Boże opamiętanie

Jezus powiedział do arcykapłanów i starszych ludu: Co myślicie? Pewien człowiek miał dwóch synów. Zwrócił się do pierwszego i rzekł: Dziecko, idź dzisiaj i pracuj w winnicy! Ten odpowiedział: Idę, panie!, lecz nie poszedł. Zwrócił się do drugiego i to samo powiedział. Ten odparł: Nie chcę. Później jednak opamiętał się i poszedł. Któryż z tych dwóch spełnił wolę ojca? Mówią Mu: Ten drugi. Wtedy Jezus rzekł do nich: Zaprawdę, powiadam wam: Celnicy i nierządnice wchodzą przed wami do królestwa niebieskiego. Przyszedł bowiem do was Jan drogą sprawiedliwości, a wyście mu nie uwierzyli. Celnicy zaś i nierządnice uwierzyli mu. Wy patrzyliście na to, ale nawet później nie opamiętaliście się, żeby mu uwierzyć. (Mt 21,28-32)

To jedna z tych kilku biblijnych historii, w której każdy z nas może się odnaleźć. Albo jako jeden syn, albo drugi (te same postaci, co w przypowieści o miłosiernym ojcu). Kiedy indziej jako Marta albo Maria, jedna z sióstr. Życie to przestrzeń, którą mam pięknie zagospodarować – i tylko ode mnie zależy, jakimi decyzjami i czynami tę przestrzeń zagospodaruję.

Czytaj dalej Boże opamiętanie

Ciągle jest czas na opamiętanie się

Jezus powiedział do arcykapłanów i starszych ludu: Co myślicie? Pewien człowiek miał dwóch synów. Zwrócił się do pierwszego i rzekł: Dziecko, idź dzisiaj i pracuj w winnicy! Ten odpowiedział: Idę, panie!, lecz nie poszedł. Zwrócił się do drugiego i to samo powiedział. Ten odparł: Nie chcę. Później jednak opamiętał się i poszedł. Któryż z tych dwóch spełnił wolę ojca? Mówią Mu: Ten drugi. Wtedy Jezus rzekł do nich: Zaprawdę, powiadam wam: Celnicy i nierządnice wchodzą przed wami do królestwa niebieskiego. Przyszedł bowiem do was Jan drogą sprawiedliwości, a wyście mu nie uwierzyli. Celnicy zaś i nierządnice uwierzyli mu. Wy patrzyliście na to, ale nawet później nie opamiętaliście się, żeby mu uwierzyć. (Mt 21,28-32)

Niedzielnie, jak zwykle jestem do tyłu.

