Z krzyża siedem słów #06: Dokonało się

Medytacje dotyczące, sięgającej XVI wieku, tradycji rozważania w okresie Wielkiego Postu ostatnich 7 słów, wypowiedzi Zbawiciela, jakie odnotowują Ewangelie – powstające spontanicznie w Wielkim Poście AD 2017. 

Czytaj dalej Z krzyża siedem słów #06: Dokonało się

Patrz pod nogi

Jedenastu uczniów udało się do Galilei na górę, tam gdzie Jezus im polecił. A gdy Go ujrzeli, oddali Mu pokłon. Niektórzy jednak wątpili. Wtedy Jezus podszedł do nich i przemówił tymi słowami: Dana Mi jest wszelka władza w niebie i na ziemi. Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Uczcie je zachowywać wszystko, co wam przykazałem. A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata. (Mt 28,16-20)

Ta scena jest do bólu ludzka i zrozumiała. On umarł i zmartwychwstał, upłynęło już tyle czasu, była scena z moim imiennikiem zwanym niedowiarkiem, były cuda, cudowny połów – i nadal nie wszyscy są przekonani! Nadal niektórym to nie wystarcza. Co robi Jezus? Jakby nigdy nic, prowadzi ic do Galilei – miejsca, które jakby symbolizować ma ich codzienność, dom, pochodzenie, życie, miejsce na ziemi. Tu się dla nich wszystko zaczęło – życie jakby zatoczyło koło i… No właśnie. Nic się nie kończy. 
Nasze życie i nasza wiara to nie są jakieś takie dwie oderwane od siebie rzeczywistości, płaszczyzny, jakby płyty tektoniczne, które nakrywają się w jakieś wielkie święta, no, ewentualnie w niedzielę, „bo wypada” iść do kościoła – a tak poza tym to każda sobie. Takie życie nie ma sensu, bo jest niekonsekwentne. Albo, albo. Nic na siłę, bez zmuszania – ale jeśli coś deklarujesz, to bądź wobec tej deklaracji, Tego, któremu deklarujesz wiarę, wierny. Jezus prowadzi apostołów do Galilei, aby – im, a może bardziej nawet nam – uświadomić, że to tu i teraz mamy za zadanie odkrywać i odnajdywać Jego obecność. Nie gdzieś tam na starość, jak już z nudów i demencji nic innego się nie da, jak tylko paciorki, zdrowaśki i różańce. Świadomie – tu i teraz. Panie Boże, wybieram Ciebie, więc pozwól mi, uzdolnij mnie i naucz żyć tak, żebym Ciebie w tym wszystkim moim, w tej czasami pokręconej i bardzo często zabieganej codzienności nie przegapił, nie minął i nie olał. 

Tu Jezus zaprasza na spotkanie. Nie dopiero na Dzień Sądu, nie po tamtej stronie, dokąd zmierzamy. Tutaj  – we własnym dzisiaj – mamy znajdować miejsce, czas, przestrzeń, aby się do Boga przyznać, oddać mu pokłon, adorować Go i rozmawiać z Nim. A jednocześnie w tym wszystkim Bóg pozostawia miejsce na zwątpienie iniedowierzanie, odwagę i lęk, gotowość i wahanie. Uwielbiam ten fragment z jednego z listów bodajże św. Pawła o skarbie w naczyniach glinianych – obrazek może dzisiaj z naszej perspektywy mocno z epoki, ale jakże świetny. Glinę rozwalić łatwo – mniej więcej tak samo, jak złamać i skusić człowieka. A jedna, Bóg nie stworzył sobie supermanów i mega kobiet, tylko złożył wszystko, całe swoje przesłanie, w ręce grzesznych i słabych ludzi. Dana mi jest wszelka władza – to wy właśnie, nie ci lepsi, wierniejsi, dokładniejsi, bardziej zgodni, mniej zapalczywi, wy idźcie i nauczajcie; nie teraz, na moment, aż przyjdą sensowniejsi i bardziej się do tej misji nadający. Na zawsze, do końca świata. 
Objawienie się dopełniło – tak, objawienia prywatne zdarzają się i trwają nadal, ale misja Jezusa w tym sensie została zakończona, że przekazał On już Kościołowi wszystko. Teraz pora na nas – zadanie domowe, które z różnym skutkiem i rezultatem Kościół odrabia od przeszło 2000 lat. Bóg nas nigdy nie zostawił – ale dojrzeliśmy do tego, aby samodzielnie iść przez życie i czerpać z tego bogactwa Jezusowej nauki. Za chwilę, w przyszłą niedzielę, wspominać będziemy tamto pierwsze Zesłanie Ducha Świętego – dokonujące się cały czas w sakramentach, a w sposób wyjątkowy w grupach charyzmatycznych, szczególnie w naszych czasach rozkwitających. Syn Boży wstępuje do nieba, aby nam zostawić miejsce i pole do działania, przygotować do „chrztu bojowego”, który dokona się w Duchu Świętym. Stąd ta, wypowiedziana w innym miejscu obietnica – ci pozostawieni i posłani w imię Jego jeszcze większych rzeczy dokonają, bo On idzie do Ojca. 
Nie ma się czego bać. Po prostu trzeba chcieć spojrzeć dalej niż na czubek własnego nosa, rozejrzeć się wokół. Wiele obrazów momentu Wniebowstąpienia to postać Jezusa i tłumek apostołów z zadartymi głowami. Tylko że w ogóle nie o to chodzi – a raczej chodzi o coś zupełnie innego. Od patrzenia w niebo chyba jeszcze niewiele się samo z siebie wydarzyło – poza tym, że człowiek, idąc w ten sposób, może zaliczyć przysłowiową glebę, potknąć się i upaść. Mamy przez pryzmat tego, co Jezus nam zostawił, wstępując do nieba, popatrzeć i dostrzec siebie nazwajem – tu i teraz. Tutaj właśnie mamy Go znajdować: dzisiaj, jutro, zawsze. Bo właśnie tutaj – między nami – On pozostał. Nigdzie indziej Go nie znajdziemy, bo tam Go po prostu nie ma.

