Patrz pod nogi

Jedenastu uczniów udało się do Galilei na górę, tam gdzie Jezus im polecił. A gdy Go ujrzeli, oddali Mu pokłon. Niektórzy jednak wątpili. Wtedy Jezus podszedł do nich i przemówił tymi słowami: Dana Mi jest wszelka władza w niebie i na ziemi. Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Uczcie je zachowywać wszystko, co wam przykazałem. A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata. (Mt 28,16-20)

Ta scena jest do bólu ludzka i zrozumiała. On umarł i zmartwychwstał, upłynęło już tyle czasu, była scena z moim imiennikiem zwanym niedowiarkiem, były cuda, cudowny połów – i nadal nie wszyscy są przekonani! Nadal niektórym to nie wystarcza. Co robi Jezus? Jakby nigdy nic, prowadzi ic do Galilei – miejsca, które jakby symbolizować ma ich codzienność, dom, pochodzenie, życie, miejsce na ziemi. Tu się dla nich wszystko zaczęło – życie jakby zatoczyło koło i… No właśnie. Nic się nie kończy. 
Nasze życie i nasza wiara to nie są jakieś takie dwie oderwane od siebie rzeczywistości, płaszczyzny, jakby płyty tektoniczne, które nakrywają się w jakieś wielkie święta, no, ewentualnie w niedzielę, „bo wypada” iść do kościoła – a tak poza tym to każda sobie. Takie życie nie ma sensu, bo jest niekonsekwentne. Albo, albo. Nic na siłę, bez zmuszania – ale jeśli coś deklarujesz, to bądź wobec tej deklaracji, Tego, któremu deklarujesz wiarę, wierny. Jezus prowadzi apostołów do Galilei, aby – im, a może bardziej nawet nam – uświadomić, że to tu i teraz mamy za zadanie odkrywać i odnajdywać Jego obecność. Nie gdzieś tam na starość, jak już z nudów i demencji nic innego się nie da, jak tylko paciorki, zdrowaśki i różańce. Świadomie – tu i teraz. Panie Boże, wybieram Ciebie, więc pozwól mi, uzdolnij mnie i naucz żyć tak, żebym Ciebie w tym wszystkim moim, w tej czasami pokręconej i bardzo często zabieganej codzienności nie przegapił, nie minął i nie olał. 

Tu Jezus zaprasza na spotkanie. Nie dopiero na Dzień Sądu, nie po tamtej stronie, dokąd zmierzamy. Tutaj  – we własnym dzisiaj – mamy znajdować miejsce, czas, przestrzeń, aby się do Boga przyznać, oddać mu pokłon, adorować Go i rozmawiać z Nim. A jednocześnie w tym wszystkim Bóg pozostawia miejsce na zwątpienie iniedowierzanie, odwagę i lęk, gotowość i wahanie. Uwielbiam ten fragment z jednego z listów bodajże św. Pawła o skarbie w naczyniach glinianych – obrazek może dzisiaj z naszej perspektywy mocno z epoki, ale jakże świetny. Glinę rozwalić łatwo – mniej więcej tak samo, jak złamać i skusić człowieka. A jedna, Bóg nie stworzył sobie supermanów i mega kobiet, tylko złożył wszystko, całe swoje przesłanie, w ręce grzesznych i słabych ludzi. Dana mi jest wszelka władza – to wy właśnie, nie ci lepsi, wierniejsi, dokładniejsi, bardziej zgodni, mniej zapalczywi, wy idźcie i nauczajcie; nie teraz, na moment, aż przyjdą sensowniejsi i bardziej się do tej misji nadający. Na zawsze, do końca świata. 
Objawienie się dopełniło – tak, objawienia prywatne zdarzają się i trwają nadal, ale misja Jezusa w tym sensie została zakończona, że przekazał On już Kościołowi wszystko. Teraz pora na nas – zadanie domowe, które z różnym skutkiem i rezultatem Kościół odrabia od przeszło 2000 lat. Bóg nas nigdy nie zostawił – ale dojrzeliśmy do tego, aby samodzielnie iść przez życie i czerpać z tego bogactwa Jezusowej nauki. Za chwilę, w przyszłą niedzielę, wspominać będziemy tamto pierwsze Zesłanie Ducha Świętego – dokonujące się cały czas w sakramentach, a w sposób wyjątkowy w grupach charyzmatycznych, szczególnie w naszych czasach rozkwitających. Syn Boży wstępuje do nieba, aby nam zostawić miejsce i pole do działania, przygotować do „chrztu bojowego”, który dokona się w Duchu Świętym. Stąd ta, wypowiedziana w innym miejscu obietnica – ci pozostawieni i posłani w imię Jego jeszcze większych rzeczy dokonają, bo On idzie do Ojca. 
Nie ma się czego bać. Po prostu trzeba chcieć spojrzeć dalej niż na czubek własnego nosa, rozejrzeć się wokół. Wiele obrazów momentu Wniebowstąpienia to postać Jezusa i tłumek apostołów z zadartymi głowami. Tylko że w ogóle nie o to chodzi – a raczej chodzi o coś zupełnie innego. Od patrzenia w niebo chyba jeszcze niewiele się samo z siebie wydarzyło – poza tym, że człowiek, idąc w ten sposób, może zaliczyć przysłowiową glebę, potknąć się i upaść. Mamy przez pryzmat tego, co Jezus nam zostawił, wstępując do nieba, popatrzeć i dostrzec siebie nazwajem – tu i teraz. Tutaj właśnie mamy Go znajdować: dzisiaj, jutro, zawsze. Bo właśnie tutaj – między nami – On pozostał. Nigdzie indziej Go nie znajdziemy, bo tam Go po prostu nie ma.

