wobec krępującej konieczności uzasadnienia, czemu w takim razie go nie przyjmują? A z kolei uznanie go jako pochodzącego od ludzi, narażali się tłumowi wręcz zwolenników i słuchaczy Jana Chrzciciela.
My tak mamy bardzo często i na własnej skórze „testujemy” Pana Boga. A jakby Go tu… Pan Bóg – tak jak na tym obrazku – nie wścieka się o to, bo to nie w Jego stylu, ale potrafi tak celnie i zmyślnie ripostować, że stawia nas wobec potrzeby konkretnego zadeklarowania, opowiedzenia po jednej konkretnej stronie. Tamci z Ewangelii się tego bali i unikali – bo tutaj kończy się mentalność tłumu, w kupie raźniej itp. Trzeba odpowiedzieć na pytanie samemu – konkretny jeden ja. A jeśli, nie daj Bóg, uznać, że właściwie ten Bóg ma rację? Olaboga…
Jezus Chrystus nigdy nie unika odpowiedzi na pytanie człowieka. On sam jest właściwie pełnią tej odpowiedzi, odpowiedzią samą w sobie. Tylko bardzo często jest tak, żeby usłyszeć Jego odpowiedź – trzeba najpierw odpowiedzieć na inne pytania, które gdzieś tam na dnie serca się rodzą, kiełkują, albo nagle uświadamiam sobie, że właściwie to one są tam od zawsze albo od dość dawna, tylko jakoś nie wychodziło mi/nie chciało mi się ich zauważyć, albo udawanie że ich nie ma było po prostu bardziej na rękę.
To nie będzie łatwe, a czasem może być bolesne. Ale prowadzi ku radości wyzwolonego serca, w którym jest bardzo dużo miejsca na autentyczną radość z tego, że On jest i znowu przychodzi. Nie uciekaj od Boga, który pyta o sprawy trudne – ale spróbuj właśnie w Nim i z Nim znaleźć odpowiedzi. Na te pytania, które już padły. I wszystkie inne, które się pojawią.

Przychodzi i leczy

Pewnego dnia, gdy Jezus nauczał, siedzieli przy tym faryzeusze i uczeni w Prawie, którzy przyszli ze wszystkich miejscowości Galilei, Judei i Jerozolimy. A była w Nim moc Pańska, że mógł uzdrawiać. Wtem jacyś ludzie niosąc na łożu człowieka, który był sparaliżowany, starali się go wnieść i położyć przed Nim. Nie mogąc z powodu tłumu w żaden sposób go przynieść, wyszli na płaski dach i przez powałę spuścili go wraz z łożem w sam środek przed Jezusa. On widząc ich wiarę rzekł: Człowieku, odpuszczają ci się twoje grzechy. Na to uczeni w Piśmie i faryzeusze poczęli się zastanawiać i mówić. Któż On jest, że śmie mówić bluźnierstwa? Któż może odpuszczać grzechy prócz samego Boga? Lecz Jezus przejrzał ich myśli i rzekł do nich: Co za myśli nurtują w sercach waszych? Cóż jest łatwiej powiedzieć: Odpuszczają ci się twoje grzechy, czy powiedzieć: Wstań i chodź? Lecz abyście wiedzieli, że Syn Człowieczy ma na ziemi władzę odpuszczania grzechów – rzekł do sparaliżowanego: Mówię ci, wstań, weź swoje łoże i idź do domu! I natychmiast wstał wobec nich, wziął łoże, na którym leżał, i poszedł do domu, wielbiąc Boga. Wtedy zdumienie ogarnęło wszystkich; wielbili Boga i pełni bojaźni mówili: przedziwne rzeczy widzieliśmy dzisiaj. (Łk 5,17-26)

