Wiele jest do wyprostowania

Było to w piętnastym roku rządów Tyberiusza Cezara. Gdy Poncjusz Piłat był namiestnikiem Judei, Herod tetrarchą Galilei, brat jego Filip tetrarchą Iturei i kraju Trachonu, Lizaniasz tetrarchą Abileny; za najwyższych kapłanów Annasza i Kajfasza skierowane zostało słowo Boże do Jana, syna Zachariasza, na pustyni. Obchodził więc całą okolicę nad Jordanem i głosił chrzest nawrócenia na odpuszczenie grzechów, jak jest napisane w księdze mów proroka Izajasza: „Głos wołającego na pustyni: Przygotujcie drogę Panu, prostujcie ścieżki dla Niego; każda dolina niech będzie wypełniona, każda góra i pagórek zrównane, drogi kręte niech staną się prostymi, a wyboiste drogami gładkimi. I wszyscy ludzie ujrzą zbawienie Boże”. (Łk 3,1-6)

Ten tekst przypomina trochę rodowód Jezusa z początku Ewangelii Mateusza (Mt 1, 1-17), albo z Ewangelii Łukasza (Łk 3, 23-38). Czemu służy? Pokazuje, że Bóg w Synu Bożym nie jest jakąś postacią fikcyjną, bajeczką, science-fiction, ale konkretną, żywą osobą, która zaistniała w określonym momencie historii ludzkości, co do której można było z dużą dokładnością wskazać, w jakim momencie przyszła na świat, albo z jakiego rodu pochodziła. Człowiek z krwi i kości – choć ani trochę przez to mniej Bóg.

Czytaj dalej Wiele jest do wyprostowania

Zrzęda i robaczek

Gdy Bóg przebaczył Niniwitom, nie podobało się to Jonaszowi i oburzył się. Modlił się przeto do Pana i mówił: Proszę, Panie, czy nie to właśnie miałem na myśli, będąc jeszcze w moim kraju? Dlatego postanowiłem uciec do Tarszisz, bo wiem, żeś Ty jest Bóg łagodny i miłosierny, cierpliwy i pełen łaskawości, litujący się nad niedolą. Teraz Panie, zabierz, proszę, duszę moją ode mnie, albowiem lepsza dla mnie śmierć niż życie. Pan odrzekł: Czy uważasz, że słusznie jesteś oburzony? Jonasz wyszedł z miasta, zatrzymał się po jego stronie wschodniej, tam uczynił sobie szałas i usiadł w cieniu, aby widzieć, co się będzie działo w mieście. A Pan Bóg sprawił, że krzew rycynusowy wyrósł nad Jonaszem po to, by cień był nad jego głową i żeby mu ująć jego goryczy. Jonasz bardzo się ucieszył [tym] krzewem. Ale z nastaniem brzasku dnia następnego Bóg zesłał robaczka, aby uszkodził krzew, tak iż usechł. A potem, gdy wzeszło słońce, zesłał Bóg gorący, wschodni wiatr. Słońce prażyło Jonasza w głowę, tak że osłabł. Życzył więc sobie śmierci i mówił: Lepiej dla mnie umrzeć aniżeli żyć. Na to rzekł Bóg do Jonasza: Czy słusznie się oburzasz z powodu tego krzewu? Odpowiedział: Słusznie gniewam się śmiertelnie. Rzekł Pan: Tobie żal krzewu, którego nie uprawiałeś i nie wyhodowałeś, który w nocy wyrósł i w nocy zginął. A czyż Ja nie powinienem mieć litości nad Niniwą, wielkim miastem, gdzie znajduje się więcej niż sto dwadzieścia tysięcy ludzi, którzy nie odróżniają swej prawej ręki od lewej, a nadto mnóstwo zwierząt? (Jon 4,1-11)