Jak to ogarnąć? Mała podpowiedź od Denzela Washingtona:

Marzenia bez celów pozostają tylko marzeniami, i w końcu prowadzą do rozczarowania. (…) Boże, ktoś tam nas dzisiaj potrzebuje – a my wszyscy mamy ten unikalny dar, iść i wywierać wpływ na ludzi. Zrozumcie ten dar, chrońcie go, doceniajcie go i wykorzystujcie (…) Nie chodzi o to, ile masz, ale co robisz z tym, co masz.

Nocny dialog

Jezus powiedział do Nikodema: Kto przychodzi z wysoka, panuje nad wszystkimi, a kto z ziemi pochodzi, należy do ziemi i po ziemsku przemawia. Kto z nieba pochodzi, Ten jest ponad wszystkim. Świadczy On o tym, co widział i słyszał, a świadectwa Jego nikt nie przyjmuje. Kto przyjął Jego świadectwo, wyraźnie potwierdził, że Bóg jest prawdomówny. Ten bowiem, kogo Bóg posłał, mówi słowa Boże: a z niezmierzonej obfitości udziela /mu/ Ducha. Ojciec miłuje Syna i wszystko oddał w Jego ręce. Kto wierzy w Syna, ma życie wieczne; kto zaś nie wierzy Synowi, nie ujrzy życia, lecz grozi mu gniew Boży. (J 3,31-36)

Tekst mało znany i generalnie niezbyt rozumiany. A prawda bardzo prosta i w sumie oczywista, jak to w życiu. Kiedy masz problem – nie idziesz do byle kogo. Budujesz dom – wynajmiesz architekta i budowlańca. Padł samochód czy komputer – idziesz do mechanika albo informatyka. Szukasz pożyczki – idziesz do doradcy. Mnożyć można daleko. A kiedy szukasz „eksperta od Boga”?
Nie da się ukryć, dla prostych rybaków i cieśli z Galilei nauka Mesjasza mogła być dość trudna – nawet jeśli wziąć pod uwagę, że znali przynajmniej w zarysie proroctwa Starego Testamentu. A jednak – jest to źródło najlepsze z możliwych, słowa Boga samego. Bóg w Trójcy Jedyny mówi o sobie… własnymi ustami, przez Syna Bożego. Czasami jest trudny, czasami nam nie pasuje, bo Bóg nie bardzo daje się zaszufladkować pomiędzy to, co nam odpowiada i akceptujemy, a to czego nie przyjmujemy, bo tak wygodniej, bo się nie chce, bo się przyzwyczailiśmy. Próbujemy sobie skroić Go na własną miarę – taki mój Bóg. Tylko że wtedy to może być co najwyżej bóg (a właściwie bożek), bo na pewno nie ten jedyny Bóg. Tak samo prawdziwym Bogiem nie będzie ten, którego człowiek sprowadza do danej wybranej roli: zły policjant, mściciel. Tylko ten prawdziwy Bóg przynosi sercu radość, wolność i pokój. 
Myślimy naszymi kategoriami – życie, tu i teraz, materializm, zmysłowość. Bóg jednak nie potrafi się sam ograniczyć i wbić w te ramy, ponieważ one nie mogą Go skutecznie ograniczyć, gdyż to On jeden jest stwórcą nas, którzy na własny użytek sobie te ramy produkujemy i zbijamy, w zależności od sytuacji. Bóg po pierwsze widzi dalej i lepiej (co żeby nam zrozumieć czasami trwa lata), po drugie patrzy z perspektywy miłosierdzia – tej najlepszej, najbardziej dla nas niezrozumiałej, a zarazem po ludzku najkorzystniejszej. Ale żeby tego miłosierdzia dostąpić – potrzeba jednego: gotowości, pragnienia, a zarazem woli, aby rozwalić i zburzyć to wszystko, co mnie od Niego oddziela. 
I znowu w tym tekście pojawia się Nikodem – postać bardzo ciekawa. Dostojnik faryzejski, a jednak szczerze poszukujący, drążący, szukający sposobności, aby z Jezusem… pogadać. Cały 3 rozdział Ewangelii Jana (właściwie to J 3, 1-21) to właśnie zapis tej rozmowy. Głodny prawdy człowiek pyta Boga, a Bóg cierpliwie odpowiada. Odpowiada – bo słucha, jest, nie obraża się, nie odwraca się plecami. Działa, tylko nie zawsze tak, jak my byśmy tego chcieli. 