Ta sytuacja przede wszystkim pokazuje pewien bardzo ważny kontrast. Przychodzi Bóg, Mesjasz, Zbawiciel, i od razu jest wokół Niego pełno ludzi. Ale dlaczego, po co, czego szukają? Tu różnią się zupełnie od siebie, można ich podzielić co najmniej na 2 grupy. Są ci, którzy – jak tamci z paralitykiem – poszukują ratunku dla nieuleczalnie po ludzku chorego, szukają Boga Ojca Miłosierdzia, Boga bogatego Miłosierdziem. Ale są też inni – ci, którzy szukali na Jezusa przysłowiowego „haka”, chcieli znaleźć jakąś sprzeczność w Jego słowach, gestach, uczynkach; czegoś, co pozwoli im Go zdyskredytować przed ludźmi. Pozbyć się wichrzyciela. 
Co robi Jezus? Uzdrawia, a jak. No właśnie – ale jak? Po kolei – najpierw odpuszcza grzechy, czyli wnika w tę najdelikatniejszą sferę ludzką, sferę sumienia, rozeznania dobra i zła. Bardzo często my sami robimy z siebie, uzurpujemy sobie prawo do bycia specjalistami, sędziami innych – ten jest taki, a tamta owaka. Nikt nam nie dał do tego prawa – a On jeden ma do sądzenia pełne prawo… i nie robi tego, a odpuszcza grzechy. Ulecza duszę człowieka, aby człowiek mógł przyjąć uzdrowienie ciała, które następuje potem, w drugiej kolejności. 
Zawsze mnie zastanawia w takiej sytuacji – na ile było tak, że człowieka napełniał niemocą i słabością właśnie ten grzech, który Bóg mu odpuścił. Na ile uleczenie ciała jest pochodną i dokonało się dzięki temu, przez to, że Jezus Chrystus oczyścił duszę. Jezus – jak wskazuje ewangelista – siedział i nauczał, czekając na ludzi spragnionych Jego obecności, Jego miłości, Bożego przebaczenia. Czekał na tych, którzy do Niego przyjdą, aby słuchać – świadomie, albo nieświadomie znajdujący w Nim własnie odpowiedzi na swoje pragnienia i wątpliwości. Poszukując Jego obecności w tym, co się – czasami bardzo niepoukładanie – dzieje w ich życiu, piętrzy i przytłacza. 
Dlatego tak ważne i pokrzepiające są słowa z I czytania (liturgia w ogóle jest z poniedziałku, z wczoraj): Odwagi! Nie bójcie się! Oto wasz Bóg, oto – pomsta; przychodzi Boża odpłata; On sam przychodzi, by zbawić was (Iz 35, 4). Krótkie zdanie, a jak wiele treści! Bóg mówi wyraźnie – nie bój się. nie lękaj się! Ze Mną nie ma rzeczy niemożliwych – w Tym, który jest prawdziwym Bogiem. Bóg nie przychodzi dla picu, przypadkiem, właściwie nie wiadomo po co – ale konkretnie, do każdego człowieka w jego indywidualnych potrzebach, problemach, wzlotach i upadkach. Tamten cierpiał i duchowo, i fizycznie – więc Jezus uzdrowił obydwie te sfery. To nie znaczy, że stajemy się nagle duchowymi supermanami i tytanami wiary (czego, swoją drogą, każdemu życzę) – ale tłumaczy: ze Mną nie musisz się bać, Ja to wszystko ogarniam, Ja zwyciężyłem już ten świat. 


To nie jest łaska i siła dana na chwilę euforii, przebłysk światła – a potem powrót do brutalnej rzeczywistości. Stąd we wspomnianym czytaniu też słowa „pokrzepcie ręce osłabłe, wzmocnijcie kolana omdlałe!”. To nie jest pokaz Boga, największego showmana świata. To są pełne miłości słowa Boga Stworzyciela i Zbawiciela. Wystarczy ci Mojej łaski – bądź odważny. On przyszedł i ciągle przychodzi, aby zbawić każdego. Bez wyjątku. Czego więcej trzeba? 

Radość bez końca

Jezus powiedział do Żydów: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeśli kto
zachowa moją naukę, nie zazna śmierci na wieki. Rzekli do Niego Żydzi:
Teraz wiemy, że jesteś opętany. Abraham umarł i prorocy – a Ty mówisz:
Jeśli kto zachowa moją naukę, ten śmierci nie zazna na wieki. Czy Ty
jesteś większy od ojca naszego Abrahama, który przecież umarł? I prorocy
pomarli. Kim Ty siebie czynisz? Odpowiedział Jezus: Jeżeli Ja sam
siebie otaczam chwałą, chwała moja jest niczym. Ale jest Ojciec mój,
który Mnie chwałą otacza, o którym wy mówicie: Jest naszym Bogiem, ale
wy Go nie znacie. Ja Go jednak znam. Gdybym powiedział, że Go nie znam,
byłbym podobnie jak wy – kłamcą. Ale Ja Go znam i słowa Jego zachowuję.
Abraham, ojciec wasz, rozradował się z tego, że ujrzał mój dzień –
ujrzał /go/ i ucieszył się. Na to rzekli do Niego Żydzi: Pięćdziesięciu
lat jeszcze nie masz, a Abrahama widziałeś? Rzekł do nich Jezus:
Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Zanim Abraham stał się, Ja jestem.
Porwali więc kamienie, aby je rzucić na Niego. Jezus jednak ukrył się i
wyszedł ze świątyni. (J 8,51-59)
To takie bardzo nasze, ludzkie. Kiedy ktoś mówi coś, czego na pierwszy rzut oka nie rozumiemy, co się nam w małych głowach nie mieści – czujemy się zagrożeni, odczuwamy potrzebę zaatakowania. Zaczęło się od słów o opętaniu, potem zdziwienie po słowach na temat Abrahama, wreszcie najlepszy argument – rękoczyny, kamienie. 
Mieli rację – Abraham jako człowiek umarł, i oczekiwał na zmartwychwstanie, które przyniósł światu ten właśnie wyśmiewany i wyszydzany Jezus. To była jego obietnica – życia bez końca, nie po ludzku, ale w Bogu. Ich rozumowanie było proste – Bóg jest Bogiem, po Bogu zaś pierwszy był Abraham, który jako człowiek umarł – więc jak jakiś cieśla z Nazaretu może mówić i oferować życie bez końca? 
Tylko że tych słów nie mówił prosty cieśla, byle kto że tak powiem – ale Syn Boży, współistotny Ojcu, obdarzony tą samą mocą i potęgą, przed którym stało zadanie odkupienia rodzaju ludzkiego. Mógł to obiecywać, ponieważ był władny obdarować życiem wiecznym każdego, kto tego zapragnął. To nie były słowa na wiatr rzucane, czcze i bez pokrycia obietnice szarlatana – ale pełne miłości zaproszenie Boga: pójdź za Mną. Chwała, którą miał zostać otoczony, nie pochodziła od niego – ale od Boga Ojca, którego tak naprawdę mógł poznać tylko ten, który otworzył się na Jezusa. Tego Jezusa, na którego widok rozradował się Abraham i wszyscy sprawiedliwi, którzy odeszli wcześniej i oczekiwali odkupienia. Cóż bardziej mogło ich rozradować? On nadchodził. 
Nie jest sztuką Boga ukamienować – wspominamy to wydarzenie co roku. W tradycji mojej diecezji wczoraj drogi krzyżowe przechodziły na pamiątkę tego wydarzenia ulicami miast i wsi. Za tydzień, w Piątek Wywyższenia będziemy wspominali rocznicę tamtego dnia, kiedy Miłość Boga do ludzi umarła na krzyżu. Po to, abyśmy mogli się rozradować, i aby tej naszej radości nie było końca.