Jak to ogarnąć? Mała podpowiedź od Denzela Washingtona:

Marzenia bez celów pozostają tylko marzeniami, i w końcu prowadzą do rozczarowania. (…) Boże, ktoś tam nas dzisiaj potrzebuje – a my wszyscy mamy ten unikalny dar, iść i wywierać wpływ na ludzi. Zrozumcie ten dar, chrońcie go, doceniajcie go i wykorzystujcie (…) Nie chodzi o to, ile masz, ale co robisz z tym, co masz.

Nocny dialog

Jezus powiedział do Nikodema: Kto przychodzi z wysoka, panuje nad wszystkimi, a kto z ziemi pochodzi, należy do ziemi i po ziemsku przemawia. Kto z nieba pochodzi, Ten jest ponad wszystkim. Świadczy On o tym, co widział i słyszał, a świadectwa Jego nikt nie przyjmuje. Kto przyjął Jego świadectwo, wyraźnie potwierdził, że Bóg jest prawdomówny. Ten bowiem, kogo Bóg posłał, mówi słowa Boże: a z niezmierzonej obfitości udziela /mu/ Ducha. Ojciec miłuje Syna i wszystko oddał w Jego ręce. Kto wierzy w Syna, ma życie wieczne; kto zaś nie wierzy Synowi, nie ujrzy życia, lecz grozi mu gniew Boży. (J 3,31-36)

