Współczesny Herod

Liturgia zarówno 28 grudnia (święto Świętych Młodzianków Męczenników), jak i wczorajsza 30 grudnia (w tym roku święto Świętej Rodziny Jezusa, Maryi i Józefa) jakby kieruje nasz wzrok na samym końcu roku na tematykę rodziny i ochrony życia. I paradoksalnie, wydaje mi się, że sprawa jest banalnie prosta. Albo potrafisz zaufać Bogu, albo nie. Zresztą, w liturgii obydwu tych dni czytane były w kościołach dokładnie te same teksty.

Czytaj dalej Współczesny Herod

Polscy franciszkańscy męczennicy z Peru beatyfikowani

I stało się – dzisiaj po południu w peruwiańskim Chimbote, na tamtejszym stadionie, prefekt Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych kard. Angelo Amato SDB dokonał w imieniu papieża Franciszka beatyfikacji trzech ofiar maoistowskich bojowników Świetlistego Szlaku, którzy ponieśli śmierci w krótkim odstępie czasu w sierpniu i wrześniu 1991 r. na terenie tej diecezji – o. Zbigniewa Strzałkowskiego OFMConv. i o. Michała Tomaszka OFMConv., jak również Włocha ks. Alessandro Dordiego (pisałem o tym w lutym). 

Przyjmując pragnienie naszego brata, biskupa Ángela Francisco Simóna Piorno, ordynariusza Chimbote, a także wielu innych współbraci w biskupstwie i wiernych, po zasięgnięciu opinii Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych, naszą władzą apostolską zezwalamy, by czcigodni Słudzy Boży o. Michał Tomaszek, o. Zbigniew Strzałkowski ze Zakon Braci Mniejszych Konwentualnych i ks. Aleksander Dordi, kapłan z diecezji Bergamo, od tej pory nazywani byli błogosławionymi, a jego święto niech będzie obchodzone zgodnie z zasadami prawa 9 sierpnia i 25 sierpnia

W uroczystości w Andach wzięło udział ok. 20.000 osób, w tym grupa ok. 200 Polaków, w tym przewodniczący KEP abp Stanisław Gądecki, jak również ordynariusze diecezji, z których pochodzili oo. Zbigniew i Michał: bp Andrzej Jeż z Tarnowa oraz bp Roman Pindel z Żywca. 

Dlaczego Polacy zginęli, jak również niewiele później ich współbrat z Włoch? Kompletnie bez sensu, z powodu głupich uprzedzeń, w imię wydumanego imperializmu i sprzeciwiania się „rewolucji” (na przesiąkniętej krwią tabliczce z „wyrokiem śmierci”, umieszczonej na plecach o. Zbigniewa, senderyści namalowali znak sierpa i młota oraz hasło: „Śmierć imperialistom, niech żyje rewolucja”). Co więcej, poza nimi terroryści zabili też wójta i jego zastępcę. Za co tak naprawdę zginęli Polacy? Za to, że Kościół uważany był za zagrożenie dla zbrodniczej organizacji. Za Ewangelizację Peruwiańczyków, leczenie, dożywianie miejscowych ludzi, starali się podnieść poziom życia mieszkańców tych okolic. O. Zbigniew miał w szczególności zajmować się sprawami organizacyjnymi, oddany posłudze chorym, o. Michał zaś był uzdolniony jeśli chodzi o śpiew i muzykę.

Pięknie mówił o tym w homilii kardynał prefekt:

Nasi męczennicy mówili językiem miłości. Pochodzili z dalekich krajów i mówili innymi językami. Przybywając do Peru, nauczyli się nowego języka, ale przede wszystkim mówili językiem miłości. Ich apostolstwo i akceptacja męczeństwa były lekcjami miłości. Miłość zwycięża nienawiść i znosi zemstę. Miłość jest prawdziwym świetlistym szlakiem, który przynosi życie, a nie śmierć, rodzi pokój, a nie wojnę, tworzy braterstwo, a nie podziały.