Zmęczeni kombinowaniem

Jezus udał się na Górę Oliwną, ale o brzasku zjawił się znów w świątyni. Cały lud schodził się do Niego, a On usiadłszy nauczał ich. Wówczas uczeni w Piśmie i faryzeusze przyprowadzili do Niego kobietę którą pochwycono na cudzołóstwie, a postawiwszy ją pośrodku, powiedzieli do Niego: Nauczycielu, tę kobietę dopiero pochwycono na cudzołóstwie. W Prawie Mojżesz nakazał nam takie kamienować. A Ty co mówisz? Mówili to wystawiając Go na próbę, aby mieli o co Go oskarżyć. Lecz Jezus nachyliwszy się pisał palcem po ziemi. A kiedy w dalszym ciągu Go pytali, podniósł się i rzekł do nich: Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień. I powtórnie nachyliwszy się pisał na ziemi. Kiedy to usłyszeli, wszyscy jeden po drugim zaczęli odchodzić, poczynając od starszych, aż do ostatnich. Pozostał tylko Jezus i kobieta, stojąca na środku. Wówczas Jezus podniósłszy się rzekł do niej: Kobieto, gdzież oni są? Nikt cię nie potępił? A ona odrzekła: Nikt, Panie! Rzekł do niej Jezus: I Ja ciebie nie potępiam. – Idź, a od tej chwili już nie grzesz. (J 8,1-11)

Wiedzieli, że będzie Mu trudno wybrnąć z tej sytuacji. Jeśli opowiedział by się za literą prawa Mojżeszowego – wydał by wyrok na kobietę. Gdyby stanął wprost w jej obronie – wystąpił by przeciwko prawu, złamał je. Mieli Go w garści – a przynajmniej tak im się wydawało. Tu nie chodziło o sprawiedliwość,  o moralną ocenę cudzołóstwa, ale okazję do przyłapania, znalezienia haka na Jezusa. 
Tradycja mówi – Jezus pisał na piasku ich grzechy (więc pewnie tego pisania było sporo). Nie dawali za wygraną – a Ty co mówisz? Wystarczyło jedno zdanie – kto jest bez grzechu. Tylko prawdziwa świętość dawała prawo do dokonywania tak surowej oceny innych, która miała prowadzić do poważnych, wręcz życiowych konsekwencji – w innym obrocie wydarzeń kobietę pewnie by ukamienowano. Jezus powiedział, że kto jest bez grzechu, ten może rzucić kamień. Zabrzmiało to jednak w pewnym sensie jak pytanie – kto? No właśnie – z tego towarzystwa nikt, a z całej sytuacji zapewne tylko On sam jeden. 
To nie jest tak, że my nie mamy prawa do oceniania innych – mamy. Tylko że najpierw musimy dokonać swojej oceny, zestawić oceniany czyn czy zachowanie ze swoją osobą – i w przypadku pozytywnej weryfikacji (ja w tym zakresie jestem w porządku wobec Boga i ludzi) dopiero możemy napominać, oceniać, wyrokować. A najczęściej jest tak, że w gębie to każdy jest najmocniejszy, oskarżać, plotkować, oczerniać przychodzi łatwo – po czym, jak przychodzi co do czego, to sam okazuje się mieć za uszami dwa razy tyle co nieszczęśnik, na którym przed chwilą jeszcze psy wieszał. 
Piękne słowa w tym kontekście wypowiedział dzisiaj papież Franciszek: – Gdy tylko zostałem biskupem w 1992 r., do Buenos Aires przybył obraz Matki Boskiej Fatminskiej. Odbyła się wtedy msza dla chorych, w czasie której spowiadałem. Podeszła do mnie skromna, pokorna kobieta, ponad 80-letnia. Powiedziałem do niej: „Babciu, czy masz dużo grzechów?”. „Wszyscy mamy dużo grzechów” – odpowiedziała. Zapytałem: „Skąd ta pewność?”, a ona pewna odpowiedziała: „Gdyby Bóg wszystkiego nie wybaczał, świat już by nie istniał”. To była mądrość Ducha Świętego. Bóg nigdy nie męczy się wybaczaniem nam. Problem polega na tym, że my męczymy się proszeniem o łaskę. (…) W tych dniach mogłem przeczytać ksiązkę kard. Caspera. (…) Bardzo dobrze mi ona zrobiła. Kardynał mówi w niej, że miłosierdzie wszystko zmienia. Odrobina miłosierdzia ociepla świat i dodaje mu sprawiedliwości