Tekst mało znany i generalnie niezbyt rozumiany. A prawda bardzo prosta i w sumie oczywista, jak to w życiu. Kiedy masz problem – nie idziesz do byle kogo. Budujesz dom – wynajmiesz architekta i budowlańca. Padł samochód czy komputer – idziesz do mechanika albo informatyka. Szukasz pożyczki – idziesz do doradcy. Mnożyć można daleko. A kiedy szukasz „eksperta od Boga”?
Nie da się ukryć, dla prostych rybaków i cieśli z Galilei nauka Mesjasza mogła być dość trudna – nawet jeśli wziąć pod uwagę, że znali przynajmniej w zarysie proroctwa Starego Testamentu. A jednak – jest to źródło najlepsze z możliwych, słowa Boga samego. Bóg w Trójcy Jedyny mówi o sobie… własnymi ustami, przez Syna Bożego. Czasami jest trudny, czasami nam nie pasuje, bo Bóg nie bardzo daje się zaszufladkować pomiędzy to, co nam odpowiada i akceptujemy, a to czego nie przyjmujemy, bo tak wygodniej, bo się nie chce, bo się przyzwyczailiśmy. Próbujemy sobie skroić Go na własną miarę – taki mój Bóg. Tylko że wtedy to może być co najwyżej bóg (a właściwie bożek), bo na pewno nie ten jedyny Bóg. Tak samo prawdziwym Bogiem nie będzie ten, którego człowiek sprowadza do danej wybranej roli: zły policjant, mściciel. Tylko ten prawdziwy Bóg przynosi sercu radość, wolność i pokój. 
Myślimy naszymi kategoriami – życie, tu i teraz, materializm, zmysłowość. Bóg jednak nie potrafi się sam ograniczyć i wbić w te ramy, ponieważ one nie mogą Go skutecznie ograniczyć, gdyż to On jeden jest stwórcą nas, którzy na własny użytek sobie te ramy produkujemy i zbijamy, w zależności od sytuacji. Bóg po pierwsze widzi dalej i lepiej (co żeby nam zrozumieć czasami trwa lata), po drugie patrzy z perspektywy miłosierdzia – tej najlepszej, najbardziej dla nas niezrozumiałej, a zarazem po ludzku najkorzystniejszej. Ale żeby tego miłosierdzia dostąpić – potrzeba jednego: gotowości, pragnienia, a zarazem woli, aby rozwalić i zburzyć to wszystko, co mnie od Niego oddziela. 
I znowu w tym tekście pojawia się Nikodem – postać bardzo ciekawa. Dostojnik faryzejski, a jednak szczerze poszukujący, drążący, szukający sposobności, aby z Jezusem… pogadać. Cały 3 rozdział Ewangelii Jana (właściwie to J 3, 1-21) to właśnie zapis tej rozmowy. Głodny prawdy człowiek pyta Boga, a Bóg cierpliwie odpowiada. Odpowiada – bo słucha, jest, nie obraża się, nie odwraca się plecami. Działa, tylko nie zawsze tak, jak my byśmy tego chcieli. 

Zacznij od siebie

Jezus przywołał do siebie Dwunastu i zaczął rozsyłać ich po dwóch. Dał im też władzę nad duchami nieczystymi i przykazał im, żeby nic z sobą nie brali na drogę prócz laski: ani chleba, ani torby, ani pieniędzy w trzosie. Ale idźcie obuci w sandały i nie wdziewajcie dwóch sukien. I mówił do nich: Gdy do jakiego domu wejdziecie, zostańcie tam, aż stamtąd wyjdziecie. Jeśli w jakim miejscu was nie przyjmą i nie będą słuchać, wychodząc stamtąd strząśnijcie proch z nóg waszych na świadectwo dla nich. Oni więc wyszli i wzywali do nawrócenia. Wyrzucali też wiele złych duchów oraz wielu chorych namaszczali olejem i uzdrawiali. 
(Mk 6,7-13)