Piątek

Wielokrotnie zastanawiałem się – jak by to mogło być? Czemu było akurat tak? Jezus w sposób oczywisty narażał się wielu – od rzymskiej władzy poczynając, na władzy żydowskiej, faryzeuszach przede wszystkim kończąc. Czy musiał jednak dotrzeć w swojej historii do tak spektakularnego finału? Czy Jego koniec musiał być taki? Czy Jezusa musieli umęczyć i ukrzyżować? 
Wydaje mi się, że nie. Chociaż On sam, paradoksalnie, mówił o tym wprost – w przypowieści o winnicy i nieuczciwych rządcach, dzierżawcach. Bóg Ojciec to właściciel winnicy (ziemi obiecanej), dzierżawiący ją to właśnie Naród Wybrany. Wysłał po zapłatę swoje sługi – to prorocy – których Izraelici dzielnie kamienowali i zabijali na różne sposoby. Liczył Bóg, że uszanują Jego Syna – a oni zrobili w Wielki Piątek to, co zrobili. 
Mogło być inaczej. Jezus mógł dożyć sędziwej starości, umrzeć… i tak samo zbawić świat. Tylko mniej spektakularnie. Rozłożyć swoje zwycięstwo bardziej w czasie, nie przegrywając po drodze swojego życia na krzyżu. Ale i to miało swój symbol – jak kiedyś Bóg wyprowadził Żydów z Egiptu w święto Paschy, tak i Jego Syn zwyciężył ostatecznie w dniu święta Paschy. 
Fenomenalny jest, incydentalny i marginalny jakby w całej treści, zapis o pierwszej kanonizacji, dokonanej nawet nie przez Piotra jako „pierwszego papieża”, ale samego Jezusa, z wysokości krzyża. „Dziś ze Mną będziesz w raju”, czyli słowa do Dyzmy, Dobrego Łotra, umierającego tuż obok na takim samym krzyżu. Jak w przypowieści o robotnikach w (znowu!) winnicy – nagrodę główną dostaje także ten, który załapał się w ostatniej chwili. Może to właśnie jest największe z Bożego przesłania? Nie ważne kiedy – abyś się otrząsnął i wyciągnął wnioski? Mnie zastanawia też co innego – w żadnym momencie Jezus nie potępił tego drugiego, „Złego Łotra”. Ewangelia mówi, że tamten Mu złorzeczył, a potem jest dialog z Dyzmą. Nie wiemy, ile mu pozostało czasu życia – może i tamten wykorzystał swoją szansę? 
A do tego ten piękny, choć bardzo trudny, dialog Jezusa – a raczej ludzkiej części Jego natury – z Bogiem Ojcem w Ogrodzie Oliwnym. Fantastycznie pokazał to Gibson w „Pasji”, z motywem Złego kuszącego Jezusa. Syn Boży po ludzku się bał – ale wytrwał. 
Pewnie wiele osób w ferworze przygotowań do świąt nie ma dzisiaj czasu na nic – co akurat jest strasznie bez sensu, że powiem wprost. Przygotowanie – do czego? Do dwudniowego żarcia i picia, przeplatanego seansami średnich filmów w telewizji? Jeśli będzie w tym wszystkim czas na słowo „przepraszam”, na wyrażenie uczuć najbliższym, choćby spacer – to już dobrze. Bo jeżeli świętować – to co? Kogo? Jeśli świętować zwycięstwo Jezusa – to po pierwsze z czystym serem (w kościołach i kaplicach trwa maraton spowiadania, jest jeszcze czas – w święta w wielu kościołach spowiedzi nie ma!), po drugie poświęciwszy chociaż troszkę czasu na kontemplację tajemnicy (żadnej magii) tych dni, zgłębienie piękna Triduum. Żeby to, co w domu – na stole, dekoracjach, odświętnym stroju – było na swoim miejscu, czyli tylko dodatkiem do tego, co w sercu. Nigdy na odwrót!  

To nie do mnie, to o kolegę chodzi

Jezus wyznaczył jeszcze innych siedemdziesięciu dwóch i wysłał ich po dwóch przed sobą do każdego miasta i miejscowości, dokąd sam przyjść zamierzał. Powiedział też do nich: żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało; proście więc Pana żniwa, żeby wyprawił robotników na swoje żniwo. Idźcie, oto was posyłam jak owce między wilki. Nie noście z sobą trzosa ani torby, ani sandałów; i nikogo w drodze nie pozdrawiajcie! Gdy do jakiego domu wejdziecie, najpierw mówcie: Pokój temu domowi! Jeśli tam mieszka człowiek godny pokoju, wasz pokój spocznie na nim; jeśli nie, powróci do was. W tym samym domu zostańcie, jedząc i pijąc, co mają: bo zasługuje robotnik na swoją zapłatę. Nie przechodźcie z domu do domu. Jeśli do jakiego miasta wejdziecie i przyjmą was, jedzcie, co wam podadzą; uzdrawiajcie chorych, którzy tam są, i mówcie im: Przybliżyło się do was królestwo Boże. Lecz jeśli do jakiego miasta wejdziecie, a nie przyjmą was, wyjdźcie na jego ulice i powiedzcie: Nawet proch, który z waszego miasta przylgnął nam do nóg, strząsamy wam. Wszakże to wiedzcie, że bliskie jest królestwo Boże. Powiadam wam: Sodomie lżej będzie w ów dzień niż temu miastu. Wróciło siedemdziesięciu dwóch z radością mówiąc: Panie, przez wzgląd na Twoje imię, nawet złe duchy nam się poddają. Wtedy rzekł do nich: Widziałem szatana, spadającego z nieba jak błyskawica. Oto dałem wam władzę stąpania po wężach i skorpionach, i po całej potędze przeciwnika, a nic wam nie zaszkodzi. Jednak nie z tego się cieszcie, że duchy się wam poddają, lecz cieszcie się, że wasze imiona zapisane są w niebie. (Łk 10,1-12.17-20)

Jak zwykle, jestem „do tyłu” – czyli piszę o tekście z poprzedniej niedzieli.