Tego właśnie miłosierdzia zabrakło wtedy faryzeuszom, jego także brakuje nam dzisiaj. Dlatego też tak trudno przychodzi nam wybaczanie innym, dlatego też – w cichości serca – nie potrafimy bardzo często wybaczać samemu sobie sytuacji nawet sprzed wielu lat. Zapędzamy się w tym swoim wyrokowaniu i ocenianiu, a potem jakoś tak głupio prosić o wybaczenie Boga, skoro samemu potępiło się właśnie wszystkich ludzi, którzy przyszli do głowy. Nie ma się jednak czego obawiać – na szczęście Bóg działa zupełnie inaczej, a Jego specjalnością jest właśnie miłosierdzie. 
Idź i nie grzesz więcej – to słowa, które usłyszeć może każdy, które mogą rozradować także twoje serce. O ile przyjdziesz i o to miłosierdzie poprosić. Wielki Post, za chwilę Niedziela Palmowa – to bardzo dobry czas, aby tę prawdę zrozumieć.  

Daj się Bogu odnaleźć – jak owca i drachma

Zbliżali się do Jezusa wszyscy celnicy i grzesznicy, aby Go słuchać. Na to szemrali faryzeusze i uczeni w Piśmie. Ten przyjmuje grzeszników i jada z nimi. Opowiedział im wtedy następującą przypowieść: Któż z was, gdy ma sto owiec, a zgubi jedną z nich, nie zostawia dziewięćdziesięciu dziewięciu na pustyni i nie idzie za zgubioną, aż ją znajdzie? A gdy ją znajdzie, bierze z radością na ramiona i wraca do domu; sprasza przyjaciół i sąsiadów i mówi im: Cieszcie się ze mną, bo znalazłem owcę, która mi zginęła. Powiadam wam: Tak samo w niebie większa będzie radość z jednego grzesznika, który się nawraca, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują nawrócenia. Albo jeśli jakaś kobieta, mając dziesięć drachm, zgubi jedną drachmę, czyż nie zapala światła, nie wymiata z domu i nie szuka staranne, aż ją znajdzie. A znalazłszy ją, sprasza przyjaciółki i sąsiadki i mówi: Cieszcie się ze mną, bo znalazłam drachmę, którą zgubiłam. Tak samo, powiadam wam, radość powstaje u aniołów Bożych z jednego grzesznika, który się nawraca. (Łk 15,1-10)

Taka refleksja natury liturgicznej.

