Jezus przywołał do siebie Dwunastu i zaczął rozsyłać ich po dwóch. Dał im też władzę nad duchami nieczystymi i przykazał im, żeby nic z sobą nie brali na drogę prócz laski: ani chleba, ani torby, ani pieniędzy w trzosie. Ale idźcie obuci w sandały i nie wdziewajcie dwóch sukien. I mówił do nich: Gdy do jakiego domu wejdziecie, zostańcie tam, aż stamtąd wyjdziecie. Jeśli w jakim miejscu was nie przyjmą i nie będą słuchać, wychodząc stamtąd strząśnijcie proch z nóg waszych na świadectwo dla nich. Oni więc wyszli i wzywali do nawrócenia. Wyrzucali też wiele złych duchów oraz wielu chorych namaszczali olejem i uzdrawiali.
(Mk 6,7-13)
15 niedziela zwykła roku liturgicznego, 15 lipca – a dodatkowo, wspomnienie liturgiczne mojego trzeciego patrona, tego od bierzmowania – św. Bonawentury.
Ciekawe jest to, jak Jezus rozsyłał uczniów. Nie pojedynczo, ale parami. Czym się kierował? Może tym, że ludzkie deklaracje bywają wielkie i mocne, natomiast rzeczywistość często okazuje się dużo bardziej brutalna, zaś ludzka wola po prostu słaba i zawodna. Porywamy się często – nawet i w dobrej wierze – na rzeczy wielkie, a wychodzi z tego niewiele, żeby nie mówić, że nic.
Nie poszli w tę drogę sami. Wyruszyli „uzbrojeni mocą z wysoka”, uzbrojeni Duchem Świętym. Mieli to, co było im konieczne w ich nowej misji – i przykaz, aby nie zabierać ze sobą tony bagażu, wyposażenia wycieczkowego, praktycznie niczego, poza laską, na której mieli się wspierać w drodze, i sandałami w których mieli wędrować. To bardzo wymowne wskazanie, co miało być istotą i sednem misji – ewangelizacja, a nie martwienie się o pokarm, miejsce na dobytek, zapasowe ubrania czy po prostu pieniądze.
Dla mnie interesujące jest to zdanie – gdy do jakiego domu wejdziecie, zostańcie tam, aż stamtąd wyjdziecie. Czyli – do kiedy? Nie powiedział tego wprost. Może nie wiedział? Dwunastu miało iść i głosić, zakładać wspólnoty, które miały wytrwać do końca – mniejsze lub większe, najpierw w ukryciu potem działające jawnie, mniej lub bardziej liczne. Tak jak człowiek – raz urodzony istnieje na zawsze ze swoją nieśmiertelną duszą – tak te poszczególne małe kościoły miały trwać i prowadzić ludzi do Boga.
I tak idą do dzisiaj. Kościół jakby zatacza nowe koło – rozwijając się dynamicznie do czasów średniowiecznych (a może i późniejszych), dzisiaj z jednej strony niezwykle dynamicznie rozwija się na nowo – Afryka, Ameryka Południowa – czyli w miejscach tradycyjnie kojarzonych historycznie z misjami i terenami dla nowej ewangelizacji, zaś z drugiej – ten sam Kościół jakby pustoszeje, paradoksalnie, w tradycyjnie chrześcijańskich i katolickich krajach Europy, gdzie kościoły zamieniane są w imprezownie czy księgarnie, średnia wieku duszpasterzy oscyluje ok. 60, a na msze niedzielne pojawia się garstka osób.
Zapatrzyliśmy się w tę naszą wspaniałą wiarę, a tak naprawdę niewiele z niej pozostaje. Może i do kościoła chodzimy – ale czy się szczerze modlimy? Nosimy krzyżyki, przyjmujemy kolędę, oburzamy się na darcie Biblii przez Nergala czy obrazoburcze wypowiedzi niejakiej Dody – w jakim stopniu z przyzwyczajenia, a w jakim stopniu z powodu faktycznego i uzasadnionego oburzenia? To wezwanie do nawrócenia ma sens tylko wtedy, kiedy – za każdym razem w sytuacji czytania takiego tekstu – nie zaczynam od siebie. Nie na zasadzie – aa, ze mną to jakoś tam jest, są gorsi. Pewnie są. Ale mnie nie zwalnia to z obowiązku nawracania siebie. Nikt tego za mnie nie zrobi. W tej sprawie zawsze trzeba być egoistą i zaczynać od siebie. Nie można – jakkolwiek – skutecznie nawracać, samemu nie będąc nawróconym.