15 niedziela zwykła roku liturgicznego, 15 lipca – a dodatkowo, wspomnienie liturgiczne mojego trzeciego patrona, tego od bierzmowania – św. Bonawentury.
Ciekawe jest to, jak Jezus rozsyłał uczniów. Nie pojedynczo, ale parami. Czym się kierował? Może tym, że ludzkie deklaracje bywają wielkie i mocne, natomiast rzeczywistość często okazuje się dużo bardziej brutalna, zaś ludzka wola po prostu słaba i zawodna. Porywamy się często – nawet i w dobrej wierze – na rzeczy wielkie, a wychodzi z tego niewiele, żeby nie mówić, że nic. 
Nie poszli w tę drogę sami. Wyruszyli „uzbrojeni mocą z wysoka”, uzbrojeni Duchem Świętym. Mieli to, co było im konieczne w ich nowej misji – i przykaz, aby nie zabierać ze sobą tony bagażu, wyposażenia wycieczkowego, praktycznie niczego, poza laską, na której mieli się wspierać w drodze, i sandałami w których mieli wędrować. To bardzo wymowne wskazanie, co miało być istotą i sednem misji – ewangelizacja, a nie martwienie się o pokarm, miejsce na dobytek, zapasowe ubrania czy po prostu pieniądze. 
Dla mnie interesujące jest to zdanie –  gdy do jakiego domu wejdziecie, zostańcie tam, aż stamtąd wyjdziecie.  Czyli – do kiedy? Nie powiedział tego wprost. Może nie wiedział? Dwunastu miało iść i głosić, zakładać wspólnoty, które miały wytrwać do końca – mniejsze lub większe, najpierw w ukryciu potem działające jawnie, mniej lub bardziej liczne. Tak jak człowiek – raz urodzony istnieje na zawsze ze swoją nieśmiertelną duszą – tak te poszczególne małe kościoły miały trwać i prowadzić ludzi do Boga. 
I tak idą do dzisiaj. Kościół jakby zatacza nowe koło – rozwijając się dynamicznie do czasów średniowiecznych (a może i późniejszych), dzisiaj z jednej strony niezwykle dynamicznie rozwija się na nowo – Afryka, Ameryka Południowa – czyli w miejscach tradycyjnie kojarzonych historycznie z misjami i terenami dla nowej ewangelizacji, zaś z drugiej – ten sam Kościół jakby pustoszeje, paradoksalnie, w tradycyjnie chrześcijańskich i katolickich krajach Europy, gdzie kościoły zamieniane są w imprezownie czy księgarnie, średnia wieku duszpasterzy oscyluje ok. 60, a na msze niedzielne pojawia się garstka osób. 
Zapatrzyliśmy się w tę naszą wspaniałą wiarę, a tak naprawdę niewiele z niej pozostaje. Może i do kościoła chodzimy – ale czy się szczerze modlimy? Nosimy krzyżyki, przyjmujemy kolędę, oburzamy się na darcie Biblii przez Nergala czy obrazoburcze wypowiedzi niejakiej Dody – w jakim stopniu z przyzwyczajenia, a w jakim stopniu z powodu faktycznego i uzasadnionego oburzenia? To wezwanie do nawrócenia ma sens tylko wtedy, kiedy – za każdym razem w sytuacji czytania takiego tekstu – nie zaczynam od siebie. Nie na zasadzie – aa, ze mną to jakoś tam jest, są gorsi. Pewnie są. Ale mnie nie zwalnia to z obowiązku nawracania siebie. Nikt tego za mnie nie zrobi. W tej sprawie zawsze trzeba być egoistą i zaczynać od siebie. Nie można – jakkolwiek – skutecznie nawracać, samemu nie będąc nawróconym. 

Now it’s your turn

Jezus rzekł do nich: Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu! Kto uwierzy i przyjmie chrzest, będzie zbawiony; a kto nie uwierzy, będzie potępiony. Tym zaś, którzy uwierzą, te znaki towarzyszyć będą: w imię moje złe duchy będą wyrzucać, nowymi językami mówić będą; węże brać będą do rąk, i jeśliby co zatrutego wypili, nie będzie im szkodzić. Na chorych ręce kłaść będą, i ci odzyskają zdrowie. Po rozmowie z nimi Pan Jezus został wzięty do nieba i zasiadł po prawicy Boga. Oni zaś poszli i głosili Ewangelię wszędzie, a Pan współdziałał z nimi i potwierdził naukę znakami, które jej towarzyszyły. 
(Mk 16,15-20)