Jesteśmy pozorantami. Można to nazwać różnie – pozorami, kłamstwem, deklaracjami bez pokrycia, pustymi obiecankami, demagogią, lizusostwem, nadużywaniem zaufania. Tak, chyba kłamstwo najbardziej jednak pasuje. Nie chodzi o siłę sformułowania – ale o dokładność, precyzyjność. To w końcu tylko słowo, a jednak – rodzi za sobą zobowiązanie do pewnego zachowania, zadośćuczynienia temu, co zostało zadeklarowane, obiecane. 
Pierwszy z tych synów zachował się właśnie tak. Zbył ojca tym, co proste i nie wymagało w sumie niczego – słowami. Po czym postąpił po swojemu, olewając po prostu wolę ojca, i słowo obietnicy poddania się tej woli. Można się domyślać, co było dalej – pewnie, gdy przyszło do spotkania w domu wieczorem, ojciec zapytał, czemu się w tej winnicy nie pojawił, pewnie były tłumaczenia i wykręty. To takie dzisiejsze – zawsze znajdzie się, najbardziej nawet pokrętny, sposób na zwalenie winy za zaistniałą sytuację, na wszystko/wszystkich – tylko nie na siebie. Nawet, a może przede wszystkim, gdy jedynym winnym jestem ja sam, moje lenistwo. 
Drugi pozornie też postąpił niewłaściwie. Tyle, że miał odwagę, aby tę niesubordynację, brak chęci spełnienia woli ojca wyrazić wprost – ojciec prosi, ten odmawia. Nie ma co wnikać w przyczyny, dla których akurat tak postąpił. Bo szybko przyszło mu opamiętanie. Zrobił to, co zrobić był powinien – czynami naprawiając błąd słów. To było takie uniwersalne i najbardziej wymowne przyznanie się do błędu. Wystarczające. Przecież przyznać się do winy przychodzi bardzo ciężko, szczególnie gdy trzeba je wyrazić słowami. Tu nie miało to znaczenia. On tym, co zrobił, jak faktycznie i gdzie – bo w winnicy – spędził ten dzień, wyraził wszystko. 
Co ciekawe, sytuacja tak prosta i jednoznaczna, że nawet zapytani o nią faryzeusze – z natury dość wybiórczy jeśli chodzi o zasady i wymogi – musieli wskazać, że wolę ojca spełnił dobrze ten drugi. Nie ten, który deklarował i na deklaracjach skończył, ale ten, który odmówił, ale w końcu wolę ojca spełnił czynami. Można powiedzieć, że to Jezusowe podsumowanie było zbędne. Myślę, że oni sami to czuli – ile przecież razy sami oceniali innych na podstawie tego, co pozorne, zewnętrzne, zamykając się i odmawiając prawdy ludziom prostym i autentycznym, którzy głosili prawdę. Jan Chrzciciel to przykład pierwszy z brzegu. 
Morał tej historii prosty jak drut. Ciągle jest czas na opamiętanie się. Ojciec czeka i codziennie o coś prosi. O nic nadzwyczajnego. Nigdy o coś, co mnie przerasta. Tak, czasami o coś, co jest trudne, wymagające. I na pewno sensowniejsze niż to, na co zamierzam ten dzień zmarnować. 