Po śmierci ich ciała pochowano w kościele parafialnym w Pariacoto, gdzie posługiwali za życia.

ikona polskich męczenników autorstwa Bogusława Onsowicza, która została wręczona w czasie beatyfikacji kard. Angelo Amato jako dar od franciszkanów

Polecam obejrzenie krótkiego półgodzinnego filmu „Czas zawieszony”, wyprodukowanego przez TVP i telewizję peruwiańską (wypowiada się tam s. Berta Hernandez Guerra, która jechała z Polakami, i została wypchnięta z samochodu; w jego produkcji wziął udział również o. Jarosław Wysoczański OFMConv., który pracował z męczennikami w Pariacoto jako ich przełożony, i przeżył prawdopodobnie tylko dlatego, że w czasie uprowadzenia nowobeatyfikowanych przebywał na urlopie).  Także na TVP 1 jutro, w niedzielę 06.12.2015 o 9:00 zostanie wyemitowany film poświęcony osobom nowych polskich męczenników pt. „Życia nie można zmarnować”. Kto ma czas – polecam. 

Ich świadectwo jest bardzo istotne w dzisiejszych czasach – choć to tylko ćwierć wieku później. Także dzisiaj, a nawet jeszcze bardziej, chrześcijanie są prześladowani tylko dlatego, że są tym, kim są, i wierzą w Tego, w którego wierzą. Nie tylko w Ameryce Południowej, ale także na Bliskim Wschodzie, i w wielu innych miejscach. Ojcowie Michał i Zbigniew pokazują, że warto być wiernym swoim przekonaniom, oddanym swojej pracy wśród ludzi do końca – jaka by ona nie była. Nie tylko zresztą jako kapłan czy brat zakonny. 

Można by pewnie powiedzieć: po co ta ofiara? Bez sensu. Mogli uciec, bronić się jakoś, przeciwstawić agresorom. Nie było by w tym nic złego ani dziwnego. A oni po prostu ofiarowali siebie z miłości do Boga i ludzi, którym tam posługiwali. Boży szaleńcy? Może i tak. Ale to właśnie ich Kościół przedstawia nam jako wzory i uznaje za błogosławionych, przepełnionych Bogiem.

Tu nie chodzi o to, aby każdy został męczennikiem – ale o gotowość do oddania życia, do złożenia go Bogu w ofierze, o ile o to poprosi. I że otrzymane od Niego dary, talenty i powołanie można zrealizować nie tylko w dobrze płatnej, prestiżowej pracy zawodowej – ale także, a może nawet lepiej i sensowniej, na przysłowiowym końcu świata, wśród ludzi ubogich materialnie i duchowo, pozostawionych niejako samym sobie.

Błogosławieni Michale i Zbigniewie – módlcie się za nami.  