To nie mógł być dla apostołów łatwy moment. Skończyło się prowadzenie za rękę, dreptanie za Jezusem, wpatrywanie się w Niego i piękne deklaracje. Zaczynało się to wszystko, czego mieli przedsmak w dniach Jego męki i śmierci, kiedy (pytanie, czy na pewno?) oczekiwali Zmartwychwstania. Zaczęło się życie na własną rękę, zaczęła się ewangelizacja, zaczęła się tak naprawdę ich misja. 
Dla nich sprawa była o tyle prosta, że podjęli już wybór – poszli za Jezusem. Zgadza się, wielu to kiedyś uczyniło, po czym szeregi Jego naśladowców topniały, aby w Wielki Piątek praktycznie zniknąć, ograniczając się do kilku kobiet i Jana, jedynego który wytrwał do końca. Wytrwali w tym wszystkim jednak, i usłyszeli to wiekopomne „Pokój Wam!” w wieczerniku i tylu innych miejscach, kiedy On przyszedł, aby tym pokojem napełnić ich serca, uczynić kolejny krok ku ich duchowej i apostolskiej samodzielności. 
W tych pierwszych latach więcej było wiary w ludziach, bo i faktycznie apostołowie czynili znaki porównywalne z tymi cudami Jezusa (no, może nie wskrzeszali zmarłych). Ale i złe duchy wyrzucali, i – jak Piotr już w pierwszych dniach Kościoła – przemawiali językami, o których znajomość trudno by podejrzewać poliglotów, a co dopiero prostych rybaków z Galilei, uzdrawiali także. Nieśli Jezusowe dobro, Jezusowe uzdrowienie do wszystkich, którzy go pragnęli, którzy otwierali przed Jezusem swoje serca i zapraszali Go do swojego, choćby nie wiem jak pokręconego, połamanego i pogubionego życia. A On przychodził, właśnie przez posługę apostołów. 
W tym zapisie ewangelista nie przytoczył słów „a oto jestem z wami po wszystkie dni aż do skończenia świata”. Ale jest. Może nie było to tak oczywiste dla tamtej Dwunastki, która wpatrywała się w niebo, gdy Jezus wstępował na prawicę Boga Ojca. Dopiero po jakimś czasie mogli zrozumieć, że to już teraz, że to ich czas, że teraz nie ma wymówki, zasłaniania się Jezusem i czekania, aż On sam coś powie, aż On coś zrobi – bo to przecież Zbawiciel Pan. Teraz wszystko zależało od nich. Teraz Jezus miał tylko ich ręce, nogi, usta, i tylko nimi mógł dotrzeć do ludzi. Dlatego wyruszyli, i dlatego są w drodze ich następcy, aż do dzisiaj. 
Te dni to czas święceń kapłańskich w poszczególnych diecezjach Polski. W mojej rodzinnej diecezji odbyły się właśnie w zeszłą niedzielę. Warto pamiętać w modlitwie o neoprezbiterach – to dzięki nim, tym którzy szli przed nimi i którzy przyjdą po nich, mamy sakramenty i Eucharystię, ciągle tę samą, najświętszą. 
>>>
Mama jest po pierwszej chemioterapii, póki co jest dobrze, na razie nie jest osłabiona. 
>>>