Tak się w środę zasłuchałem w te słowa na porannej Mszy.
Biblijna księga Jonasza nie jest zbyt długa – a ten fragment to jej zakończenie. Poprzedza go rozdział 3, w którym właśnie Jonasz zostaje powołany do tego, aby „wstał i poszedł do Niniwy” w celu upomnienia jej i głoszenia potrzeby nawrócenia. Wielkie miasto, stolica Asyrii, długa na kilka dni marszu – a tu idzie taki Jonasz i woła „Jeszcze czterdzieści dni, a Niniwa zostanie zburzona” (Jn 3, 4b). Co ciekawe – jej mieszkańcy w tej konkretnej sytuacji okazali się bardzo mądrzy, bo – tak! – posłuchali Bożego posłańca, oblekli się w wory pokutne, pościli (nie tylko ludzie, ale i zwierzęta…), sam król usiadł na popiele. Z opisu wynikało, że oblec się w wory miały tak zwierzę, jak i ludzi, i wszyscy razem mieli wołać do Boga (Jr 3, 7-8). 
I Bóg się zlitował, widząc tę przemianę, i zaniechał karania ich (mniejsza o to, że – jak pokazuje historia – w 612 r. p.n.e. i tak miasto zostało zdobyte i spalone przez Medów i Babilończyków, dzisiaj stanowi niewielkie stanowisko archeologiczne nieopodal Mosulu). I w takich właśnie – powiedzieć by się chciało: pozytywnych – okolicznościach przyrody widzimy Jonasza, który zamiast się cieszyć, strzela focha i oburza się. Paradoks. Człowiek, który przed Bogiem najpierw uciekał – Tarszisz, Jafa – aby wreszcie podjąć powierzoną mu misję… okazuje się tak naprawdę być małym i raczej bezdusznym legalistą. Pewnie uważał, że Bóg był zbyt dobry, że powinien był Niniwitów pokarać, żeby popamiętali. Nic tak dobrze nie robi i nie „ustawia” człowieka, jak mały łomot, prawda? Zachowuje się małostkowo, jak niezadowolone dziecko. 
Usiadł i patrzy na miasto – więc żeby mu upał na głowę nie świecił, dobry Bóg zesłał krzew, który okrył go swoim cieniem. Jonasz się cieszy. W nocy jednak Bóg podpuścił mu robaczka – przyszedł, podżarł drzewko i krzew padł – więc Jonasz rozpaczać zaczął, męcząc się w ukropie, i znowu się wściekając. I wtedy pada to bardzo mądre Boże pytanie: warto się wściekać? Jonasz: warto, bo mi w łeb słońce świeci! I dalej foch (jak zapisano: śmiertelny!). A Bóg na to: Tobie żal krzewu, którego nie uprawiałeś i nie wyhodowałeś, który w nocy wyrósł i w nocy zginął. A czyż Ja nie powinienem mieć litości nad Niniwą, wielkim miastem, gdzie znajduje się więcej niż sto dwadzieścia tysięcy ludzi, którzy nie odróżniają swej prawej ręki od lewej, a nadto mnóstwo zwierząt?
Jonasz nie potrafił zrozumieć sytuacji, która wprost odnosiła się do tego, jak on zareagował na przemianę Niniwitów. Zmienili się, nawrócili, pokutowali za grzechy – więc Bóg w swoim miłosierdziu im przebaczył, i świetnie – powinien był się cieszyć, a nie wściekać. Za to kiedy jemu Bóg zesłał najpierw krzew, a następnie krzew kolokwialnie mówiąc ubił za pomocą nocnego robaczka – Jonasz wściekał się znowu, bo mu krzewu brakowało. Brakowało, choć palcem nie kiwnął, żeby powstał – nie sadził go, nie doglądał, nie pielęgnował – a mimo to, było bez niego źle. Tak samo, jak Bogu było by źle – bo kocha – gdyby miał rozwalić wielką Niniwę z całą ludnością i inwentarzem (wspomnianym wprost, tak po franciszkańsku). 
I taka dygresyjka. Mam wrażenie, że Bóg już nie raz traci cierpliwość do każdego z nas. Oczywiście, Jego miłosierdzie nie zna granic, więc tej cierpliwości chyba jednak nie straci na dobre. Czasami po prostu mam poczucie, że kiedy robię coś złego – i zaczynam zdawać sobie z tego sprawę – odczuwam jednocześnie bardzo mocne wsparcie modlitewne. Nie wprost może za mnie – bo i kto miałby się tak modlić? – ale modlitwę tych, którzy polecają Bogu ludzi błądzących, grzeszących. Oni się modlą, żebym się zmienił – choć nie wiedzą, że właśnie za mnie. A ja w każdej takiej sytuacji staram się zrozumieć i zapamiętać mocniej niż dotychczas, że Boża miłość nie zna granic. 
W każdym z nas jest Boży zasiew, pokłady i potrzeba miłosierdzia. A może przede wszystkim – potrzeba świadomości tego, że Bóg się nade mną ulitował, lituje i ulituje jeszcze tyle razy, ile będzie trzeba. Stoi, czeka, wyciąga ręce – jak dobry Ojciec. Tak jak nad Niniwą. Bez względu na to, ilu takich Jonaszów będzie stało pod uschniętym krzewem i zrzędziło. 