Podstawowy błąd, jaki go dotyczy, wynika z potocznego rozumienia tych słów na początku: „żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało; proście więc Pana żniwa, żeby wyprawił robotników na swoje żniwo”. Bo nie chodzi tu bynajmniej o powołanych w sensie kapłaństwa czy życia zakonnego! z którymi najczęściej utożsamia się te słowa. Wskazują też na to wcześniejsze słowa – o „innych” 72 uczniach, czyli poza 12 apostołami czyli pierwszymi duchownymi (biskupami?) Kościoła. Nie może być tu mowa o pierwotnie 7 diakonach – którzy zostali powołani później, po wydarzeniach męki, śmierci i zmartwychwstania (Dz 6,1–6). O kogo więc chodzi? O kapłaństwo powszechne – wszystkich członków Kościoła. Nas, świeckich.

Jezus ich wszystkich posyłał dokładnie tak samo, jak dzisiaj posyła każdego z nas – z tą różnicą, że On już przyszedł i przeszedł przez świat, a my dopiero jego drogami, mniej lub bardziej sensownie, wędrujemy. A mamy wędrować także tam – a może przede wszystkim (co pięknie akcentuje papież Franciszek) tam, gdzie najtrudniej, najbiedniej, najgorzej. Jak te przysłowiowe owce między wilki. Bez wyposażenia, karawany, wypasionej fury, walizki na drogę, udogodnień. Po prostu – w tym danym momencie i tam, dokąd akurat głos Pana posyła (bardzo radykalny i dobry przykład to gotowość misyjna nie tyle osób, ale wręcz całych rodzin z Drogi Neokatechumenalnej). A to wszystko z Bożym pokojem najpierw w sercu, ale dalej też na ustach. Nie do nas należy ocena, kto na ten pokój zasługuje, kto go pragnie i otwiera się nań – ci, którzy taki pokój niosą, odczują, gdy ten pokój nie zostanie przyjęty.

Dalsze słowa wskazują na to, jaki chrześcijanin powinien być w pewnym sensie elastyczny. Nie z gotowym programem, przygotowanym planem i założeniami – zwyczajnie otwarty na to, co wola Boża przed nim postawi. Gdy chorych – niech się modli o uzdrowienie (chcę napisać o ks. Bashoborze – mam nadzieję, niebawem), gdy brakuje nadziei – niech ją zaszczepia w sercach sponiewieranych ludzi, gdy jest spór – niech w imię Boga wzywa do jedności. Tak właśnie, tylko po to, aby przybliżać – z jednej strony ludzi ku Bogu, ale też Boga ludziom.

Tamci poszli i to, czego dokonywali, przekroczyło ich najśmielsze oczekiwania – jak to ludzie, cieszący się z „fajerwerków”, tego, co dzisiaj nazwane by zostało medialnym. Bardzo dobrze, że duchy nieczyste były im posłuszne, że nie szkodziła im trucizna skorpionów itp. Czy jednak był to powód do radości sam w sobie? Nie. Prawdziwy powód to zbawienie, które do nich się przybliżało – a wszystko pozostałe, to efekt wiary w Jezusa, która pozwalała czynić po ludzku sprawy niezrozumiałe, a w logice Bożej przybliżała ich do wiecznej nagrody. Jezus jednocześnie przestrzega – Zły nie bez powodu jest nazywany panem tego ziemskiego świata, i do jego samego końca (bezskutecznie – znając swoją porażkę, jakiej zaznał w chwili śmierci Jezusa na krzyżu) będzie kusił, wodząc ludzi ku temu, co najgorsze. My to wszystko, czym Bóg nas uzbroił – talenty, zdolności, umiejętności, wiedzę – mamy nie tyle dla samego posiadania czy chełpienia, ale zbożnego ich wykorzystywania, nie dla własnej chwały, ale ad maiorem Dei gloriam.

To wszystko jest do nas – ojców, matek, dzieci, osób z wyboru samotnych, wdowców czy wdów – świeckich. To nie słowa, które można pomijać, czytając Pismo Święte, „bo to do księży i sióstr”. My bardzo często tego nie pamiętamy, bo wygodniej i prościej, ale ta obietnica jest skierowana do wszystkich wierzących. A wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że w tych czasach charyzmaty – np. uzdrawiania – Pan Bóg w szczególny sposób stara się nam przypomnieć. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy – można udawać, że się tego nie widzi, ale On działa, przez tych którzy chcą Mu na to pozwolić. 