W pracy jest masakrycznie. Przełożony przestał w jakikolwiek sposób maskować niechęć wobec mojej osoby. Jutro czeka mnie rozmowa, kto wie czy nie skończy się zakończeniem współpracy z moim pracodawcą. Co zabawniejsze, w sytuacji, kiedy zasuwam jak głupi, siedzę po godzinach. Cóż, zawsze można wymyślić zadanie niewykonalne, albo dać na coś bardzo złożonego o wiele za mało czasu, a potem mieć pretensje. Ja nie będę wieczorami i w weekendy siedział w pracy. 

Szukanie Kogoś, kto Jest

Jezus powiedział do faryzeuszów: Ja odchodzę, a wy będziecie Mnie szukać i w grzechu swoim pomrzecie. Tam, gdzie Ja idę, wy pójść nie możecie. Rzekli więc do Niego Żydzi: Czyżby miał sam siebie zabić, skoro powiada: Tam, gdzie Ja idę, wy pójść nie możecie? A On rzekł do nich: Wy jesteście z niskości, a Ja jestem z wysoka. Wy jesteście z tego świata, Ja nie jestem z tego świata. Powiedziałem wam, że pomrzecie w grzechach swoich. Tak, jeżeli nie uwierzycie, że Ja jestem, pomrzecie w grzechach swoich. Powiedzieli do Niego: Kimże Ty jesteś? Odpowiedział im Jezus: Przede wszystkim po cóż jeszcze do was mówię? Wiele mam o was do powiedzenia i do sądzenia. Ale Ten, który Mnie posłał jest prawdziwy, a Ja mówię wobec świata to, co usłyszałem od Niego. A oni nie pojęli, że im mówił o Ojcu. Rzekł więc do nich Jezus: Gdy wywyższycie Syna Człowieczego, wtedy poznacie, że Ja jestem i że Ja nic od siebie nie czynię, ale że to mówię, czego Mnie Ojciec nauczył. A Ten, który Mnie posłał, jest ze Mną: nie pozostawił Mnie samego, bo Ja zawsze czynię to, co się Jemu podoba. Kiedy to mówił, wielu uwierzyło w Niego. (…) Jezus powiedział do Żydów: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeśli kto zachowa moją naukę, nie zazna śmierci na wieki. Rzekli do Niego Żydzi: Teraz wiemy, że jesteś opętany. Abraham umarł i prorocy – a Ty mówisz: Jeśli kto zachowa moją naukę, ten śmierci nie zazna na wieki. Czy Ty jesteś większy od ojca naszego Abrahama, który przecież umarł? I prorocy pomarli. Kim Ty siebie czynisz? Odpowiedział Jezus: Jeżeli Ja sam siebie otaczam chwałą, chwała moja jest niczym. Ale jest Ojciec mój, który Mnie chwałą otacza, o którym wy mówicie: Jest naszym Bogiem, ale wy Go nie znacie. Ja Go jednak znam. Gdybym powiedział, że Go nie znam, byłbym podobnie jak wy – kłamcą. Ale Ja Go znam i słowa Jego zachowuję. Abraham, ojciec wasz, rozradował się z tego, że ujrzał mój dzień – ujrzał /go/ i ucieszył się. Na to rzekli do Niego Żydzi: Pięćdziesięciu lat jeszcze nie masz, a Abrahama widziałeś? Rzekł do nich Jezus: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Zanim Abraham stał się, Ja jestem. Porwali więc kamienie, aby je rzucić na Niego. Jezus jednak ukrył się i wyszedł ze świątyni. (J 8,21-30;51-59)