Zacznij od siebie

Jezus przywołał do siebie Dwunastu i zaczął rozsyłać ich po dwóch. Dał im też władzę nad duchami nieczystymi i przykazał im, żeby nic z sobą nie brali na drogę prócz laski: ani chleba, ani torby, ani pieniędzy w trzosie. Ale idźcie obuci w sandały i nie wdziewajcie dwóch sukien. I mówił do nich: Gdy do jakiego domu wejdziecie, zostańcie tam, aż stamtąd wyjdziecie. Jeśli w jakim miejscu was nie przyjmą i nie będą słuchać, wychodząc stamtąd strząśnijcie proch z nóg waszych na świadectwo dla nich. Oni więc wyszli i wzywali do nawrócenia. Wyrzucali też wiele złych duchów oraz wielu chorych namaszczali olejem i uzdrawiali. 
(Mk 6,7-13)

15 niedziela zwykła roku liturgicznego, 15 lipca – a dodatkowo, wspomnienie liturgiczne mojego trzeciego patrona, tego od bierzmowania – św. Bonawentury.
Ciekawe jest to, jak Jezus rozsyłał uczniów. Nie pojedynczo, ale parami. Czym się kierował? Może tym, że ludzkie deklaracje bywają wielkie i mocne, natomiast rzeczywistość często okazuje się dużo bardziej brutalna, zaś ludzka wola po prostu słaba i zawodna. Porywamy się często – nawet i w dobrej wierze – na rzeczy wielkie, a wychodzi z tego niewiele, żeby nie mówić, że nic. 
Nie poszli w tę drogę sami. Wyruszyli „uzbrojeni mocą z wysoka”, uzbrojeni Duchem Świętym. Mieli to, co było im konieczne w ich nowej misji – i przykaz, aby nie zabierać ze sobą tony bagażu, wyposażenia wycieczkowego, praktycznie niczego, poza laską, na której mieli się wspierać w drodze, i sandałami w których mieli wędrować. To bardzo wymowne wskazanie, co miało być istotą i sednem misji – ewangelizacja, a nie martwienie się o pokarm, miejsce na dobytek, zapasowe ubrania czy po prostu pieniądze. 
Dla mnie interesujące jest to zdanie –  gdy do jakiego domu wejdziecie, zostańcie tam, aż stamtąd wyjdziecie.  Czyli – do kiedy? Nie powiedział tego wprost. Może nie wiedział? Dwunastu miało iść i głosić, zakładać wspólnoty, które miały wytrwać do końca – mniejsze lub większe, najpierw w ukryciu potem działające jawnie, mniej lub bardziej liczne. Tak jak człowiek – raz urodzony istnieje na zawsze ze swoją nieśmiertelną duszą – tak te poszczególne małe kościoły miały trwać i prowadzić ludzi do Boga. 
I tak idą do dzisiaj. Kościół jakby zatacza nowe koło – rozwijając się dynamicznie do czasów średniowiecznych (a może i późniejszych), dzisiaj z jednej strony niezwykle dynamicznie rozwija się na nowo – Afryka, Ameryka Południowa – czyli w miejscach tradycyjnie kojarzonych historycznie z misjami i terenami dla nowej ewangelizacji, zaś z drugiej – ten sam Kościół jakby pustoszeje, paradoksalnie, w tradycyjnie chrześcijańskich i katolickich krajach Europy, gdzie kościoły zamieniane są w imprezownie czy księgarnie, średnia wieku duszpasterzy oscyluje ok. 60, a na msze niedzielne pojawia się garstka osób. 
Zapatrzyliśmy się w tę naszą wspaniałą wiarę, a tak naprawdę niewiele z niej pozostaje. Może i do kościoła chodzimy – ale czy się szczerze modlimy? Nosimy krzyżyki, przyjmujemy kolędę, oburzamy się na darcie Biblii przez Nergala czy obrazoburcze wypowiedzi niejakiej Dody – w jakim stopniu z przyzwyczajenia, a w jakim stopniu z powodu faktycznego i uzasadnionego oburzenia? To wezwanie do nawrócenia ma sens tylko wtedy, kiedy – za każdym razem w sytuacji czytania takiego tekstu – nie zaczynam od siebie. Nie na zasadzie – aa, ze mną to jakoś tam jest, są gorsi. Pewnie są. Ale mnie nie zwalnia to z obowiązku nawracania siebie. Nikt tego za mnie nie zrobi. W tej sprawie zawsze trzeba być egoistą i zaczynać od siebie. Nie można – jakkolwiek – skutecznie nawracać, samemu nie będąc nawróconym. 