Posłani na peryferia

Było to przed Świętem Paschy. Jezus wiedząc, że nadeszła Jego godzina przejścia z tego świata do Ojca, umiłowawszy swoich na świecie, do końca ich umiłował. W czasie wieczerzy, gdy diabeł już nakłonił serce Judasza Iskarioty syna Szymona, aby Go wydać, wiedząc, że Ojciec dał Mu wszystko w ręce oraz że od Boga wyszedł i do Boga idzie, wstał od wieczerzy i złożył szaty. A wziąwszy prześcieradło nim się przepasał. Potem nalał wody do miednicy. I zaczął umywać uczniom nogi i ocierać prześcieradłem, którym był przepasany. Podszedł więc do Szymona Piotra, a on rzekł do Niego: Panie, Ty chcesz mi umyć nogi? Jezus mu odpowiedział: Tego, co Ja czynię, ty teraz nie rozumiesz, ale później będziesz to wiedział. Rzekł do Niego Piotr: Nie, nigdy mi nie będziesz nóg umywał. Odpowiedział mu Jezus: Jeśli cię nie umyję, nie będziesz miał udziału ze Mną. Rzekł do Niego Szymon Piotr: Panie, nie tylko nogi moje, ale i ręce, i głowę. Powiedział do niego Jezus: Wykąpany potrzebuje tylko nogi sobie umyć, bo cały jest czysty. I wy jesteście czyści, ale nie wszyscy. Wiedział bowiem, kto Go wyda, dlatego powiedział: Nie wszyscy jesteście czyści. A kiedy im umył nogi, przywdział szaty i znów zajął miejsce przy stole, rzekł do nich: Czy rozumiecie, co wam uczyniłem? Wy Mnie nazywacie Nauczycielem i Panem i dobrze mówicie, bo nim jestem. Jeżeli więc Ja, Pan i Nauczyciel, umyłem wam nogi, to i wyście powinni sobie nawzajem umywać nogi. Dałem wam bowiem przykład, abyście i wy tak czynili, jak Ja wam uczyniłem. (J 13,1-15)