Jezus, kolejny raz „odbijając piłeczkę” ze strony faryzeuszy, przedstawia jedną z wielu przypowieści. Powszechnie znaną pod nazwą przypowieści o zagubionej drachmie czy zagubionej owcy. Motyw znany każdemu, kto do kościoła zagląda i cokolwiek pamięta z katechezy szkolnej. Tylko że tak naprawdę ten tekst mówi przede wszystkim o autentycznej radości. 
Bardzo umiejętnie do Jezus zestawił. Mówił do osób, rzekomo, bardzo bogobojnych, skromnych, wzorów cnót wszelkich, etc. A jednak celowo, znając ich prawdziwe zamiary i fałsz postępowania, posłużył się przykładem jak bardzo materialnym. Bo mówi o własności w obydwu przypadkach. Jakby taki pasterz czy właściciel stada gubił co rusz po jednej owcy, to by zbyt wiele na życie nie zarobił. Zarobi tyle, ile uda mu się sprzedać – a to z przetworów mleka owczego, a to skór z samych owiec, a to mięsa z ubitych zwierząt. Dlatego powinien się o owce troszczyć i nic dziwnego, że raduje się, kiedy znajdzie owcę zagubioną, chce świętować z przyjaciółmi. 
Tak samo kobieta, w tamtych czasach na pewno zajmująca się domem i dbająca o jego budżet – od jej gospodarności (fakt, najpewniej tym, co w ramach wypłaty przyniósł do domu mąż) zależało, czy będzie co zjeść, czy będzie na zaspokojenie potrzeb małżonka i dzieci. Dzisiaj, w czasie kiedy pojęcie drachmy kojarzy się głównie źle i z Grecją, grożącą wszystkim, że opuści strefę euro i powróci do tej waluty, możemy nie wiedzieć, o jaką dokładnie sumę chodziło – można jednak założyć, że dla niezbyt zamożnego domu dość znaczną. Stąd także tutaj – najpierw smutek z powodu zguby, potem wielka radość z odnalezienia – kończąca się, po prostu, dzisiaj byśmy powiedzieli „babską imprezą”. 
Jezus posłużył się tak bardzo materialnymi, przeliczalnymi i prostymi do zrozumienia przykładami. Pewnie nie tylko dlatego, że wiedział, do kogo wtedy mówił – ale domyślał się, że późniejsi słuchacze Jego słów, więc i my dzisiaj, będą najczęściej mieli te same priorytety. Mieć, posiadać. Więc obrazek przypowieści trafia. I przekłada to na radość metafizyczną, jaką sprawiał Bogu Ojcu tym właśnie, co tak bardzo się nie podobało faryzeuszom. W ich mniemaniu – taki nauczyciel, prorok, cudotwórca, to powinien otaczać się najlepiej „tymi lepszymi”, czyli nimi, uczonymi w Piśmie i faryzeuszami (nie mówiąc o tym, że powinien się od nich odczepić – skoro z uporem demaskował ich obłudę). A Ten, co? Szło za Nim coraz więcej „podejrzanych typów” – prostytutki, celnicy, prostactwo. 
Ale Jezus miał rację, że do nich szedł. Bo oni chcieli Go słuchać. Może dlatego, że nie mieli nic do stracenia? Może (ale przecież i Józef z Arymatei, i Łazarz, i Nikodem, i Zacheusz i tylu innych, dobrze sytuowanych, także lgnęło do Pana). Bo oni potrafili się z Niego zasłuchać, i z tego zasłuchania wyciągnąć wnioski, i dalej wydać dobre owoce tego, co Jezus zasiał w ich serca. Dali się Bogu na nowo odnaleźć. 
I taka dygresja, może w formie wyrzutu. Sporo ludzi przychodzi do kościoła, nawet w tygodniu. Czy jesteśmy wtedy radośni? Czy tą radość okazujemy? Czy ją po nas widać? Skoro ludzie potrafią cieszyć się autentycznie ze zwykłego znalezienia owcy czy jakiejś monety – to o ile większa powinna być radość, gdy odpowiadam na zaproszenie żywego Boga i przychodzę na spotkanie z Nim? A różnie to bywa. A przecież On, jak sam powiedział, chce aby radość Jego w nas była, i aby radość nasza była pełna (J 15, 11). 

Jezusowa kontra – teoria a praktyka

Jezus przemówił do tłumów i do swych uczniów tymi słowami: Na katedrze Mojżesza zasiedli uczeni w Piśmie i faryzeusze. Czyńcie więc i zachowujcie wszystko, co wam polecą, lecz uczynków ich nie naśladujcie. Mówią bowiem, ale sami nie czynią. Wiążą ciężary wielkie i nie do uniesienia i kładą je ludziom na ramiona, lecz sami palcem ruszyć ich nie chcą. Wszystkie swe uczynki spełniają w tym celu, żeby się ludziom pokazać. Rozszerzają swoje filakterie i wydłużają frędzle u płaszczów. Lubią zaszczytne miejsca na ucztach i pierwsze krzesła w synagogach. Chcą, by ich pozdrawiano na rynkach i żeby ludzie nazywali ich Rabbi. Otóż wy nie pozwalajcie nazywać się Rabbi, albowiem jeden jest wasz Nauczyciel, a wy wszyscy braćmi jesteście. Nikogo też na ziemi nie nazywajcie waszym ojcem; jeden bowiem jest Ojciec wasz, Ten w niebie. Nie chciejcie również, żeby was nazywano mistrzami, bo jeden jest tylko wasz Mistrz, Chrystus. Największy z was niech będzie waszym sługą. Kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się poniża, będzie wywyższony. (Mt 23,1-12) 