Dwie perspektywy

Zaraz też Duch wyprowadził Go na pustynię. Czterdzieści dni przebył na pustyni, kuszony przez szatana. żył tam wśród zwierząt, aniołowie zaś usługiwali Mu. Gdy Jan został uwięziony, Jezus przyszedł do Galilei i głosił Ewangelię Bożą. Mówił: Czas się wypełnił i bliskie jest królestwo Boże. nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię. (Mk 1,12-15)
Pokusie podlegał każdy – nawet Bóg przez to, że stał się człowiekiem. Czy Mu było łatwiej im się oprzeć? Czy był jakoś uprzywilejowany? O ile, to w tym gorszym sensie – więcej można było od Niego wymagać. W innym fragmencie ewangelista przytoczy konkretne pokusy, jakie przez Nim stanęły. Sprostał im. Bo był Bogiem? Był jednocześnie człowiekiem, więc po ludzku mógł upaść… Chciał jednak dać przykład i pokazać, że człowiek sam może stawić czoło Złemu, że nie trzeba zawsze brać tego, co ładne, proste, pożądane, dobre, miłe, przyjemne i fajne. Że wyrzeczenie, dobrze ukierunkowane, umotywowane, uduchowione i przepełnione Bogiem ma sens i jest jak najbardziej wykonalne. 
To wyzwanie dla nas. To wyzwanie dla mnie – widzę po sobie, ledwo minęła pierwsza postna niedziela, a już generalnie porażki na całej linii gdy chodzi o postanowienia postne. No, może nie wszystkie, ale większość. Można się usprawiedliwiać, można argumentować – po co, skoro się i tak nie udało, można pójść na łatwiznę i człowieczeństwem wyjaśnić, usprawiedliwić własną bylejakość. Można. Bóg zaprasza do czegoś więcej. Do tego, co wymagać będzie zaparcia się swoich pokus, pragnień i zachcianek, co może być trudne i nawet bolesne, ale lepsze. Takie moje odkrycie ostatnich dni – zwyciężanie pokusy jest tym piękniejsze i bardziej cieszy, gdy nie uciekasz przed okazją do stawienia jej czoła, ale kiedy stawiasz jej wyzwanie: ot, np. przechodząc codziennie obok knajpki/baru do którego zbyt często zaglądasz (dieta, uzależnienie). Nie raz to już pisałem, i powtórzę: w samej pokusie nic złego nie ma; złe będzie ulegnięcie jej, słabość w jej zakresie. 
Bóg zaprasza do wypełnienia czasu czymś sensownym. Jan woła, że czas się wypełnił – mi się wydaje, że on się cały czas wypełnia. Tu i teraz, w nas – wypełnia się nasz czas. Teraz konkretnie czas dany jako okazja do zastanowienia nad sobą, do wyrzeczeń, do walki z pokusami. Kroczymy przez życie i nieuchronnie zbliżamy się do własnego dnia sądu. Tak, w tym sensie Królestwo Boże jest z każdą chwilą, każdym nawet napisanym tutaj (przeze mnie) czy przeczytanym (przez ciebie) słowem, bliższe. To jedna perspektywa. Druga, na którą zwraca Bóg naszą uwagę, to inna bliskość, zadana nam i na którą mamy większy wpływ, a przynajmniej możliwość wywierania wpływu. To, czy do tego Królestwa się chcemy zbliżyć, czy coś w tym kierunku robimy?
>>>
W niedzielę nawet na mszy nie byłem, nie było jak. Cały dzień w drodze albo u mamy w szpitalu. Niby zabieg się udał – ale to dopiero pierwszy. Nie ma już jednego płata płuca, ale to było to lżejsze schorzenie (przy czym nie wiadomo, co wyjdzie z badań histopatologicznych – może się okazać, że to pochodna nowotworu na drugim płucu, którego jeszcze nie ruszyli). Słabiuteńka, mizerna. Sporo sił mnie kosztowało zachowanie twarzy i uśmiech. Nie miała siły wstać – starszy sporo pan, ten sam zabieg tego samego dnia, już chodził spokojnie po oddziale. I rozmowa z lekarzem – że słabe rentgeny, że znowu bronchoskopia, i najgorsze: że ten nowotwór na dzień dzisiejszy nie nadaje się do operacji. Chemia? Nie wierzę, jest za słaba. Czekanie? Na co?
I to wszystko ze świadomością, że po kilku m-cach badań, 2 pobytach w szpitalach wypuścili ją na blisko 2 m-ce do domu, bez leków, bez diagnozy („wychodziło im” zapalenie płuc… wykluczone już dawno wcześniej) w środku zimy, i bidulka siedziała z gorączką, bo nie chcieli leczyć antybiotykiem, żeby nie pogorszyć jej stanu i nie zrobić dobrze ew. niezdiagnozowanemu schorzeniu. Gdyby się ruszyli i badali porządnie – diagnoza była by pewnie ta sama. Tylko że wtedy mama była w o wiele lepszej formie. 
Ciężko, naprawdę… Tyle osób naokoło umiera na raka, zupełnie niespodziewanie…