Co roku mam problem – o którym z tych dwóch tekstów pisać: ewangelii z Mszy Krzyżma, czy z Wieczerzy Pańskiej. Chyba jednak ten drugi jest ważniejszy. 
Myślę, że nazwanie dzisiejszego dnia dniem kapłana i Eucharystii nie jest przesadą. Wszystko, czego dostępujemy dzięki posłudze kapłańskiej i co otrzymujemy z eucharystycznego stołu – pochodzi i swój początek ma właśnie tam, w wielkoczwartkowy wieczór w wieczerniku. Nie z Bożego kaprysu – ale z bezgranicznej miłości, w imię której Jezus „umiłowawszy swoich, któzy byli na ziemi, do końca ich umiłował”
(moje ulubione sformułowanie, o ile pamiętam, ujęte w IV modlitwie eucharystycznej). Bóg-człowiek, świadomy jak nigdy przedtem swojego posłannictwa, rodowodu, misji i nieuchronności zbliżającej się rzeczywistości krzyża, a jednocześnie świadomy zbliżania się ku Bogu Ojcu… czyni coś zupełnie po ludzku niezrozumiałego. Staje przed uczniami nagi, jedynie przepasany prześcieradłem – i zaczyna obmywać im nogi. Piękny gest, którego chyba nigdy w naszej katedrze nie uraczyłem. Absurdalność po ludzku tego gestu najlepiej rozumie sam Piotr – oponuje, nie zgadza się, po czym ustępuje w końcu. 
Ten niesamowicie piękny gest naśladuje dzisiaj papież Franciszek – jako kardynał w 2001 r. obmył nogi chorym na AIDS! – odprawiając tę jedyną w swoim rodzaju w roku liturgicznym Mszę… w zakładzie karnym dla nieletnich. Kolejny ludzki paradoks – widoczny zwierzchnik Kościoła na ziemi swoją posługą dociera do tych nawet przez świat przekreślonych, pogubionych, stłamszonych i naznaczonych, mimo młodego wieku, ciężarem błędów i konsekwencji ich popełnienia. Piękny gest, króciutka kilkuminutowa homilia – powrót do źródeł? Oby. Zero pompatyczności, przepychu, celebry (celebrytyzmu?) – po prostu treść odarta z czasami przesadzonej i zasłaniającej kontekst formy. Skoro dla Jezusa w tak ważnym momencie najistotniejszym było umywanie nóg – co ja z tym zrobię? Nie po to On wezwał do czynienia tego samego innym. Jesteśmy powołani do bycia dla drugich bardziej, niż dla siebie, dla swojego ego. 
Wczoraj, podaczas pierwszej audiencji generalnej, w miesiąc równy po rezygnacji Benedyka XVI, Franciszek mówił: „W Chrystusie Bóg dał nam pewność, że jest z nami, pośród nas. Powiedział: „Lisy mają nory i ptaki powietrzne – gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł oprzeć” (Mt 8, 20). Jezus nie miał domu, bo jego domem byli ludzie, to my, jego misją było otworzenie wszystkim bram Boga, uobecnianie miłości Boga.” To my jesteśmy i mamy być dla Boga domem, z którego będzie On mógł wychodzić i docierać na cały świat, i którym my sami ze swojego serca będziemy chcieli i potrafili się dzielić z innymi. Ważna jest Eucharystia – ale bez człowieka, którego serce ma ona umacniać na drodze, nie ma czemu służyć. Niewątpliwie to największy chyba dar dla nas – jednak czy miał by on jakikolwiek cel sam w sobie, bez tych, których miała by ona umacniać, karmić, posilać? Nie wierzę, aby Bóg działał bez celu. Mamy Eucharystię, bo i sami jesteśmy – idąc, mniej lub bardziej sensownie przez ten świat, po to aby móc się nią karmić. Bez znaczenia jest, że dzisiaj tamten wieczernik to muzeum, gdzie Mszy się w ogóle nie odprawia. Ważne jest, że ciągle trwa i ma dla kogo trwać na całym świecie dokonywanie na Jego pamiątkę tego, co po raz pierwszy sam Jezus uczynił, wtedy i tam właśnie, 
Myślę, że nazywanie dzisiejszego dnia „dniem księdza” to nie przesada. Takim zbiorowym – bo co innego dzień poszczegónych rocznic święceń, inna sprawa. To dzień, w którym kapłani dziękują za ten wielki dar, złożony w słabe i często po prostu niegodne ręce. Kiedyś pewien ksiądz powiedział mi, że za nich trzeba się modlić – nie mają rodzin, dzieci, wnuków, którzy by to robili potem; jeśli zapomną o nich ci, którym służyli, pamięć zachowa tylko Bóg. Jest w tym dużo prawdy. Mamy bardzo wiele powodów, aby modlić się za kapłanów. Kiedy są słabi, upadają, robią coś nie tak, ulegają tak bardzo ludzkim słabościom, kręcą się jakby uwięzieni i nieszczęśliwi – przede wszystkim o dar odnajdywania woli Bożej w ich życiu i tym posługiwaniu. Kiedy dają piękne świadectwo, docierają do wielu serc ludzkich, mobilizują, dają dobry przykład, angażują się w różne formy działania – tym bardziej, żeby doby Bóg dawał im siły, aby pozwolił (On sam jako ten, który daje wzrost) owocować efektom ich prac nie tyle najbardziej spektakularnie, co najlepiej. Warto się za nich modlić – nie tylko właśnie, gdy usłyszymy coś mądrego, przekonywującego, trafnego; przede wszystkim wtedy, kiedy mam wrażenie, że w życiu nie słyszałem bardziej beznamiętnie przeczytanego z kartki tekstu albo bardziej pokręconego, niespójnego i przypadkowego „rzeźbienia” na żywo tzw. homilii. Oni są dla nas, żadni supermeni w czarnych ciuchach, a ludzie nierzadko jeszcze od nas słabsi. Przecież moc w słabości się doskonali. 
Nie wiem, czy rację miał ks. Twardowski pisząc, że kapłaństwa się boi, lęka. Mnie się bardziej wydaje, że w kapłaństwo – jako dar i łaskę od Boga, nie dla siebie ale do rozdawania swoimi rękami dla innych – po prostu dany człowiek musi uwierzyć, aby mogło dzięki niemu przynosić owoce. Z niewolnika nie ma pracownika – nieszczęśliwy kapłan owoców nie przyniesie. 
Ja w tym dniu szczególną pamięcią otaczam tych, którzy już odeszli, a z których bogactwa kapłaństwa i posługi czerpałem. A różni, wierz mi, oni byli. Tym niemniej, bez względu na słabości, a może właśnie ze względu na nie szczególnie zasługiwali na szacunek, codziennie się z nimi mierząc. Bóg cały ten Kościół składa w bardziej niż kruche ręce nas, grzeszników – a kapłani nie biorą się z Marsa, tylko spomiędzy nas. Takich kapłanów mamy, jak się modlimy. Czyli jest duże pole do popisu jeszcze. A oni, kapłani, jak to ujął papież Franciszek, mają jeszcze więcej do zrobienia i do dotarcia aż na peryferia – miast, ale przede wszystkim ludzkich. Chociażby po to, aby ci, którzy tam żyją, widzieli w nich i przez nich, że On jest a oni nie są Mu obojętni. 

Owocujące stągwie

W Kanie Galilejskiej odbywało się wesele i była tam Matka Jezusa.
Zaproszono na to wesele także Jezusa i Jego uczniów. A kiedy zabrakło
wina, Matka Jezusa mówi do Niego: Nie mają już wina. Jezus Jej
odpowiedział: Czyż to moja lub Twoja sprawa, Niewiasto? Czyż jeszcze nie
nadeszła godzina moja? Wtedy Matka Jego powiedziała do sług: Zróbcie
wszystko, cokolwiek wam powie. Stało zaś tam sześć stągwi kamiennych
przeznaczonych do żydowskich oczyszczeń, z których każda mogła pomieścić
dwie lub trzy miary. Rzekł do nich Jezus: Napełnijcie stągwie wodą! I
napełnili je aż po brzegi. Potem do nich powiedział: Zaczerpnijcie teraz
i zanieście staroście weselnemu! Oni zaś zanieśli. A gdy starosta
weselny skosztował wody, która stała się winem – nie wiedział bowiem,
skąd ono pochodzi, ale słudzy, którzy czerpali wodę, wiedzieli –
przywołał pana młodego i powiedział do niego: Każdy człowiek stawia
najpierw dobre wino, a gdy się napiją, wówczas gorsze. Ty zachowałeś
dobre wino aż do tej pory. Taki to początek znaków uczynił Jezus w Kanie
Galilejskiej. Objawił swoją chwałę i uwierzyli w Niego Jego uczniowie.
Następnie On, Jego Matka, bracia i uczniowie Jego udali się do
Kafarnaum, gdzie pozostali kilka dni. (J 2,1-12)

W zeszłym tygodniu pisałem o Janie Chrzcicielu i cudzie, kiedy Bóg Ojciec wskazuje w momencie chrztu na Jezusa jako wybranego i umiłowanego Syna. Napomknąłem też o tym tekście – uważanym za pierwszy cud Jezusa przemienieniu wody w wino podczas wesela w Kanie – mówisz, masz: Kościół w swojej mądrości właśnie tym fragmentem w ramach II niedzieli zwykłej otwiera okres zwykły AD 2013.