Męczennicy naszych czasów

Kilka dni temu pojawiła się informacja, że papież Franciszek wyraził zgodę na beatyfikację polskich franciszkanów konwentualnych (OFMConv.): o. Zbigniewa Strzałkowskiego i o. Michała Tomaszka. Formalnie rzecz biorąc, Ojciec Święty w dniu 04 lutego 2015 r. promulgował dekrety męczeństwa w/w zakonników, zamordowanych za wiarę w Peru w 1991 w wieku 33 i 31 lat. 
Pracowali – jako pierwsi polscy franciszkanie w andyjskiej misji – w 72 miejscowościach w ramach misji – nie tylko duszpastersko, ale i charytatywnie. 09 sierpnia 1991 r. terroryści z Sendero Luminoso uprowadzili obu franciszkanów z misji w peruwiańskim Pariacoto. Zakonnicy zostali na leżąco zabici strzałami w głowę, czego powodem miał być zarzut szerzenia religii, „prowadzenie działalności usypiającej świadomość rewolucyjną Indian”. Obydwaj zamordowani ojcowie zostali pochowani w Pariacoto. Ich działalność znalazła uznanie w oczach tamtejszych władz – rząd Peru uhonorował pośmiertnie obydwu zabitych najwyższym odznaczeniem państwowym – Wielkim Oficerskim Orderem „El Sol del Peru” (Słońce Peru).
Ciekawostka – w procesie beatyfikacyjnym przesłuchano jako świadka m.in. Abimaelea Guzmana, przywódce i ideologa Świetlistego Szlaku (Sendero Luminoso), zatem organizacji, która zakonników porwała i następnie zamordowała. 
Można się domyślać, iż ceremonia beatyfikacji odbędzie się w peruwiańskiej diecezji Chimbote. W przygotowania do uroczystości zaangażowany jest m.in. o. Jarosław Wysoczański OFMConv., sekretarz generalny zakonu ds. animacji misyjnej, który był przełożonym obydwu męczenników w klasztorze w Pariacoto. 
Co godzi się podkreślić, w tym samym momencie ogłoszono dekrety o męczeństwie dwóch innych osób: ks. Alessandro Dordi, księdza z włoskiego Bergamo, również zabitego przez bojowników Świetlistego Szlaku w 1991 r., ale także abp. Oscara Arnolfo Romero Galdámeza (1917-1980), metropolitę San Salwador, zabitego w trakcie odprawiania Mszy Świętej w szpitalnej kaplicy (przy której zresztą, bardzo skromnie, mieszkał). 
Jest to postać wybitna i niejako w Kościele, mam wrażenie, do tej pory marginalizowana – czego najlepszym dowodem był fakt, iż proces diecezjalny (od 1990 r.) ukończono w roku 1997 r. i od tamtej pory „utknął” on w Watykanie do 2013 r., czyli na kilkanaście lat. Wynikało to z faktu, iż – co jest zupełnie nieuprawnionym skrótem myślowym – wrzucono abp. Romero do worka pt. „teologia wyzwolenia”, starając się omijać niewygodny, a na pewno dyskusyjny, za Jana Pawła II i Benedykta XVI temat. Kwestionowano, czy Romero miał zostać zabity z powodu nienawiści do wiary – zatem czy może zostać uznany za męczennika (co pozwala na beatyfikację bez potwierdzenia cudu dokonanego za jego wstawiennictwem). Tymczasem człowiek ten dokonał bardzo wiele, walcząc z salwadorską juntą wojskową, i upominając się o sprawiedliwość społeczną: bronił wyzyskiwanych pracowników, walczył o prawa człowieka, przeciwstawiał się terrorowi wojska i policji. W 1979 r. nominowano go do Pokojowej Nagrody Nobla. „Został zamordowany człowiek, który dołączył do już zbyt licznego szeregu niewinnych ofiar; zamordowany został biskup Kościoła Bożego, w czasie pełnienia swojej uświęcającej misji, w czasie sprawowania Eucharystii. (…) Cały Kościół cierpi przez tego rodzaju niegodziwą przemoc” – mówił Jan Paweł II dwa dni po śmierci abp. Romero. Papież nazwał zabójstwo arcybiskupa „odrażającą zbrodnią”. Dwukrotnie później (1983, 1996) modlił się przy jego grobie – co najlepiej świadczy o tym, iż papież z Polski nie miał wątpliwości do do męczeńskiego charakteru śmierci Romero. Co ciekawe, czczą go również… anglikanie (wspomnienie liturgiczne – 24 marca). 
Dlaczego o nich piszę? O polskich franciszkanach – bo tak jakoś się złożyło, że kiedy zacząłem się może bardziej zajmować sprawami wiary, interesować, czytać (pewnie druga połowa lat 90.), to zastanawiałem się, jak to jest z tymi męczennikami w naszych czasach; i trafiłem właśnie na oo. Strzałkowskiego i Tomaszka. To było coś – zmarli teraz, kiedy ja już byłem na świecie. Wtedy sprawa byłą świeża, liczono, że może uda się ich beatyfikować za życia Jana Pawła II. Piękny znak – polski Kościół wydaje owoce męczeństwa na drugim końcu świata, w peruwiańskiej andyjskiej głuszy. A o abp. Romero? Bo uważam, że zdziałał bardzo wiele – był takim salwadorskim w pewnym sensie, po naszemu, księdzem Popiełuszko. I powinno mu się oddać sprawiedliwość, a z punktu widzenia prawa kanonicznego uznać męczeństwo. 