Absolutny majstersztyk w zakresie punktowania faryzeuszów, coś, czym Jezus podpadł im bardziej niż czymkolwiek innym. Jakby taka Jego kontra. Dość czekania na kolejne zaczepki, próby podpuszczania i złapania za słowo. Teraz ja wam kilka słów powiem do rozumu. O żadną zemstę czy cokolwiek w tym guście tutaj nie chodzi, Boże broń. Ale o prawdę. Prawdę o ludziach, którzy – zupełnie niesłusznie – uzurpowali sobie prawo do bycia wyrocznią w sprawach wiary, jedynymi słusznymi interpretatorami bożych praw i nakazów. 
Jedno Jezus mówi wprost – rozgranicza, odróżnia 2 kwestie. Jedno to słowa Prawa, jakiego faryzeusze i uczeni w Piśmie nauczają. Tu należy dać im posłuch. Drugie to ich sposób bycia, czyli (w teorii przynajmniej) odzwierciedlenie osobiste realizacji tego Prawa. Jedno mówią, co innego robią. Innych, moralizując,  obciążają – sami od siebie nic nie wymagając. Odgrywają, pozorują role pobożnych i prawych – niby to w imię Boga, który przecież nade wszystko miłuje prawdę, autentyczność. Lubują się w dywagacjach nad Pismem – a jednocześnie nic nie rozumieją z tego, o czym ono mówi, z jego ducha, zamysłu i celu. Chełpią się posłuchem i uznaniem, z zadowoleniem przyjmując nienależące im się pierwszeństwo, czy to na modlitwie, czy przy stole. 
Proste, prawda? Bardzo. Jednoznacznie niewłaściwe, co pewnie każdy wie. Dobrze im tak, można by sobie pomyśleć, niech mają. Brzmi znajomo? Jakby nie. A jednak, faryzeuszy współczesnych nie brakuje naokoło. Spójrz w lustro. Nie widzisz niczego niepokojącego w tym odbiciu? Nic z tego, w co dzisiaj Jezus bije, nie odnajdujesz w swoim obliczu? W końcu tak naprawdę takie kryształowe to ono nie jest, co? Nic się przez te wieki nie zmieniło, więcej, dzisiaj takie odgrywanie ról to swego rodzaju sztuka, i jakby się tak rozejrzeć, to wielu opanowało ją do perfekcji – w życiu prywatnym, w domu, w relacjach, w sprawach zawodowych, a nierzadko w tym wszystkim naraz – i nawet są z tego dumni. Problem polega na tym, że coraz więcej osób tego nie widzi. To znaczy widzi, ale nie rozumie – widzi postawę, ale nie potrafi zrozumieć, że jest to tylko poza, która z autentycznością ma wspólnego tyle, co faryzeusz z wierzącym. 
Jeśli do tego dodać polityczną poprawność, w imię której nawet ludzie, których człowiek szanował, opowiadają takie głupoty, że włos się jeży na głowie, stając na tejże samej (tylko swojej) głowie, żeby udowodnić coś, co po chwili zastanowienia jest po prostu absurdalne… Jedyne, co się zmieniło, to może to, że o ile tamci faryzeusze odstawiali cyrki pod płaszczykiem wiary wszem i wobec celebrowanej – to dzisiaj można odnieść wrażenie, że większość ludzi na jakiekolwiek hasło: wiara, Bóg, Kościół, godność człowieka, jakby albo z niesmakiem kręciła nosem, albo patrzyła z politowaniem. 
Trzeba, niestety, powiedzieć też jasno. Problem faryzeizmu może też dotykać Kościoła – diecezji, parafii. Nie ma to nic wspólnego ani nie stanowi podstawy do poddawania w wątpliwość Jego misji, Jego zbawczej roli, oczywiście. Ale może mieć miejsce także w Kościele. Biskup, ksiądz – też człowiek, pobłądzić może tak samo, a i okazji ku temu niekiedy może mieć dużo więcej od świeckiego, bo na wiele pokus jest wystawiony. Co wtedy? To samo. Słuchaj głosu Kościoła – jeśli masz jakiekolwiek wątpliwości co do tego, co wypowiada konkretny Jego przedstawiciel, gdy tym co robi szokuje czy wręcz bulwersuje, gdy się zagubił. Słuchaj w Kościele Tego, do którego ten Kościół należy. 
Mało to wszystko optymistyczne? Nikt nie mówił, że będzie łatwo. A rozwiązanie całkiem proste. Ostatnie zdania niedzielnej Ewangelii. Największy z was niech będzie waszym sługą. Kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się poniża, będzie wywyższony. Gdy nie zabraknie ducha służby z jednej strony, a z drugiej pamięci o tym, kogo jaki los czeka – będzie dobrze. Bóg zadba o resztę. 

Znowu biada

Jezus powiedział do faryzeuszów i uczonych w Prawie: Biada wam, faryzeuszom, bo dajecie dziesięcinę z mięty i ruty, i z wszelkiego rodzaju jarzyny, a pomijacie sprawiedliwość i miłość Bożą. Tymczasem to należało czynić, i tamtego nie opuszczać. Biada wam, faryzeuszom, bo lubicie pierwsze miejsce w synagogach i pozdrowienia na rynku. Biada wam, bo jesteście jak groby niewidoczne, po których ludzie bezwiednie przechodzą. Wtedy odezwał się do Niego jeden z uczonych w Prawie: Nauczycielu, tymi słowami nam też ubliżasz. On odparł: I wam, uczonym w Prawie, biada! Bo wkładacie na ludzi ciężary nie do uniesienia, a sami jednym palcem ciężarów tych nie dotykacie. Biada wam, ponieważ budujecie grobowce prorokom, a wasi ojcowie ich zamordowali. A tak jesteście świadkami i przytakujecie uczynkom waszych ojców, gdyż oni ich pomordowali, a wy im wznosicie grobowce. Dlatego też powiedziała Mądrość Boża: Poślę do nich proroków i apostołów, a z nich niektórych zabiją i prześladować będą. Tak na tym plemieniu będzie pomszczona krew wszystkich proroków, która została przelana od stworzenia świata, od krwi Abla aż do krwi Zachariasza, który zginął między ołtarzem a przybytkiem. Tak, mówię wam, na tym plemieniu będzie pomszczona. Biada wam, uczonym w Prawie, bo wzięliście klucze poznania; samiście nie weszli, a przeszkodziliście tym, którzy wejść chcieli. Gdy wyszedł stamtąd, uczeni w Piśmie i faryzeusze poczęli gwałtownie nastawać na Niego i wypytywać Go o wiele rzeczy. Czyhali przy tym, żeby go podchwycić na jakimś słowie. (Łk 11,42-54)

Taka zbitka, z wczoraj i dzisiaj – bo jedno jest kontynuacją drugiego.