Pozwól się Bogu odnaleźć i zbawić

Jezus wszedł do Jerycha i przechodził przez miasto. A był tam pewien człowiek, imieniem Zacheusz, zwierzchnik celników i bardzo bogaty. Chciał on koniecznie zobaczyć Jezusa, kto to jest, ale nie mógł z powodu tłumu, gdyż był niskiego wzrostu. Pobiegł więc naprzód i wspiął się na sykomorę, aby móc Go ujrzeć, tamtędy bowiem miał przechodzić. Gdy Jezus przyszedł na to miejsce, spojrzał w górę i rzekł do niego: Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu. Zeszedł więc z pośpiechem i przyjął Go rozradowany. A wszyscy, widząc to, szemrali: Do grzesznika poszedł w gościnę. Lecz Zacheusz stanął i rzekł do Pana: Panie, oto połowę mego majątku daję ubogim, a jeśli kogo w czym skrzywdziłem, zwracam poczwórnie. Na to Jezus rzekł do niego: Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu, gdyż i on jest synem Abrahama. Albowiem Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło. (Łk 19,1-10)
Ten ewangeliczny obrazek to wielka nadzieja dla wszystkich ludzi, którzy ciągle się wahają, którzy boją się podjąć trudną, ale ważną decyzję o nawróceniu. Dla tych, którzy z uporządkowaniem (albo w ogóle nawiązaniem) swoich relacji z Bogiem czekają.
Ktoś mógłby powiedzieć – Zacheusz był ciekawski. Może. Nic dziwnego – na pewno słyszał o tym cudotwórcy, uzdrowicielu i nauczycielu tłumów. Nie był głupi, więc zauważył od razu, że różnił się bardzo od faryzeuszy i uczonych w Piśmie – nie był pyszny, nie oczekiwał zapłaty, poklasku i szacunku. Obchodził kraj, nauczając o dziwnym, ale jakże pociągającym Bogu miłości, Bogu – Ojcu miłosierdzia, leczył chorych, zdarzyło mu się nawet wskrzeszać, odpuszczał grzechy. Przyciągał tym ludzi, bo widać było, że robi to z miłości do nich, a nie dla własnej korzyści. Trudno to było opisać, ale w głębi serca czuł, że jeśli Bóg ma na ziemi swojego wysłannika, to właśnie Tego człowieka. 
Zabawnie musiało wyglądać, jak znany i szanowany szef celnik wdrapuje się na drzewo, i wypatruje Jezusa. Nie wiedział, że Jezus już wtedy znał go, rozumiał jego potrzeby i pragnienia. Co więcej, zamierzał wyjść im naprzeciw. Stąd takie a nie inne słowa. Chciał zamieszkać na czas pobytu w Jerychu właśnie u Zacheusza. Wielka nobilitacja – a w praktyce, krok, którego brakowało, aby z sumy ciekawości Zacheusza i tego właśnie kroku doszło do efektu końcowego – nawrócenia Zacheusza. Dlatego nie straszna mu była tak konkretna i przeliczalna na niemałe pieniądze deklaracja – pół majątku dla biednych i czterokrotne wynagradzanie każdemu skrzywdzonemu. Fakt, miał środki, ale wielu je miało (vide – bogacz i Łazarz choćby) i wcale nie starali się nimi wspomagać potrzebujących, wręcz przeciwnie. Nawrócony grzesznik, człowiek któremu przebaczono, nie miał tego problemu. Dla niego wszystko było jasne. Jeśli iść za Jezusem – to dosłownie, nie tylko wybierając to, co w danej sytuacji po mojej myśli, wygodne. 
I najważniejsze w tym tekście – ostatnie zdanie. Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło. Bo nie przyszedł do wszystkich „sprawiedliwych”. Cudzysłów celowo – sprawiedliwych w ich własnym mniemaniu. Grzech dotyka nas wszystkich, i do nas wszystkich przyszedł i przychodzi Jezus. Tylko że tę grzeszność najpierw trzeba przyjąć, zrozumieć ją i pogodzić się z nią (w tym sensie, że nie negować jej). Pozwolić się Bogu odnaleźć i zbawić.

Dlaczego zwlekasz?