Chrzest pierworodnego

W największym skrócie – wszystko się udało, w banku i u notariusza poszło sprawnie i bez problemów. Tak więc od piątku jesteśmy formalnie właścicielami swojego M-3 (które teraz czeka, kosztowny i szacowany czasowo na ok. 1,5 m-ca na pewno remont). W sobotę je ubezpieczyliśmy, wczoraj złożyłem odpowiednie wnioski do ksiąg wieczystych, dzisiaj potwierdzenia tych czynności zawiozłem do banku i czekamy właściwie tylko na uruchomienie kredytu. 
Wielkie dzięki za wsparcie modlitewne 🙂 Czuliśmy je.
>>>
Zamiast liturgii niedzielnej (Łk 24,13–35 – pisałem o tym mocno niedawno, w kontekście uroczystości Zmartwychwstania bodajże) opowiem, jak wyglądała bardzo ważna uroczystość, jaka miała miejsce w naszej rodzinie w sobotę, mianowicie chrzest pierworodnego – dorodnego już prawie 2 m-cznego (kończy 2 m-ce dokładnie dzisiaj) bobasa. 
Jakoś nigdy nie chciałem, aby chrzcić dziecko w takim parafialnym ścisku i gwarze – czyli na niedzielnej Mszy, prawie w samo południe, przy pełnym kościele i kilku innych rodzinach, również chrzczących swoje pociechy. Nie wiem, może ktoś uważa, że to powód do dumy – a niech ludzie widzą itp. (stroje rodziny, wózek, strój katechumena malutkiego, no i pamiątki…), ale ja uważam, że to przerost formy nad treścią. Dlatego poprosiliśmy znajomego wikarego – nie w parafii obecnego (formalnie) miejsca zamieszkania, a już w parafii, gdzie jak tylko zrobimy mieszkanie się wprowadzimy, o bardziej kameralną uroczystość. I stanęło na sobotnim popołudniu. 
Duży i brzydki (niestety) kościół, ale jest w nim pewien klimat i taka Boża jakby aura, jak to chyba w każdym kościele, gdy stoi pusty, cichy, zamyślony. Bez Mszy Świętej, sama liturgia sakramentu, poprzedzona liturgią słowa i homilią, a potem Komunią Świętą. Ksiądz bardzo ładnie i prosto mówił, zero patetyczności, górnolotnych frazesów. Bohater dnia spisał się bardzo dzielnie i grzecznie… a po prawdzie, to spał snem sprawiedliwego 🙂 I do tego jeszcze, ostentacyjnie prawie, ziewał całą swoją osobą, np. gdy ksiądz podszedł namaścić go olejem. Obudził – a właściwie rozbudził się – dopiero na sam moment polania wodą, czyli chrzest właściwy, ale obyło się bez ryku, który burzy ściany i rozdziera serca. Chwilę później – spał, jakby się nic nie stało. 
Cała uroczystość, z uwagi na kameralność – my, matka chrzestna (w osobie szwagierki) z narzeczonym, ojciec chrzestny (kolega) z małżonką, nasi rodzice i mój brat – odbywała się przy samej chrzcielnicy, którą właściwie otoczyliśmy takim wianuszkiem, a pośrodku ksiądz i maluszek nasz. Szałowy strój 🙂 Błękitny garniturek, krawacik biały i biała koszulka, a do tego czapeczka. Oaza spokoju po prostu, jak nie on. A więc – jednak ten egzorcyzm wiele znaczy 🙂 Uspokoiło się maleństwo, jak ksiądz wszelkie pogaństwo z niego wypędził 🙂 
I tak strasznie mocno, chyba jeden z pierwszych razy (choć od urodzenia już 2 m-ce) poczułem się ojcem, jak ksiądz nas pytał – O co prosicie dla swojego dziecka?, a potem dalej o to, czy podejmujemy się świadomie wychowania go w wierze, na porządnego człowieka. Tak, to spore wyzwanie – nie tylko troszczyć się tak o potrzeby fizyczne maluszka – jedzenie, ubranie, umycie – ale też to, co w nim w środku, o jego ducha (teraz to chyba – duszka? – takiego małego), o jego duszę, o to aby wiedział, jakie są wartości, którym trzeba być wiernym, i rozumiał, dlaczego (a nie tylko bo tak trzeba). Niesamowite uczucie – wielka odpowiedzialność za malutkiego człowieczka, który wpatruje się w ciebie całym sobą, tymi wielkimi bezdennymi oczkami, i tylko łapki wyciąga, żeby cię objąć. 
Z tego wszystkiego – wzruszenie, emocje – kompletnie zapomniałem tekstów liturgii słowa. Pamiętam tylko, że śpiewaliśmy (a capella – bo organista w osobie teścia był jako uczestnik, a nie służbowo) psalm 23. 
Pan jest moim pasterzem, niczego mi nie braknie,
pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach.
Prowadzi mnie nad wody, gdzie odpocząć mogę,
orzeźwia moją duszę.
Wiedzie mnie po ścieżkach właściwych
przez wzgląd na swoją chwałę.
Chociażby, przechodził przez ciemną dolinę,
zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną.
Kij Twój i laska pasterska
są moją pociechą.
Stół dla mnie zastawiasz
na oczach moich wrogów,
Namaszczasz mi głowę olejkiem,
kielich mój pełny po brzegi.
Dobroć i łaska pójdą w ślad za mną
przez wszystkie dni życia.
I zamieszka, w domu Pana
po najdłuższe czasy.
Prosiliśmy Boga, żeby temu maleństwu naszemu błogosławił, żeby prowadził go po tych właściwych – choć nie najprostszych ścieżkach; żeby nigdy nie brakowało mu nie tego, co popularne, tylko co najważniejsze; żeby On sam prowadził go przez to, co w życiu będzie (a będzie na pewno) mroczne, trudne, bolesne i niezrozumiałe; żeby Boża dobroć, łaska i miłość zawsze mu towarzyszyły, prowadziły go i wspierały w byciu po prostu dobrym człowiekiem – a doprowadziły go do domu, do którego wszyscy zmierzamy.

Zostałem tatą

Tak po prostu. 
 
Na skutek dość złożonych wydarzeń dnia wczorajszego, z początku dość niepokojących, zakończonych cesarskim cięciem, urodził się nasz Dominik. 2490 g i 50 cm szczęścia. Malutki, ale zdrowy. Oboje z mamą czują się dobrze.
Chyba nigdy się tak mocno nie modliłem, jak właśnie wczoraj, gdy żona trafiła do szpitala.
I znowu – nadzieja nie zawiodła.