Ludzie Boga

Nie wiem, czy ktoś oglądał ten film. Bo i mało popularny temat, sfera – nie dość, że o zakonnikach, żyjących na końcu świata w Afryce, to jeszcze o męczennikach. I to nie sprzed iluś set tam lat – a współcześni, z lat 90. ubiegłego wieku. Nawet ja już byłem wtedy na świecie. 
W górach Maghrebu znajduje się klasztor trapistów (wbrew temu, co można przeczytać w opisach filmu – nie cystersów). Ośmiu francuskich mnichów, ojcowie i bracia, żyje pośród ludności muzułmańskiej. Żyją z nimi w pełnej zgodzie, pomagają jak mogą – lecząc, wspierając materialnie. Jednocześnie spotykają się z wieloma tamtejszymi okolicznymi zwolennikami pokojowego współistnienia ludzi bez względu na poglądy i wyznawaną wiarę – wszyscy są zdania, że terroryzm i zabijanie do niczego nie prowadzi. Gdy fundamentaliści islamscy mordują grupę zagranicznych pracowników, region ogarniają zamieszki i związany z nimi niepokój. Wojsko proponuje zakonnikom ochronę i opuszczenie miejsca zagrażającego ich życiu (a jak widać dalej – wręcz stara się ich przymusić do wyjazdu, bezskutecznie). Jednak mnisi bez względu na rosnące wokół nich niebezpieczeństwo, decydują się zostać – choć także dla nich nie była to decyzja prosta ani oczywista, pięknie pokazana jest walka niektórych z nich ze sobą samym i z Panem, a także rozmowy wspólnoty na ten temat. Ostatecznie wszyscy zdecydowali, że zostają. Żaden z mnichów nie chciał opuścić swojej zakonnej wspólnoty ani pozostawić w nieszczęściu muzułmańskich przyjaciół Niedługo potem otrzymują od terrorystów algierskich ostrzeżenie – w Wigilię Bożego Narodzenia AD 1994, na kilka godzin przed Pasterką, do ich klasztoru wpada grupa uzbrojonych terrorystów. Przełożony, brat Christian, w rozmowie wyjaśnia im, że nie mogą im pomóc i muszą opuścić klasztor. Wszyscy, po ich odejściu, zdają sobie jednak sprawę, iż nie jest to koniec problemów, a wręcz zapowiedź niebezpieczeństwa, jakie nieustannie będzie im grozić. 

23.03.1996 w nocy klasztor zostaje napadnięty przez terrorystów, i 6 z 8 braci oraz jeden ich gość, również zakonnik, zostają porwani (dwaj zdołali się ukryć). Po 2 miesiącach, pomimo starań o ich uwolnienie (porywacze zgadzali się ich wypuści w zamian za wydanie przez władze jeńców, złapanych ich wspólników), zostają ścięci. Ich głowy znaleziono w worku na drzewie. Podobno, miejscowe wataszki nie chciały podjąć się zabójstwa – w końcu żyli obok siebie, zakonnicy pomagali także ich bliskim, leczyli ich – i musiał sprowadzać innych ludzi. Ciała zabitych odnaleziono dopiero rok później. Dzisiaj są kandydatami na ołtarze, toczy się ich proces beatyfikacyjny.

Obraz jest zainspirowany wydarzeniami, które miały miejsce w Tibhirine w Algierii, między 1993 a 1996 rokiem, które zakończyły się męczeństwem 7 zakonników. 