Ja jestem Żydem – mówił – urodzonym w Tarsie w Cylicji. Wychowałem się jednak w tym mieście, u stóp Gamaliela otrzymałem staranne wykształcenie w Prawie ojczystym. Gorliwie służyłem Bogu, jak wy wszyscy dzisiaj służycie. Prześladowałem tę drogę, głosując nawet za karą śmierci, wiążąc i wtrącając do więzienia mężczyzn i kobiety, co może poświadczyć zarówno arcykapłan, jak cała starszyzna. Od nich otrzymałem też listy do braci i udałem się do Damaszku z zamiarem uwięzienia tych, którzy tam byli, i przyprowadzenia do Jerozolimy dla wymierzenia kary. W drodze, gdy zbliżałem się do Damaszku, nagle około południa otoczyła mnie wielka jasność z nieba. Upadłem na ziemię i posłyszałem głos, który mówił do mnie: Szawle, Szawle, dlaczego Mnie prześladujesz? Kto jesteś, Panie? odpowiedziałem. Rzekł do mnie: Ja jestem Jezus Nazarejczyk, którego ty prześladujesz. Towarzysze zaś moi widzieli światło, ale głosu, który do mnie mówił, nie słyszeli. Powiedziałem więc: Co mam czynić, Panie? A Pan powiedział do mnie: Wstań, idź do Damaszku, tam ci powiedzą wszystko, co masz czynić. Ponieważ zaniewidziałem od blasku owego światła, przyszedłem do Damaszku prowadzony za rękę przez moich towarzyszy. Niejaki Ananiasz, człowiek przestrzegający wiernie Prawa, o którym wszyscy tamtejsi Żydzi wydawali dobre świadectwo, przyszedł, przystąpił do mnie i powiedział: Szawle, bracie, przejrzyj! W tejże chwili spojrzałem na niego, on zaś powiedział: Bóg naszych ojców wybrał cię, abyś poznał Jego wolę i ujrzał Sprawiedliwego i Jego własny głos usłyszał. Bo wobec wszystkich ludzi będziesz świadczył o tym, co widziałeś i słyszałeś. Dlaczego teraz zwlekasz? Ochrzcij się i obmyj z twoich grzechów, wzywając Jego imienia! (Dz 22,3-16)
We wczorajsze święto nawrócenia św. Pawła – ciekawe samo w sobie, bo jest to chyba jedyny przypadek w kalendarzu liturgicznym, gdy z nazwy świętuje się czyjekolwiek nawrócenie – zezwala na pewną dowolność: czytać można tekst powyższy (relację samego zainteresowanego), albo Dz 9, 1-22 (relację osoby trzeciej, autora Dziejów Apostolskich). Opisy osób postronnych może i są bardziej wiarygodne – w końcu nie piszą sami o sobie – ale ja jednak chyba wolę tekst samego Szawła/Pawła. Bo jest bardziej prawdziwy, bardziej jego. 
 
Szaweł nie był człowiekiem niewierzącym – był wykształconym, należał do stronnictwa faryzeuszów. Z pochodzenia Żyd – jednakże posiadał obywatelstwo rzymskie. Tradycja wskazuje, że to o nim jest mowa we fragmencie Dz 7, 58 – o wiele wcześniejszym ukamienowaniu pierwszego męczennika, Szczepana – które miało mieć miejsce, gdy Szaweł był jeszcze dzieckiem/młodzieńcem. Był bardzo gorliwy w tej swojej wierze, i w tej gorliwości – posiadając stosowne dokumenty – podróżował z zamiarem wysyłania do więzień tych pleniących się wszędzie heretyków, rozpowiadających na prawo i na lewo o jakimś Jezusie, co to go zabili, ale niby zmartwychwstał…
 
Wiele emocji, wiele chęci i zapału – a jednak, jak błądził. Czego potrzebował? Gwałtownego przebudzenia, policzka, czegoś dramatycznego. Można powiedzieć – jego nawrócenie pewnie jakoś było cudowne na swój sposób, bo niewiele osób może powiedzieć, że coś takiego przeżyło. Ciekawy i piękny jest także sposób, w jaki działa Jezus – nie dotyka Szawła jakimś spektakularnym krzyżem, nie każde odpokutować: pyta. Dlaczego Mnie prześladujesz? Może dlatego, że widział serce Szawła i wiedział, że to, co dotychczas czynił, czynił z powodu wiary? 
 
Mnie ta sytuacja nieco przypomina obrazek z Zachariaszem – nie uwierzył w Bożą obietnicę co do urodzenia się Jana Chrzciciela, i Bóg pokarał go na długi czas za niedowiarstwo, odbierając mowę. Ciekawe, czy ślepota potrwała by dłużej, gdyby Szaweł nie uwierzył, że rozmawia z samym Bogiem? Trudno było jednak o brak wiary, gdy człowieka otacza jasność, i słyszy głos, rozmawia z – nieżywym, bo zabitym przecież, na co są świadkowie – człowiekiem, którego zwolenników tropi od dawna jako wyznawców fałszywego mesjasza. 
Co dalej? Zrobił to, co Bóg mu wskazał. Poszedł, poprowadzony – bo jeszcze niewidzący – za tymi, których Bóg postawił na jego drodze. Żeby utwierdzić go w tym, że zetknął się z Bogiem żywym – ten, do którego Jezus go posłał, dokonuje sam cudu – przywraca Szawłowi wzrok. Zatem – najpierw niesamowite spotkanie i dialog ze zmarłym; niezrozumiała utrata wzroku i cudowne jego odzyskanie. I, jakby tego mało, sam Ananiasz dobitnie pokazuje palcem, co ma robić dalej: Bóg naszych ojców wybrał cię, abyś poznał Jego wolę i ujrzał Sprawiedliwego i Jego własny głos usłyszał. Bo wobec wszystkich ludzi będziesz świadczył o tym, co widziałeś i słyszałeś. Dlaczego teraz zwlekasz? Ochrzcij się i obmyj z twoich grzechów, wzywając Jego imienia! Szaweł mógł sam już rozumieć, i pewnie już rozumiał, jaką drogę ma dla niego Pan, co jest logicznym następstwem, konsekwencją tego, co spotkało go na drodze do Damaszku. Jednak Bóg, wiedząc o ludzkiej słabości, braku zdecydowania, wskazuje to wprost w ustach, mówi mu co ma robić. Wystarczy posłuchać. 
 