Obiecanki-cacanki, robienie z gęby cholewy

Co myślicie? Pewien człowiek miał dwóch synów. Zwrócił się do pierwszego i rzekł: Dziecko, idź dzisiaj i pracuj w winnicy! Ten odpowiedział: Idę, panie!, lecz nie poszedł. Zwrócił się do drugiego i to samo powiedział. Ten odparł: Nie chcę. Później jednak opamiętał się i poszedł. Któryż z tych dwóch spełnił wolę ojca? Mówią Mu: Ten drugi. Wtedy Jezus rzekł do nich: Zaprawdę, powiadam wam: Celnicy i nierządnice wchodzą przed wami do królestwa niebieskiego. Przyszedł bowiem do was Jan drogą sprawiedliwości, a wyście mu nie uwierzyli. Celnicy zaś i nierządnice uwierzyli mu. Wy patrzyliście na to, ale nawet później nie opamiętaliście się, żeby mu uwierzyć. (Mt 21,28-32)
Dzisiaj Jezus wraca znowu do tego, o czym wielu, nawet z ambon, bardzo często zapomina. Słowo nie znaczy tak wiele, jak czyn. Więcej nawet – samo słowo, gdy czyn jest z nim sprzeczny, albo po prostu go brakuje, nic nie znaczy. Jak mówię, że piję – to piję. Jak mówię, że płacę – to mówię… Niby tylko przysłowie, ale bardzo trafnie odzwierciedla lekkość, z jaką wielu z nas przechodzi od słów do czynów. A właściwie – to kończy na samych słowach i deklaracjach, na czyny – to, co najważniejsze – brakuje woli, chęci, siły, konsekwencji. 