Nie powiem nic odkrywczego stwierdzając, że kluczowa rola należy tu do Maryi. Obserwuje, widzi, reaguje – uderza do Syna. Nie ma wina – zaraz będzie draka. Wielu duchownych na wiele sposobów tłumaczyło te słowa, które padły w odpowiedzi ze strony Pana – droczył się? Chyba bardziej nie chciał działać spektakularnie, robić show. Stąd to jakby „temperowanie” Matki. Ona jednak w głębi serca wiedziała – Jezus zadziała, gdy przyjdzie pora. Stąd polecenie do sług – którzy jednak specjalnie pewnie nie mieli powodu do zdziwienia: skoro stągwie miały służyć do oczyszczeń, to logicznym było, iż powinna się w nich znajdować woda. Co innego – gdyby ktoś później zauważył, że ze stągwi pełnych wody nalewa się gościom weselnym wino… Oczywiście, wino – ten specyficzny prezent weselny Jezusa – okazało się o wiele lepsze od uprzednio przygotowanego. Cud? Pewnie tak. Być może nie głośno opiewany, ale słudzy na pewno podali dalej informację o tym, że wino prawie dosłownie „spadło z nieba”.

Tak naprawdę dla człowieka wierzącego, poza ciekawym tłem, wątkiem i zbożną opowieścią, kluczowe wydaje się jedno proste zdanie, i to nawet nie Jezusa, a Maryi. Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie. Kościół przytacza je nie inaczej, a właśnie dlatego, że to dobra rada dla każdego z nas. Mamy w życiu wybór. Możemy stać jak te kruche naczynia gliniane (o których mowa w jednym z listów Pawła), albo możemy współpracować z łaską i pozwolić się wykorzystać jak te masywne stągwie kamienne, napełnione przez Boga – czym? Łaską właśnie, błogosławieństwem – tutaj przybrało ono postać wina, bo w chwili niewątpliwej radości było ono być może jedynym, czego brakowało. Może nie brzmi to zbyt zachęcająco, ale co może być lepsze nad niesienie Boga innym? W Jego bezpośredniej bliskości, dotykając Go na ile to możliwe – iść, nieść i głosić.

Bardzo dobrym uzupełnieniem jest tutaj II czytanie (1 Kor 12,4-11), gdzie Paweł mówi o różnych darach łaski właśnie, ale o jednym motorze napędowym tego wszystkiego – o Duchu. Czytanie, które można by streścić słowem – piękno w różnorodności. Po prostu nasze, ludzkie powołanie. Nie do mierzenia się nawzajem, porównywania, oceniania – ale możliwość, siły i umiejętności do bycia wyjątkowym będąc po prostu sobą i robiąc użytek z tego, co On mi dał. Nie lepszym, nie gorszym od tego czy tamtego – normalnym, własnym, wyjątkowym. I tą właśnie drogą, będąc na swój wyjątkowy sposób stągwią kamienną wypełnioną po brzegi Bogiem, owocować.

>>>

Wczoraj wieczorem Pan odwołał do siebie kard. Józefa Glempa, wieloletniego Prymasa Polski i metropolitę warszawsko-gnieźnieńskiego, wcześniej biskupa warmińskiego. Kiedy teraz o tym myślę – pewnie dochodził do kresu życia mniej więcej wtedy, kiedy w mediach były podane informacje o pogorszeniu się jego stanu zdrowia i prośbie e strony następcy – kard. Kazimierza Nycza – o modlitwę za chorego.

Mój sposób postrzegania zmarłego ewoluował. Dziś myślę, że to był człowiek, który lepiej niż to się na pierwszy rzut oka wydaje odegrał swoją rolę, bądź co bądź, w bardzo trudnych dla Polski i polskiego Kościoła latach. Miał prawo być przytłoczony poprzednikiem – Prymasem Tysiąclecia i jego przeszło 30-letnią posługą, a równocześnie czuł wsparcie z Watykanu, dzisiaj błogosławionego już, Jana Pawła II. A jednocześnie – musiał sprostać nowej rzeczywistości, kiedy po obaleniu komunizmu siły wrogie Kościołowi nie dały się już tak jednoznacznie wskazać i nazwać, kiedy człowiek miał coraz większe problemy z mądrym zagospodarowaniem wolności. Do tego – z pewnością trauma i rana związana z historią, również błogosławionego dziś, ks. Jerzego Popiełuszki, księdza z jego diecezji. Kiedyś można mu było zarzucić zbytni konserwatyzm – czy jednak słusznie?

Dzisiaj odpoczywa w Bogu.