Morał z tego wszystkiego? Kilka. Gorliwość nie wystarczy – bo można być gorliwym w złej, błędnej sprawie. Bo sama gorliwość może krzywdzić, o ile nie jest postawą w słusznej sprawie. Poza tym – nawrócenie to nie tylko zadanie dla ateistów, agnostyków czy niewierzących. To zadanie dla każdego, także (a może – przede wszystkim?) tego, kto sam siebie uznaje za dobrego albo poprawnego chrześcijanina, katolika. Dobre mniemanie o sobie samym nie zmienia naszej słabości, łatwości upadania i bylejakości – choćby nie wiem, jak dobrze się wydawało, że jest, zawsze trzeba być uważnym i gotowym do dalszej pracy nad sobą. Innym można słabości wytykać palcami, ale dopiero, gdy człowiek jest świadomy własnych i walczy z nimi. Do tego potrzeba odwagi – odwagi spojrzenia na siebie nie takim, jak by się chciało być; nie takim, jakim czasami mnie widzą inni; ale takim, jakim się jest. Tutaj zawsze jest pole do popisu, bo do ideałów nam daleko. 
 
Każdy z nas ma swoją drogę do Damaszku. Można przez nią próbować przemknąć, przecisnąć się niezauważonym, żeby Bóg się nie przyczepił, żeby nie wrzucił na plecy jakiegoś zadania, co do którego nie czuję się w ogóle na siłach. Byle jak, po najmniejszej linii oporu. A można ją przejść, jak Szaweł – dać się zrzucić z konia i oślepić przez Boga, ale wyjść z niej z wiarą i nadzieją umocnionymi spotkaniem z Panem, z prawidłowo ustawionymi priorytetami, z nowym i lepszym, bardziej przenikliwym wzrokiem. I już dalej nie zwlekać. 

Obiecanki-cacanki, robienie z gęby cholewy

Co myślicie? Pewien człowiek miał dwóch synów. Zwrócił się do pierwszego i rzekł: Dziecko, idź dzisiaj i pracuj w winnicy! Ten odpowiedział: Idę, panie!, lecz nie poszedł. Zwrócił się do drugiego i to samo powiedział. Ten odparł: Nie chcę. Później jednak opamiętał się i poszedł. Któryż z tych dwóch spełnił wolę ojca? Mówią Mu: Ten drugi. Wtedy Jezus rzekł do nich: Zaprawdę, powiadam wam: Celnicy i nierządnice wchodzą przed wami do królestwa niebieskiego. Przyszedł bowiem do was Jan drogą sprawiedliwości, a wyście mu nie uwierzyli. Celnicy zaś i nierządnice uwierzyli mu. Wy patrzyliście na to, ale nawet później nie opamiętaliście się, żeby mu uwierzyć. (Mt 21,28-32)
Dzisiaj Jezus wraca znowu do tego, o czym wielu, nawet z ambon, bardzo często zapomina. Słowo nie znaczy tak wiele, jak czyn. Więcej nawet – samo słowo, gdy czyn jest z nim sprzeczny, albo po prostu go brakuje, nic nie znaczy. Jak mówię, że piję – to piję. Jak mówię, że płacę – to mówię… Niby tylko przysłowie, ale bardzo trafnie odzwierciedla lekkość, z jaką wielu z nas przechodzi od słów do czynów. A właściwie – to kończy na samych słowach i deklaracjach, na czyny – to, co najważniejsze – brakuje woli, chęci, siły, konsekwencji. 