Tak już dzisiaj świat, niestety, wygląda. Mówi się dużo, mówi się głośno, ekspresyjnie, gestykulując, podkreślając coś w wypowiedzi co rusz, akcentując. Opinię publiczną coraz częściej kształtują ludzie, którzy przede wszystkim nie mają nic w ogóle do powiedzenia, nie mówiąc o formie, w jakiej przekazują to, co przekazują, a co ich zdaniem najwyraźniej jest tak interesujące, ważne dla dzisiejszego człowieka, wymagające upublicznienia. Może to dlatego, że informacja dzisiaj jest tak łatwo przenoszona, w ciągu chwili coś, co ktoś napisał na Alasce, może odczytać taki człowiek, jak ja, siedzący gdzieś w Polsce? W ten sposób podawane dalej jest prawie wszystko, bez względu na tego wartość, i zamiast dobrego, uniwersalnego przebiegu informacji… robi się śmietnik, bo za informacje ważne zaczynają uchodzić plotki, kaczki dziennikarskie, nie mówiąc już o tematyce i ich poziomie. 
W nomenklaturze mojego pokolenia to już nie, ale moich rodziców i dziadków na pewno, funkcjonowało pojęcie robienia z gęby cholewy (niektórzy znają to w wersji mniej parlamentarnej – zamiast cholewy pojawia się w niej niewybredne określenie pewnej części ciała). Widzimy to dzisiaj w większości sytuacji – a przykład idzie z góry, choćby od polityków (czy to już rządzących i stających na głowie, aby rządzić kolejną kadencję; czy to opozycjonistów, którzy też stają na głowie, żeby ci pierwsi wypadli z obiegu i na stołki dostali się oni sami), którzy zasypują nas obietnicami wszystkiego, co się człowiekowi tylko zamarzy, i jeszcze więcej. Mało kto zwraca uwagę – a jak to zrobi, to się krzyczy, że minimalista, pesymista, a najpewniej podstawiony przez konkurencję – że zrealizowanie tych obiecanek-cacanek w ogóle nie leży w gestii i kompetencjach stanowiska, na jakie pragnie się dostać/utrzymać obiecujący. Detal. 
Większość ludzi naokoło robi z gęby cholewę. Obiecują, i nie dotrzymują. Jak ten syn, który przy ojcu przytaknął, a potem poszedł swoją drogą, olewając prośbę/przykaz ojca. My tak robimy – ty i ja też. Częściej, lub rzadziej. Nie liczą się jednak deklaracje – liczy się to, co sami zrobimy. Nawet jak człowiek się nie zadeklarował, a pójdzie i zrobi to, co powinien i zadeklarować, i zrobić – to lepiej, niż gdy zadeklaruje coś, po czym nic nie zrobi (poza zrobieniem z gęby cholewę). Jezus zapytał o to wprost – i ludzie zapytani odpowiedzieli słusznie. Więc w czym jest problem? Wiemy, jak powinno być, jak powinniśmy postępować… a i tak postępujemy odwrotnie, źle. 
Celnicy, jawnogrzesznice – wszyscy zepchnięci na margines ówczesnego społeczeństwa. To właśnie przede wszystkim oni, te społeczne niziny, powszechnie pogardzani, poniewierani – oni posłuchali czy to Jana, czy samego Jezusa. Uczynili krok w kierunku wypełnienia woli Boga (jak tamten brat, który  początkowo zlekceważył wolę ojca, ale potem się opamiętał) – wsłuchali się w głos wołającego na pustyni, a dzięki temu przybliżyli się do odkrycia i poznania Mesjasza. To, co robili w życiu – kradli, oszukiwali, cudzołożyli, i wiele innych kwestii też – to właśnie pierwsze odwrócenie się od Ojca, zlekceważenie woli Boga. Ale przyszło opamiętanie – pod wpływem Jana i Jezusa zmienili postępowanie, dokonało się nawrócenie. O to właśnie Bogu chodziło. Niestety, nie wszyscy wyciągnęli wnioski – wielu było takich, którym Jan był nie w smak. Koniec końców – doprowadziło to do Janowej śmierci. Analogicznie, jakiś czas później z Jezusem. 
Nie możemy znieść, gdy ktoś wypunktowuje nasze słabości. Dlaczego? Bo właśnie są słabościami, i to dokładnie naszymi. Gdyby chodziło o kolegę, sąsiada, kogoś znajomego – pewnie, można sobie poużywać, załamując ręce nad jego beznadzieją, grzesznością, słabością. Ale ja? Nie, no przecież ja się staram. Fakt, nie zawsze wyjdzie – ale czy jesteśmy idealni? Aha. Tylko czy staram się deklaracjami, słowami, czy też próbuję robić coś jeszcze poza tym? Właściwie – cokolwiek, bo deklarować się łatwo (a potem deklaracje olać – równie prosto). 
Tu nie chodzi nawet o to, że inni wyprzedzają nas, wchodzą przed nami do królestwa niebieskiego. Kolejność nie ma tu znaczenia najmniejszego. Pytanie brzmi – czy mnie wyprzedzają, czy w ogóle idą w innym niż ja kierunku. A dokładniej – czy ja nie idę w innym niż ich (Królestwo Boże) kierunek? Nie chodzi o to, co odpowiem  na to pytanie słowami – ale dokąd ja zmierzam tak naprawdę. Może ten Adwent ma posłużyć mi tylko (aż?) do tego, żebym to zrozumiał, odpowiedział na takie pytanie samemu sobie. I zmobilizował się, aby tę drogę skorygować, o ile prowadzi w złym kierunku.