Skleiłem w jedno, 2 teksty z wtorku i z dzisiaj. 

Jezus tłumaczy faryzeuszom – niby tym mądrym – wręcz łopatologicznie. A oni – nic nie rozumieją, czy może raczej podchodzą do wszystkiego po ludzku, starając się przetworzyć Jego słowa jedynie w ludzkim kontekście. Mówi, że gdzieś idzie i że my za Nim pójść nie możemy – samobójca jeden. No to zaczyna tłumaczyć jeszcze bardziej łopatologicznie, o ile się da. Wy z ziemi, ludzcy do bólu – ja też człowiek, ale równocześnie Bóg, z Wysoka. Wszyscy biegamy po świecie – jednak wy, zwykli ludzie, jesteście w nim zbyt zakorzenieni. 
Pan nie grozi tak po prostu śmiercią. To swego rodzaju proroctwo skierowane do tych wszystkich, którzy szukają tak, aby nie znaleźć. Niby to szukają, a właściwie robią swoje. W wielu sprawach może to mieć jakiś sens – w poszukiwaniu Boga zdecydowanie nie. Takich ludzi czeka właśnie „pomarcie” (nie wiem, czy jest takie słowo – od pomrzecie) w ich własnych grzechach. Samo szukanie dla szukania nie ma żadnego sensu. Już więcej sensu będzie miało szczere otwarcie się, bez specjalnego nastawienia czy poszukiwania, na to, co jest wokół, pozwolenie Bogu, aby został – nawet przypadkiem – usłyszany czy zauważany. 
Mimo tylu znaków, mimo cudów, mimo coraz więcej grupy podążających za Jezusem, faryzeuszom to nie wystarczy. Jedyne, co są w stanie odpowiedzieć, to mniej lub bardziej (z akcentem na bardziej) pogardliwe Kimże Ty jesteś? Nie dziwię się reakcji, typowo ludzkiemu po prostu zniecierpliwieniu. Wiele już słów padło, jeszcze więcej czynów – jakoś innym to wystarczyło, a ci ciągle szukali na Niego haka. W Ewangelii Jana słowa te są zapisane nieco inaczej: Jeszcze wiele mam wam do powiedzenia, ale teraz jeszcze znieść nie możecie (J 16, 12). Trafione sformułowanie. Do nas, ludzi, to po prostu nie dociera – nie możemy tego faktu znieść, tu nawet nie chodzi o rozumienie, bardziej o wolę i pogodzenie tego, co słyszymy, z tym co wolimy robić. 
Prawdziwość czynów Jezusa nie wynika z tego, że ich dokonał, choć wielu to wystarczało. Wynikała z tego, że czynił je mocą Bożą, z Bożego nadania i zgodnie z Bożą wolą. Syn Boży nie został przez Boga Ojca wypchnięty z Nieba i zostawiony na pastwę losu. Spełnia Jego misję, działa nawet nie tyle w Jego imieniu, co wręcz z Nim. Najlepsze i najbardziej wiarygodne uwierzytelnienie, jakie można sobie wyobrazić. Jeśli Jemu nie uwierzyć, to komu?
W drugim, dzisiejszym tekście, analogicznie. Abraham, Mojżesz i prorocy umierali – to czemu On nie miał by umrzeć? Tu, przewrotnie, w pewnym sensie mieli rację – umrze, jednak nie na dobre, i za chwilę będzie ponownie żył, zmartwychwstały i zwycięski. Znowu, nie z Jezusowego nadania to wynika, to nie Jego wola i Jego decyzja. Działa w imieniu i z polecenia Boga Ojca, i to od Boga Ojca pochodzi chwała, jaką zostanie – pozornie pokonany na krzyżu – otoczony, gdy pozostawi po sobie pusty grób. Tu tkwił błąd Jezusowych adwersarzy: On nikim sam siebie nie czynił, wynikało to z tego, Kto Go posłał i dla Kogo działał. 
Padają także bardzo mocne słowa, szczególnie bolesne dla nich, którzy się uważali za ludzi wierzących, o ułożonej relacji z Bogiem, którzy właściwości tych relacji przez bardzo restrykcyjne Prawo przestrzegali. Uznają Boga za swego Pana – jednak w praktyce Go nie znają, czego z pewnością nie można zarzucić Jezusowi; który, tym samym, nie może sam zanegować relacji z Ojcem – było by to bowiem wprost kłamstwo. 
Tu jest cały problem mentalności ludzi, którzy przez wieki, do dzisiaj i pewnie jeszcze do końca świata, szukają bez sensu i będą szukać Tego, który dawno przyszedł. Szukają Boga, który jest tuż pod nosem, przyszedł i zostawił po sobie już wszystko, co jest potrzebne, i nic więcej nie przyniesie, bo kolejne Jego przyjście będzie tym ostatecznym, na końcu czasów. Fakt, np. muzułmanie uznają Jezusa za proroka – jednak to za mało. Podstawą jest skojarzenie – Bóg Ojciec i Jezus to jedno, nie można rozpatrywać działalności Jezusa jako samozwańczego mesjasza, który skończył na krzyżu, a tylko jako Boga-Człowieka, który przyszedł w imieniu Boga Ojca, aby ludzi wyzwolić, uczynić wolnymi i otworzyć im bramy do zbawienia. 
W tym wszystkim warto zwrócić także uwagę na inną sprawę. To, jak Jezus mówi o sobie – Ja jestem. Jahwe, czyli tym pierwszym imieniem, jakim przedstawił się Mojżeszowi przed gorejącym krzakiem. Bóg przedstawił się Mojżeszowi, co świadczy o pewnej zażyłości, znajomości. Na „ty” nie przechodzi się z byle kim (chyba że w USA), a jedynie po bliższym zapoznaniu się, nawiązaniu relacji. Bóg przedstawia się Narodowi Wybranemu, i tak samo – tym samym imieniem – posługuje się Jezus. Szkoda, że ludzie tego nie widzą. Niby mały szczegół, a jednak – wiele wyjaśnia. 