Nie brakuje pięknych scen. Choćby te, przeplatające poszczególne wydarzenia – proste, codzienne prace zakonników, zwykłe czynności. Modlitwa liturgiczna, której teksty i forma wypełniają miarowo różne chwile dnia. Rozmowa o. Christiana z terrorystą tamtej grudniowej nocy – z przystawionym do brzucha karabinem, gdy słyszy, że nie ma wyboru, i odpowiada – zawsze mam wybór. Wspólna śpiewana modlitwa braci, w białych albach, w rozświetlonym słońcem kościele, gdy nad klasztorem krążył helikopter z wielkim karabinem. Brat Christian, piszący swój nieformalny testament, przewidując iż zginie z rąk muzułmanów, w którym prosi, by jego śmierć nie stała się pretekstem do wzrostu nienawiści między wyznawcami obu religii. Warto przytoczyć go w całości:
Gdyby pewnego dnia zdarzyło się – a mogłoby to być już dzisiaj – że padnę ofiarą terroryzmu, który zdaje się obecnie zagrażać wszystkim cudzoziemcom zamieszkującym w Algierii, pragnąłbym, aby moja wspólnota, mój Kościół, moja rodzina pamiętali, że moje życie było oddane Bogu i temu krajowi. By zdali sobie sprawę, że Jedynemu Władcy wszelkiego życia to moje nagłe odejście nie było obojętne. By modlili się za mnie; bo jakże mogłem zostać uznany za godnego złożenia takiej ofiary? By potrafili związać moją śmierć z tylu innymi, które są równie okrutne, lecz pozostają ledwie zauważone i bezimienne.

Moje życie nie jest więcej warte niż jakiekolwiek inne. Ale też nie jest warte mniej. W każdym razie nie ma w nim niewinności dzieciństwa. Żyję już na tyle długo, że świadom jestem własnego udziału w złu, które niestety zdaje się przeważać na tym świecie, nawet tego, które może we mnie uderzyć. Chciałbym, gdy ten moment nadejdzie, mieć umysł na tyle jasny, bym mógł prosić o przebaczenie Boga i wszystkich moich bliźnich i równocześnie przebaczyć z całego serca temu, który ugodzi we mnie. Nie życzę sobie takiej śmierci.
Myślę, że muszę to jasno powiedzieć. Bo nie wyobrażam sobie, jak mógłbym się cieszyć z tego, że ten naród, który kocham, miałby być w czambuł oskarżony o zamordowanie mnie. To zbyt wysoka cena, za coś co prawdopodobnie zostanie określone jako „łaska męczeństwa”, by płacił ją Algierczyk, ktokolwiek nim będzie, nawet jeśli powie on sobie, że czyni to w imię po swojemu rozumianego islamu.
Wiem, jaką pogardą świat darzy Algierczyków, wszystkich bez różnicy. I znana mi jest karykatura islamu, forsowana przez typ ludzi dobrze myślących. Ci ludzie zbyt łatwo uspokajają własne sumienie, stawiając znak równania między religią i ideologią skrajnych fundamentalistów. Dla mnie Algieria i islam to dwie różne rzeczy, to ciało i dusza.Stwierdzałem to już wielokrotnie, w pełni świadom tego, co im zawdzięczam, tak często odnajdując w nich prostą nić przewodnią Ewangelii, tak jak nauczyła mnie jej moja matka, mój pierwszy Kościół –odnajdując ją właśnie tu, w Algierii, w postawie szacunku wierzących muzułmanów.
Moja śmierć zapewne okaże się argumentem na rzecz tych, którzy szybko zdefiniowali mnie jako naiwnego idealistę. „Niechby nam powiedział teraz, co o tym myśli”. Ale niech ci ludzie wiedzą, że wtedy moja najbardziej dociekliwa ciekawość będzie już zaspokojona. Bo wtedy, jeśli Bóg zechce, będę mógł zobaczyć Jego dzieci islamskie, tak jak On je widzi, ludzi ogarniętych światłością chwały Chrystusa, owocu Jego Męki, obdarzonych Darem Ducha, którego tajemną radością będzie zawsze tworzenie wspólnoty, ukazywanie podobieństw i radowanie się różnicami.
Za życie utracone, całkowicie moje i całkowicie ich, dziękuję Bogu, który jak gdyby tylko dla tej Radości je stworzył, radości ze wszystkiego i mimo wszystko. Do tego „dziękuję” za całe moje życie wraz z tym, co jeszcze może się w nim zdarzyć, włączam Was wszystkich, przyjaciół dawnych i dzisiejszych, i Was przyjaciół tu na miejscu, a także moją matkę i ojca, siostry i braci, i ich rodziny – moje stokrotnie przyrzeczone dzięki! A także ciebie, przyjacielu mojej ostatniej minuty, który nie będziesz wiedział, co czynisz. Tak, ciebie też do mojego „dziękuję” włączam i do mojego „A Dieu – Z Bogiem”, którego widzę także w twojej twarzy. By dane nam było się spotkać, jak dobrym łotrom, w raju: bo tak spodobało się Bogu, który jest Ojcem nas obu. Amen. Inch’Allah.