Faryzejska mentalność Kalego – a jednak człowiek ważniejszy

Gdy Jezus przyszedł do domu pewnego przywódcy faryzeuszów, aby w szabat spożyć posiłek, oni Go śledzili. A oto zjawił się przed Nim pewien człowiek chory na wodną puchlinę. Wtedy Jezus zapytał uczonych w Prawie i faryzeuszów: Czy wolno w szabat uzdrawiać, czy też nie? Lecz oni milczeli. On zaś dotknął go, uzdrowił i odprawił. A do nich rzekł: Któż z was, jeśli jego syn albo wół wpadnie do studni, nie wyciągnie go zaraz, nawet w dzień szabatu? I nie mogli mu na to odpowiedzieć. (Łk 14,1-6)
Dalsze rozważania na kanwie tego, o czym było i w niedzielę, i we wtorek (dwa poprzednie teksty). Wybitnie faryzejski dylemat – wolno, czy nie wolno? Co ma pierwszeństwo – najbardziej słuszne nawet prawo, czy dobro drugiego człowieka, któremu w tej konkretnej chwili można pomóc, skoro właśnie teraz Ten, który może uzdrowić, był koło niego? 
Z punktu widzenia faryzeuszy – nie, nie wolno. Bo narusza to spoczynek szabatu – jak właściwie wszystko.  Litera mówi jasno: nie wolno, i tyle, pracować ani nic z tych rzeczy. Prawo przede wszystkim. Jezus wskazuje im brak konsekwencji. Gdy ktoś ich zapyta – jako uczonych, przedstawicieli stronnictwa – to, oczywiście, taką właśnie otrzyma odpowiedź: nie wolno, i już. Tyle, że sami pytani się do tego nie stosują – co im udowodnił. Świetny obrazek do tej sytuacji to tzw. mentalność Kalego – jak ktoś Kalemu ukraść krowa to zło, ale jak Kali komuś ukraść krowa to dobrze (dla Kalego). Innym nakazują poszanowanie dla tego przepisu prawa, podczas gdy sami nie zwracają nań uwagę, gdy chodzi o którąś z sytuacji, jaką Jezus wymienił. Ja rozumiem – ratowanie syna ze studni, to jeszcze. Ale bydło? Nie da się tego inaczej wytłumaczyć jak tylko stawianiem swoich korzyści (inaczej – potencjalnych strat) przed prawem Bożym. 
Ta sytuacja, wbrew pozorom, nieco różni się – nie wiem, czy zauważyliście – od innych, przytaczanych przez ewangelie, gdy faryzeusze coś przeciwko Jezusowi kombinowali. Czym? Zamianą ról. W większości (o ile nie wszystkich innych – głowy nie dam…) to faryzeusze atakują, podejmują działania i wystawiają Jezusa na próbę, jak to zwykle jest sformułowane. Tutaj – odwrotnie. Zaproszenie na obiad, i pojawia się okazja, aby udowodnić małość tych, którzy się za wielkich uważali wówczas – więc Jezus, powiedzmy, testuje ich zrozumienie prawa.
Rezultat – do przewidzenia. Nie, nie wściekłe wrzaski czy oburzenie. Nawet na to im pary nie starczyło – choć może i dobrze. Cisza. Oni milczeli. Języków w gębach, za przeproszeniem, zabrakło. Nie wiedzieli, co odpowiedzieć. Może w tym właśnie jest dla nich nadzieja – że nie chodziło tu jedynie o to, że nie chcieli się skompromitować czy pogrążyć, lawirując pomiędzy brzmieniem tamtego przepisu prawa a tym, co sami robili, jak go omijali… ale że w głębi serc czuli, że nie postępują jak trzeba, wstyd i głupio im było, a jednocześnie uświadomili sobie, że ten Jezus z Nazaretu nie pokazuje im właśnie wtedy właśnie tego bez powodu, ale aby się nad tym zastanowili. Chcę wierzyć, że nie miało to być – ze strony Jezusa – tylko takim daniem faryzeuszom nauczki, ale podprogowym jakby wezwaniem do zmiany sposobu życia. 
Człowiek zawsze powinien być w centrum, a wszystko inne, co w społeczeństwie funkcjonuje, wszelkie regulacje sfer życia powinny podporządkowane być temu, aby człowiekowi służyć. Ale oczywiście – nie wszystkim zachciankom (w myśl oczywistej zasady: nie wszystko, co wolno, jest dobre czy w ogóle potrzebne), ale tym faktycznie podstawowym potrzebom, kwestiom mającym decydujące i kapitalne znaczenie dla tego, jak człowiek żyje, jakie jest jego życie. Chyba zgodzicie się, że uzdrowienie to właśnie coś takiego?