Dla mnie to bardzo wymowny przykład przeciwieństwa słynnego kazania na górze, ośmiu błogosławieństw. Tam drogowskazy – jak żyć, jak postępować, aby być błogosławiony, pełnym Boga. Tutaj – przeciwieństwo – słowa przestrogi i jakby ostrzeżenia. Co więcej – nie tylko do faryzeuszów i uczonych w Piśmie kierowane. Oni byli bezpośrednimi odbiorcami, im się oberwało wprost. Jezus nigdy jednak nie potępia człowieka, a postępowanie i czyny. Te słowa pozostają aktualne także dzisiaj, w stosunku do wszystkich, którzy tak postępują. 
Biada tym, którzy czyniąc rygorystycznie zadość przepisom – pomijają sprawiedliwość Bożą i miłość. Bóg mówi wprost – to ważniejsze, nie tamto. Biada tym, którzy puszą się swoją pozycją, domagają się czci i szacunku – podczas gdy na żadne z powyższych nie zasługują. Biada tym, którzy innych pouczają, wymagając rzeczy przekraczających ludzkie możliwości, równocześnie siebie samych traktując z przymrużeniem oka, z każdą możliwą taryfą ulgową, po najmniejszej linii oporu. Biada tym, którzy wnoszą grobowce prorokom – których ich właśni ojcowie pozabijali. Biada wszystkim, którzy sobie uzurpują prawo do wskazywania, kto postępuje sprawiedliwie i zmierza do zbawienia – a jednocześnie sami siebie potępiają i z właściwej drogi zawracają innych.
Szczególnie pobrzmiewać te przestrogi powinny w uszach autorytetów moralnych, a przede wszystkim – osób duchownych. Spadkobierców tej wielkiej misji, jaką wtedy zapoczątkował Jezus. Posłanych, aby prostować to, co kręte i połamane; przynosić nadzieję tam, gdzie króluje rozpacz, ukojenie tym, których serca dręczą problemy i dramaty. 
Faryzeusz w tym ewangelicznym obrazku to tylko synonim człowieka o pewnej postawie, albo pewnych postaw człowieka. Oby żaden z nas nie odnalazł ich w sobie.

Ciągle jest czas na opamiętanie się

Jezus powiedział do arcykapłanów i starszych ludu: Co myślicie? Pewien człowiek miał dwóch synów. Zwrócił się do pierwszego i rzekł: Dziecko, idź dzisiaj i pracuj w winnicy! Ten odpowiedział: Idę, panie!, lecz nie poszedł. Zwrócił się do drugiego i to samo powiedział. Ten odparł: Nie chcę. Później jednak opamiętał się i poszedł. Któryż z tych dwóch spełnił wolę ojca? Mówią Mu: Ten drugi. Wtedy Jezus rzekł do nich: Zaprawdę, powiadam wam: Celnicy i nierządnice wchodzą przed wami do królestwa niebieskiego. Przyszedł bowiem do was Jan drogą sprawiedliwości, a wyście mu nie uwierzyli. Celnicy zaś i nierządnice uwierzyli mu. Wy patrzyliście na to, ale nawet później nie opamiętaliście się, żeby mu uwierzyć. (Mt 21,28-32)

Niedzielnie, jak zwykle jestem do tyłu.

Jesteśmy pozorantami. Można to nazwać różnie – pozorami, kłamstwem, deklaracjami bez pokrycia, pustymi obiecankami, demagogią, lizusostwem, nadużywaniem zaufania. Tak, chyba kłamstwo najbardziej jednak pasuje. Nie chodzi o siłę sformułowania – ale o dokładność, precyzyjność. To w końcu tylko słowo, a jednak – rodzi za sobą zobowiązanie do pewnego zachowania, zadośćuczynienia temu, co zostało zadeklarowane, obiecane. 
Pierwszy z tych synów zachował się właśnie tak. Zbył ojca tym, co proste i nie wymagało w sumie niczego – słowami. Po czym postąpił po swojemu, olewając po prostu wolę ojca, i słowo obietnicy poddania się tej woli. Można się domyślać, co było dalej – pewnie, gdy przyszło do spotkania w domu wieczorem, ojciec zapytał, czemu się w tej winnicy nie pojawił, pewnie były tłumaczenia i wykręty. To takie dzisiejsze – zawsze znajdzie się, najbardziej nawet pokrętny, sposób na zwalenie winy za zaistniałą sytuację, na wszystko/wszystkich – tylko nie na siebie. Nawet, a może przede wszystkim, gdy jedynym winnym jestem ja sam, moje lenistwo. 
Drugi pozornie też postąpił niewłaściwie. Tyle, że miał odwagę, aby tę niesubordynację, brak chęci spełnienia woli ojca wyrazić wprost – ojciec prosi, ten odmawia. Nie ma co wnikać w przyczyny, dla których akurat tak postąpił. Bo szybko przyszło mu opamiętanie. Zrobił to, co zrobić był powinien – czynami naprawiając błąd słów. To było takie uniwersalne i najbardziej wymowne przyznanie się do błędu. Wystarczające. Przecież przyznać się do winy przychodzi bardzo ciężko, szczególnie gdy trzeba je wyrazić słowami. Tu nie miało to znaczenia. On tym, co zrobił, jak faktycznie i gdzie – bo w winnicy – spędził ten dzień, wyraził wszystko. 
Co ciekawe, sytuacja tak prosta i jednoznaczna, że nawet zapytani o nią faryzeusze – z natury dość wybiórczy jeśli chodzi o zasady i wymogi – musieli wskazać, że wolę ojca spełnił dobrze ten drugi. Nie ten, który deklarował i na deklaracjach skończył, ale ten, który odmówił, ale w końcu wolę ojca spełnił czynami. Można powiedzieć, że to Jezusowe podsumowanie było zbędne. Myślę, że oni sami to czuli – ile przecież razy sami oceniali innych na podstawie tego, co pozorne, zewnętrzne, zamykając się i odmawiając prawdy ludziom prostym i autentycznym, którzy głosili prawdę. Jan Chrzciciel to przykład pierwszy z brzegu. 
Morał tej historii prosty jak drut. Ciągle jest czas na opamiętanie się. Ojciec czeka i codziennie o coś prosi. O nic nadzwyczajnego. Nigdy o coś, co mnie przerasta. Tak, czasami o coś, co jest trudne, wymagające. I na pewno sensowniejsze niż to, na co zamierzam ten dzień zmarnować. 