Algier, 1 grudnia 1993 r. – Tibhirine, 1 stycznia 1994 r. 

To film o tym, że świętość jest dla każdego. Zakonnicy to zwykli ludzie, jak my, często nawet słabsi, zmagający się ze swoimi słabościami, ze zwątpieniem. Pan wezwał ich, aby oddali Mu się w sposób szczególny – do końca. Nawet, gdy lata całe oddawali się zwykłym czynnościom – zwykłej pracy (na roli, leczeniu), modlitwie, pomocy bliźnim – On zapragnął jeszcze więcej: aby oddali swoje życie, nie lękając się pozostania, wytrwania tam, gdzie Bóg wcześniej ich wysłał, między właśnie tymi konkretnymi ludźmi. Wierność powołaniu do końca, mimo wątpliwości, a wręcz na przekór im. Moc w słabości się doskonali.
Uważam, że warto, aby ten film zobaczył każdy, kto ma problem z hierarchią wartości, gubi się i męczy, szukając bezskutecznie tego, co ważne, co daje szczęście i poczucie spokoju. Najczęściej jest to bardzo blisko. Tylko my szukamy zupełnie nie tam, gdzie trzeba. I nie zawsze to, co z pozoru wydaje się być najlepsze, jest takie faktycznie.

Baranki i gołębie

Jezus powiedział do swoich apostołów: Oto Ja was posyłam jak owce między wilki. Bądźcie więc roztropni jak węże, a nieskazitelni jak gołębie! Miejcie się na baczności przed ludźmi! Będą was wydawać sądom i w swych synagogach będą was biczować. Nawet przed namiestników i królów będą was wodzić z mego powodu, na świadectwo im i poganom. Kiedy was wydadzą, nie martwcie się o to, jak ani co macie mówić. W owej bowiem godzinie będzie wam poddane, co macie mówić, gdyż nie wy będziecie mówili, lecz Duch Ojca waszego będzie mówił przez was. Brat wyda brata na śmierć i ojciec syna; dzieci powstaną przeciw rodzicom i o śmierć ich przyprawią. Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mego imienia. Lecz kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony. Gdy was prześladować będą w tym mieście, uciekajcie do innego. Zaprawdę, powiadam wam: Nie zdążycie obejść miast Izraela, nim przyjdzie Syn Człowieczy. (Mt 10,16-23)
Owce i wilki. Jezus posługuje się stereotypem – łowca, myśliwy i ofiara. Chrześcijanin ma być człowiekiem gotowym do poświęceń i walecznym, ale zarazem nieskazitelny i roztropny. Gotowość do dawania świadectwa to jedno, ale chrześcijanin musi pamiętać, że Kościół nigdy by nie rozwinął się tak, jak to miało miejsce, gdyby wszyscy jego pierwotni członkowie wybrali palmę męczeństwa. Kościół musi trwać, aby wypełniać swoją misję, a także po to, by pamięć o męczennikach została zachowana. 
To, co może czekać człowieka wierzącego, który swojej wiary będzie bronił i nie zamierza się jej wypierać, widzimy wyraźnie na podstawie tego, co spotkało Mesjasza. Z jednej strony – podziw, zachwyt, uznanie dla cudów jakie dokonywał. Zachwyt, który osiągnął apogeum w momencie tryumfalnego wjazdu Pana do Jerozolimy, szybko ustąpił miejsca pogardzie, obojętności, a nawet właściwie niczym niezasłużonej wrogości i żądaniu kary śmierci. Jezusa