Jedno Jezus chciał faryzeuszom pokazać na pewno. Prawo nie ma pierwszeństwa przed człowiekiem. Prawo zawsze ma służyć człowiekowi, być mu pomocą i chronić go. Jak to jest? Cóż, każdy widzi – i nie trzeba mieć do tego studiów prawniczych (choć to pomaga). Coraz częściej i wyraźniej widać, że prawo w bardzo jaskrawy, nieudolnie maskowany sposób, służyć ma partykularnym grupom, celom, nawet interesom konkretnych osób. I to wcale nie tych, którzy tego wsparcia tak naprawdę potrzebują – tylko do napychania kieszeni tych, którzy i tak nie mają pomysłu, co ze swoimi dobrami zrobić, ale dla zasady chcą więcej. Co więcej – nie cofną się wcale przed wciskaniem ludziom kitu w stylu krętactw na temat zalet, jakie dana nowa ustawa tym zwykłym ludziom przyniesie. 
To jest pomysł też dla każdego z nas. Gdy ktoś – nie ważne, w dobrej czy złej woli – wytknie jakiś błąd, mniejsza o formę czy wagę problemu, to zamiast rozedrzeć się na niego czy unieść świętym oburzeniem… zamilknąć. Choćby po to, żeby nie wyrzucić z siebie w gniewie czy złości czegoś, czego człowiek później będzie żałował, a co jednak dotrze już do adresata i być może wiele bólu sprawi. Zamiast tego – policzyć w duszy do dziesięciu, choćby jakimś wezwaniem – np. Jezusie, Synu Dawida, miej litość nade mną, grzesznikiem (tak, to słowa celnika z niedzieli). Zamilknąć i się zastanowić – może on ma rację? I nie zatrzymać się tylko na tym, ale drążyć. I zmieniać to wszystko, co zmiany wymaga. Zawsze jest coś takiego – czasami tylko potrzebujemy ludzi, którzy pomogą nam to zauważyć. 
>>>
>>>
Zmęczony jestem. Do środy włącznie pisałem, po 3-4 h w ciągu tygodnia (w niedzielę też trochę wieczorem) odwołanie, w czwartek je dopracowałem, a dzisiaj zawiozłem i złożyłem. Fakt – termin do wtorku 02.11 miałem, ale przecież 03.11 mam egzamin na prawo jazdy, i trzeba się przygotować, a jeszcze testów się pouczyć, 02.11 wieczorem ostatnia jazda. Za dużo naraz – kwestię odwołania trzeba było zamknąć, żeby przejść do prawka, i do tamtego nie wracać. Zresztą, co miałem napisać, jakie argumenty podnieść – podniosłem, podparłem tezami orzecznictwa i komentarzami, opisałem, 36 stron mi wyszło (aż to zbindowałem wczoraj, żeby nie zgubili nic). Poszło. Jak wyślą, MS ma 30 dni na decyzję w przedmiocie odwołania. Zobaczymy, czy przyjdzie pisać skargę do WSA, czy nie będę musiał.
Ta sytuacja mi uświadomiła, że jest w ludziach coś dobrego. Na jednym z serwisów rozwinęła się bardzo fajna dyskusja (przeszło 700 wypowiedzi – teraz już zwalnia, większość napisała i złożyła odwołania), gdzie ludzie, którym niewiele zabrakło na tym samym egzaminie, z całej Polski, dzielili się pomysłami – co, jak, gdzie, z jakiej strony ugryźć, podważyć. Podsuwaliśmy sobie pomysły, skazywaliśmy na interesujące i pasujące odpowiedzi. Dochodziło nawet do polemik – co tym lepsze – gdy pojawiał się ktoś, kto wskazywał na jakąś lukę w rozumowaniu, albo zbijał jakoś argumenty. Na pewno się to przydało, i jestem tym osobom bardzo wdzięczny – dużo mi pomogli. 
No i wreszcie wszystko jasne – po USG w środę z żonką już wiemy, iż jesteśmy posiadaczami nienarodzonego, ale żyjącego i świetnie, dobrze i zdrowo rozwijającego się w jej brzuszku – synka! Mimo, że większość świata (z tej, która dzieliła się ze mną swoimi typami co do płci) stawiała, że będzie to dziewczynka 🙂 Radocha, duma i wszystko mnie rozpiera! Módlcie się, żeby wszystko dobrze się układało, bo żonka mi się podziębia troszkę…