Konieczność życiowa

Pewnego razu Jezus przechodził w szabat wśród zbóż. Uczniowie Jego, będąc głodni, zaczęli zrywać kłosy i jeść. Gdy to ujrzeli faryzeusze, rzekli Mu: Oto Twoi uczniowie czynią to, czego nie wolno czynić w szabat. A On im odpowiedział: Nie czytaliście, co uczynił Dawid, gdy był głodny, on i jego towarzysze? Jak wszedł do domu Bożego i jadł chleby pokładne, których nie było wolno jeść jemu ani jego towarzyszom, tylko samym kapłanom? Albo nie czytaliście w Prawie, że w dzień szabatu kapłani naruszają w świątyni spoczynek szabatu, a są bez winy? Oto powiadam wam: Tu jest coś większego niż świątynia. Gdybyście zrozumieli, co znaczy: Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary, nie potępialibyście niewinnych. Albowiem Syn Człowieczy jest Panem szabatu. (Mt 12,1-8)
Kolejny obrazek z cyklu tych, gdzie praworządni, porządni i ułożeni chcą zdyskredytować – Jezusa docelowo, czepiając się Jego uczniów. I to za pomocą prawa, które być może mieli w małym palcu. A jednak, nie rozumieli jego istoty. 
No właśnie. Co wolno, a czego nie wolno? Nie można na pewno wyjść z anarchicznego założenia – prawo i zasady nie mają znaczenia, żadna władza, chaos tłumaczony jako spontaniczność. Nie tędy droga. Nie po to Bóg dał Mojżeszowi tablice z przykazaniami, aby je lekceważyć. Jezus tłumaczy to, czego tamci nie rozumieli. I to na przykładach. Dawid spożywa chleby pokładne, otrzymane od kapłana Achimeleka z Nob (1 Sm 21,2-7), które prawo pozwala spożywać jedynie kapłanom (Wj 25,30, Kpł 24,5-9). Kapłan, wchodząc do Przybytku aby wykonać swoją posługę, sam narusza szabat – nie ponosząc jednocześnie konsekwencji, jakie prawo z tym wiąże.

Biblia Tysiąclecia w krótkim komentarzu nazywa tą sytuację bardzo życiowo… bo koniecznością życiową. Jak zwykle, trafnie. Czy Bóg chce, aby człowiek był głodny? Na pewno nie. Gdyby tak nie było, Jezus nie martwił by się w innym miejscu o rzesze idące za Nim, gdy kończył się dzień, a zebrani – daleko od domu – nie mieli co jeść. Nie tylko się martwił – dokonał cudu, rozmnożył chleb i ryby, aby najedli się do sytości (ze słynnymi dwunastoma koszami ułomków w roli drugoplanowej, jako pozostałości po posiłku wielkiej masy ludzkiej). Po raz kolejny – Bóg pokazuje, że troszczy się o człowieka. 
Zasady, drogowskazy i przykazania są ważne – nie można jednak powiedzieć, że człowiek ma paść z głodu, aby nie naruszyć zakazu spożywania jakiegoś rodzaju pokarmu. Prawo ma sens tylko wtedy, gdy działa dla dobra człowieka – a nie wtedy, gdy stoi na przeszkodzie zaspokojenia podstawowych i koniecznych, elementarnych potrzeb. Bóg jest miłosierny, kocha człowieka i nie jest to dla Niego problem – czego nie można było powiedzieć o faryzeuszach z tej historii. Całość, na szczęście, nie pozostawia wątpliwości, kto miał rację. Bóg zadba o tych, którzy Mu ufają.