Tak już dzisiaj świat, niestety, wygląda. Mówi się dużo, mówi się głośno, ekspresyjnie, gestykulując, podkreślając coś w wypowiedzi co rusz, akcentując. Opinię publiczną coraz częściej kształtują ludzie, którzy przede wszystkim nie mają nic w ogóle do powiedzenia, nie mówiąc o formie, w jakiej przekazują to, co przekazują, a co ich zdaniem najwyraźniej jest tak interesujące, ważne dla dzisiejszego człowieka, wymagające upublicznienia. Może to dlatego, że informacja dzisiaj jest tak łatwo przenoszona, w ciągu chwili coś, co ktoś napisał na Alasce, może odczytać taki człowiek, jak ja, siedzący gdzieś w Polsce? W ten sposób podawane dalej jest prawie wszystko, bez względu na tego wartość, i zamiast dobrego, uniwersalnego przebiegu informacji… robi się śmietnik, bo za informacje ważne zaczynają uchodzić plotki, kaczki dziennikarskie, nie mówiąc już o tematyce i ich poziomie. 
W nomenklaturze mojego pokolenia to już nie, ale moich rodziców i dziadków na pewno, funkcjonowało pojęcie robienia z gęby cholewy (niektórzy znają to w wersji mniej parlamentarnej – zamiast cholewy pojawia się w niej niewybredne określenie pewnej części ciała). Widzimy to dzisiaj w większości sytuacji – a przykład idzie z góry, choćby od polityków (czy to już rządzących i stających na głowie, aby rządzić kolejną kadencję; czy to opozycjonistów, którzy też stają na głowie, żeby ci pierwsi wypadli z obiegu i na stołki dostali się oni sami), którzy zasypują nas obietnicami wszystkiego, co się człowiekowi tylko zamarzy, i jeszcze więcej. Mało kto zwraca uwagę – a jak to zrobi, to się krzyczy, że minimalista, pesymista, a najpewniej podstawiony przez konkurencję – że zrealizowanie tych obiecanek-cacanek w ogóle nie leży w gestii i kompetencjach stanowiska, na jakie pragnie się dostać/utrzymać obiecujący. Detal. 
Większość ludzi naokoło robi z gęby cholewę. Obiecują, i nie dotrzymują. Jak ten syn, który przy ojcu przytaknął, a potem poszedł swoją drogą, olewając prośbę/przykaz ojca. My tak robimy – ty i ja też. Częściej, lub rzadziej. Nie liczą się jednak deklaracje – liczy się to, co sami zrobimy. Nawet jak człowiek się nie zadeklarował, a pójdzie i zrobi to, co powinien i zadeklarować, i zrobić – to lepiej, niż gdy zadeklaruje coś, po czym nic nie zrobi (poza zrobieniem z gęby cholewę). Jezus zapytał o to wprost – i ludzie zapytani odpowiedzieli słusznie. Więc w czym jest problem? Wiemy, jak powinno być, jak powinniśmy postępować… a i tak postępujemy odwrotnie, źle. 
Celnicy, jawnogrzesznice – wszyscy zepchnięci na margines ówczesnego społeczeństwa. To właśnie przede wszystkim oni, te społeczne niziny, powszechnie pogardzani, poniewierani – oni posłuchali czy to Jana, czy samego Jezusa. Uczynili krok w kierunku wypełnienia woli Boga (jak tamten brat, który  początkowo zlekceważył wolę ojca, ale potem się opamiętał) – wsłuchali się w głos wołającego na pustyni, a dzięki temu przybliżyli się do odkrycia i poznania Mesjasza. To, co robili w życiu – kradli, oszukiwali, cudzołożyli, i wiele innych kwestii też – to właśnie pierwsze odwrócenie się od Ojca, zlekceważenie woli Boga. Ale przyszło opamiętanie – pod wpływem Jana i Jezusa zmienili postępowanie, dokonało się nawrócenie. O to właśnie Bogu chodziło. Niestety, nie wszyscy wyciągnęli wnioski – wielu było takich, którym Jan był nie w smak. Koniec końców – doprowadziło to do Janowej śmierci. Analogicznie, jakiś czas później z Jezusem. 
Nie możemy znieść, gdy ktoś wypunktowuje nasze słabości. Dlaczego? Bo właśnie są słabościami, i to dokładnie naszymi. Gdyby chodziło o kolegę, sąsiada, kogoś znajomego – pewnie, można sobie poużywać, załamując ręce nad jego beznadzieją, grzesznością, słabością. Ale ja? Nie, no przecież ja się staram. Fakt, nie zawsze wyjdzie – ale czy jesteśmy idealni? Aha. Tylko czy staram się deklaracjami, słowami, czy też próbuję robić coś jeszcze poza tym? Właściwie – cokolwiek, bo deklarować się łatwo (a potem deklaracje olać – równie prosto). 
Tu nie chodzi nawet o to, że inni wyprzedzają nas, wchodzą przed nami do królestwa niebieskiego. Kolejność nie ma tu znaczenia najmniejszego. Pytanie brzmi – czy mnie wyprzedzają, czy w ogóle idą w innym niż ja kierunku. A dokładniej – czy ja nie idę w innym niż ich (Królestwo Boże) kierunek? Nie chodzi o to, co odpowiem  na to pytanie słowami – ale dokąd ja zmierzam tak naprawdę. Może ten Adwent ma posłużyć mi tylko (aż?) do tego, żebym to zrozumiał, odpowiedział na takie pytanie samemu sobie. I zmobilizował się, aby tę drogę skorygować, o ile prowadzi w złym kierunku.