ciągali – od najwyższego kapłana do namiestnika rzymskiego. Biczowano Go na oczach tłumów. Ukrzyżowano i Jego samego, i wielu innych później. Czym zawinił – On i Jego wyznawcy? Tym, że nie chcieli, dla tzw. świętego spokoju wyprzeć się Boga w Trójcy Świętej jedynego, oddać chwały bożkom, uznać boskości cesarza. Przy okazji – nie brali na siebie winy za różne klęski (choćby spalenie Rzymu za [przez] Nerona), których spowodowanie im przypisano. 
Trzeba pamiętać, że chrześcijaństwo w dużym uproszczeniu sprowadza się do dawania świadectwa. Ma nim być codzienne życie, a może niekiedy nim być także szczególne poświęcenie, jakim jest męczeństwo, oddanie życia z powodu wiary. Nie tyle chodzi o szukanie sposobności do męczeństwa, ale o wewnętrzną gotowość na nie – czy to w sensie jakiegoś, mniejszego lub większego, cierpienia, znoszenia upokorzenia, drwin, czy nawet do tego ostatecznego poświęcenia w postaci ofiary z własnego życia. Nie wiemy, czego Bóg od nas oczekuje – wiemy, że doskonałością jest umiejętność przyjęcia Jego woli w pokorze. To jest sedno – kiedy was wydadzą, nie martwcie się o to, jak ani co macie mówić. Człowiek w tej sytuacji nie potrafi nic poradzić sam, własnymi siłami. Tutaj działa Bóg i Jego łaska, która umożliwia człowiekowi takie, a nie inne, po prostu najlepsze i najbardziej słuszne zachowanie, odpowiednie słowa i reakcje. Wtedy pozostaje otworzyć się na głos Parakleta. 
Intrygujące mogą wydawać się kolejne słowa – to całe cierpienie i męczeństwo może być wymierzone ze strony także najbliższych, rodziców, dzieci. Tu powraca kwestia hierarchii wartości – dopiero wtedy, gdy Bóg będzie na pierwszym miejscu, cała reszta, w tym relacje z rodzicami, rodziną, najbliższymi będą na właściwym miejscu. Prawo Boże w sercu i na pierwszym miejscu, oraz wytrwałość – to klucz do sukcesu, czyli do zbawienia. 
Jesteśmy posłani jak te owce, jak gołębie. Niby najsłabsi, bezbronni, narażeni na ataki z każdej strony. Tak samo, jak On, gdy przyszedł – normalny, ludzki, zwykły. Bo wielkość i potęga po ludzku nijak się ma do wielkości i potęgi Boga, jest wobec niej niczym. A jednak – te przymioty, które potocznie kojarzą się z tak bezbronnymi zwierzętami – to wszystko, co nam potrzeba. Nie ma co dalej kombinować. Gdy tak będziesz żył, Bóg zadba o resztę.

Męczenniczka AD 2011 – Alina Milan – wiara ważniejsza od zdrowia

Prawdziwa męczenniczka, współczesna nam. Heroizm wiary aż do oddania życia. 
Wybrała Boga ponad wszystko
Nasz Dziennik, 2011-03-28

Po kilkumiesięcznej chorobie w izraelskiej klinice zmarła 23-letnia Alina Milan, chrześcijanka, którą już dziś nazywa się współczesną męczennicą za wiarę. Młoda Rosjanka straciła życie, gdyż odmówiła zrzeczenia się swojej wiary na rzecz judaizmu bądź ateizmu. Gdyby zaparła się chrześcijaństwa, uzyskałaby obywatelstwo izraelskie i tym samym tamtejsi lekarze przeprowadziliby operację, która miała uratować jej życie.