Baranki i gołębie

Jezus powiedział do swoich apostołów: Oto Ja was posyłam jak owce między wilki. Bądźcie więc roztropni jak węże, a nieskazitelni jak gołębie! Miejcie się na baczności przed ludźmi! Będą was wydawać sądom i w swych synagogach będą was biczować. Nawet przed namiestników i królów będą was wodzić z mego powodu, na świadectwo im i poganom. Kiedy was wydadzą, nie martwcie się o to, jak ani co macie mówić. W owej bowiem godzinie będzie wam poddane, co macie mówić, gdyż nie wy będziecie mówili, lecz Duch Ojca waszego będzie mówił przez was. Brat wyda brata na śmierć i ojciec syna; dzieci powstaną przeciw rodzicom i o śmierć ich przyprawią. Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mego imienia. Lecz kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony. Gdy was prześladować będą w tym mieście, uciekajcie do innego. Zaprawdę, powiadam wam: Nie zdążycie obejść miast Izraela, nim przyjdzie Syn Człowieczy. (Mt 10,16-23)
Owce i wilki. Jezus posługuje się stereotypem – łowca, myśliwy i ofiara. Chrześcijanin ma być człowiekiem gotowym do poświęceń i walecznym, ale zarazem nieskazitelny i roztropny. Gotowość do dawania świadectwa to jedno, ale chrześcijanin musi pamiętać, że Kościół nigdy by nie rozwinął się tak, jak to miało miejsce, gdyby wszyscy jego pierwotni członkowie wybrali palmę męczeństwa. Kościół musi trwać, aby wypełniać swoją misję, a także po to, by pamięć o męczennikach została zachowana. 
To, co może czekać człowieka wierzącego, który swojej wiary będzie bronił i nie zamierza się jej wypierać, widzimy wyraźnie na podstawie tego, co spotkało Mesjasza. Z jednej strony – podziw, zachwyt, uznanie dla cudów jakie dokonywał. Zachwyt, który osiągnął apogeum w momencie tryumfalnego wjazdu Pana do Jerozolimy, szybko ustąpił miejsca pogardzie, obojętności, a nawet właściwie niczym niezasłużonej wrogości i żądaniu kary śmierci. Jezusa ciągali – od najwyższego kapłana do namiestnika rzymskiego. Biczowano Go na oczach tłumów. Ukrzyżowano i Jego samego, i wielu innych później. Czym zawinił – On i Jego wyznawcy? Tym, że nie chcieli, dla tzw. świętego spokoju wyprzeć się Boga w Trójcy Świętej jedynego, oddać chwały bożkom, uznać boskości cesarza. Przy okazji – nie brali na siebie winy za różne klęski (choćby spalenie Rzymu za [przez] Nerona), których spowodowanie im przypisano. 
Trzeba pamiętać, że chrześcijaństwo w dużym uproszczeniu sprowadza się do dawania świadectwa. Ma nim być codzienne życie, a może niekiedy nim być także szczególne poświęcenie, jakim jest męczeństwo, oddanie życia z powodu wiary. Nie tyle chodzi o szukanie sposobności do męczeństwa, ale o wewnętrzną gotowość na nie – czy to w sensie jakiegoś, mniejszego lub większego, cierpienia, znoszenia upokorzenia, drwin, czy nawet do tego ostatecznego poświęcenia w postaci ofiary z własnego życia. Nie wiemy, czego Bóg od nas oczekuje – wiemy, że doskonałością jest umiejętność przyjęcia Jego woli w pokorze. To jest sedno – kiedy was wydadzą, nie martwcie się o to, jak ani co macie mówić. Człowiek w tej sytuacji nie potrafi nic poradzić sam, własnymi siłami. Tutaj działa Bóg i Jego łaska, która umożliwia człowiekowi takie, a nie inne, po prostu najlepsze i najbardziej słuszne zachowanie, odpowiednie słowa i reakcje. Wtedy pozostaje otworzyć się na głos Parakleta. 
Intrygujące mogą wydawać się kolejne słowa – to całe cierpienie i męczeństwo może być wymierzone ze strony także najbliższych, rodziców, dzieci. Tu powraca kwestia hierarchii wartości – dopiero wtedy, gdy Bóg będzie na pierwszym miejscu, cała reszta, w tym relacje z rodzicami, rodziną, najbliższymi będą na właściwym miejscu. Prawo Boże w sercu i na pierwszym miejscu, oraz wytrwałość – to klucz do sukcesu, czyli do zbawienia. 
Jesteśmy posłani jak te owce, jak gołębie. Niby najsłabsi, bezbronni, narażeni na ataki z każdej strony. Tak samo, jak On, gdy przyszedł – normalny, ludzki, zwykły. Bo wielkość i potęga po ludzku nijak się ma do wielkości i potęgi Boga, jest wobec niej niczym. A jednak – te przymioty, które potocznie kojarzą się z tak bezbronnymi zwierzętami – to wszystko, co nam potrzeba. Nie ma co dalej kombinować. Gdy tak będziesz żył, Bóg zadba o resztę.