Kilka miesięcy temu Alina Milan, 23-letnia studentka, zapadła na poważną chorobę. Po badaniach okazało się, że dziewczynę uratować może jedynie przeszczep wątroby, ale takich operacji w Rosji się nie wykonuje. Jak opowiada cytowana przez portal Prawda.ru matka Aliny, stan córki pogorszył się do tego stopnia, że zaczęła grozić jej śmierć. Wtedy to w Tel Awiwie, w jednym z najnowocześniejszych szpitali na świecie, pojawiła się szansa na przeszczep. 11 listopada 2010 r. kobiety były na miejscu. Wyniknęły jednak problemy z finansowaniem leczenia oraz samej operacji.

Okazało się, że ze względu na swoje pochodzenie – ojciec dziewczyny był Żydem, babcia obywatelką Izraela – Alina mogła starać się o obywatelstwo izraelskie, co umożliwiłoby jej bezpłatne przeprowadzenie operacji. Ale zgodnie z prawem obywatelem Izraela może być albo żyd, albo ateista i tertium non datur. Alina stanęła więc przed dylematem: określić się jako ateistka lub żydówka i skorzystać z szansy na operację albo pozostać wierną Chrystusowi i zaakceptować śmiertelne konsekwencje takiego wyboru.
Zwróciła się wówczas do o. Aleksandra Naruszewa, dzięki któremu na forum cerkwi św. Serafina z Sarowa w Kuncewie, dzielnicy Moskwy, możemy dziś poznać historię jej trudnej drogi. Kapłan tak opisuje moment, kiedy odwiedził ją w tamtejszym szpitalu: „Kiedy wszedłem do jej sali, ujrzałem młodą, wychudzoną istotę, ledwo przypominającą 22-letnią dziewczynę. Ale jej spojrzenie było jasne, zaskakująco stanowcze i zdecydowane. „My już podjęłyśmy decyzję z mamą” – powiedziała na mój widok. „Nie zdejmę krzyża i nie wyrzeknę się wiary. (…) Bóg nas nie opuści. Będziemy szukać sponsorów””. Ojciec Aleksander zwrócił wtedy uwagę, że przecież zostało jej już mało czasu, na co ona odparła: „Przede mną wieczność”.
Wielu ludzi włączyło się w akcję zbierania pieniędzy na operację, jednak nie udało się zgromadzić koniecznych 300 tys. dolarów. Dziewczyna do końca pozostała wierna Chrystusowi, więc nie przyznano jej prawa do nieodpłatnego wykonania przeszczepu. Przez kilka miesięcy leżała podłączona do respiratora w klinice w Tel Awiwie. Jak zauważył jeden z izraelskich lekarzy, do ostatniego dnia była w pełni świadoma.
Zmarła w nocy 14 marca w izraelskim szpitalu. Na wspomnianym forum internetowym w listopadzie ub. r. Rosjanka zamieściła przepiękne świadectwo:
„Mam przed sobą dokument izraelskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, (…) gdzie jest napisane: „Przyjmuję obywatelstwo/prawo/religię kraju”. Tylko podpisz. Powiedzcie mi jednak: Czy mam wybór? Najważniejszy wybór to nie ten na papierze, ale w duszy… A w niej ufność Bogu jest silniejsza aniżeli jakiekolwiek dokumenty, prawa, państwa, straszne diagnozy, czas! I nawet w najtrudniejszych chwilach nie opuszcza mnie poczucie, że sam Bóg trzyma mnie za rękę. Decyzja jakiegokolwiek lekarza dotycząca przeprowadzenia operacji, niezależnie od kraju, niesie ze sobą ryzyko, więc każdy dzień i tak może być ostatnim… Jedyny wybór – jakiego dokonałam już dawno i który nie jest związany z obywatelstwem – to wybór wiary w Boga i bezgranicznej wdzięczności za to, co jest mi sądzone (…)”.

Małgorzata Pabis (źródło)