>>>

Jakoś mnie wzięło – czytam od początku trylogię Grosera. Najnowszą, czwartą książkę „Jezus z Judenfeldu” już przeczytałem. Normalnie jak Gwiezdne Wojny – najwcześniejsza część pojawia się ostatnia. I pięknie wpisuje się w całość – tylko że doświadczenia tym razem niemieckie, dość ekumeniczne. Nie znoszę tylko tych grzegorczykowych zakończeń. Bardziej wieloznaczne by być nie mogły.

Zacznij od siebie

Jezus przywołał do siebie Dwunastu i zaczął rozsyłać ich po dwóch. Dał im też władzę nad duchami nieczystymi i przykazał im, żeby nic z sobą nie brali na drogę prócz laski: ani chleba, ani torby, ani pieniędzy w trzosie. Ale idźcie obuci w sandały i nie wdziewajcie dwóch sukien. I mówił do nich: Gdy do jakiego domu wejdziecie, zostańcie tam, aż stamtąd wyjdziecie. Jeśli w jakim miejscu was nie przyjmą i nie będą słuchać, wychodząc stamtąd strząśnijcie proch z nóg waszych na świadectwo dla nich. Oni więc wyszli i wzywali do nawrócenia. Wyrzucali też wiele złych duchów oraz wielu chorych namaszczali olejem i uzdrawiali. 
(Mk 6,7-13)

15 niedziela zwykła roku liturgicznego, 15 lipca – a dodatkowo, wspomnienie liturgiczne mojego trzeciego patrona, tego od bierzmowania – św. Bonawentury.
Ciekawe jest to, jak Jezus rozsyłał uczniów. Nie pojedynczo, ale parami. Czym się kierował? Może tym, że ludzkie deklaracje bywają wielkie i mocne, natomiast rzeczywistość często okazuje się dużo bardziej brutalna, zaś ludzka wola po prostu słaba i zawodna. Porywamy się często – nawet i w dobrej wierze – na rzeczy wielkie, a wychodzi z tego niewiele, żeby nie mówić, że nic. 
Nie poszli w tę drogę sami. Wyruszyli „uzbrojeni mocą z wysoka”, uzbrojeni Duchem Świętym. Mieli to, co było im konieczne w ich nowej misji – i przykaz, aby nie zabierać ze sobą tony bagażu, wyposażenia wycieczkowego, praktycznie niczego, poza laską, na której mieli się wspierać w drodze, i sandałami w których mieli wędrować. To bardzo wymowne wskazanie, co miało być istotą i sednem misji – ewangelizacja, a nie martwienie się o pokarm, miejsce na dobytek, zapasowe ubrania czy po prostu pieniądze. 
Dla mnie interesujące jest to zdanie –  gdy do jakiego domu wejdziecie, zostańcie tam, aż stamtąd wyjdziecie.  Czyli – do kiedy? Nie powiedział tego wprost. Może nie wiedział? Dwunastu miało iść i głosić, zakładać wspólnoty, które miały wytrwać do końca – mniejsze lub większe, najpierw w ukryciu potem działające jawnie, mniej lub bardziej liczne. Tak jak człowiek – raz urodzony istnieje na zawsze ze swoją nieśmiertelną duszą – tak te poszczególne małe kościoły miały trwać i prowadzić ludzi do Boga. 
I tak idą do dzisiaj. Kościół jakby zatacza nowe koło – rozwijając się dynamicznie do czasów średniowiecznych (a może i późniejszych), dzisiaj z jednej strony niezwykle dynamicznie rozwija się na nowo – Afryka, Ameryka Południowa – czyli w miejscach tradycyjnie kojarzonych historycznie z misjami i terenami dla nowej ewangelizacji, zaś z drugiej – ten sam Kościół jakby pustoszeje, paradoksalnie, w tradycyjnie chrześcijańskich i katolickich krajach Europy, gdzie kościoły zamieniane są w imprezownie czy księgarnie, średnia wieku duszpasterzy oscyluje ok. 60, a na msze niedzielne pojawia się garstka osób. 
Zapatrzyliśmy się w tę naszą wspaniałą wiarę, a tak naprawdę niewiele z niej pozostaje. Może i do kościoła chodzimy – ale czy się szczerze modlimy? Nosimy krzyżyki, przyjmujemy kolędę, oburzamy się na darcie Biblii przez Nergala czy obrazoburcze wypowiedzi niejakiej Dody – w jakim stopniu z przyzwyczajenia, a w jakim stopniu z powodu faktycznego i uzasadnionego oburzenia? To wezwanie do nawrócenia ma sens tylko wtedy, kiedy – za każdym razem w sytuacji czytania takiego tekstu – nie zaczynam od siebie. Nie na zasadzie – aa, ze mną to jakoś tam jest, są gorsi. Pewnie są. Ale mnie nie zwalnia to z obowiązku nawracania siebie. Nikt tego za mnie nie zrobi. W tej sprawie zawsze trzeba być egoistą i zaczynać od siebie. Nie można – jakkolwiek – skutecznie nawracać, samemu nie będąc nawróconym. 

Now it’s your turn

Jezus rzekł do nich: Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu! Kto uwierzy i przyjmie chrzest, będzie zbawiony; a kto nie uwierzy, będzie potępiony. Tym zaś, którzy uwierzą, te znaki towarzyszyć będą: w imię moje złe duchy będą wyrzucać, nowymi językami mówić będą; węże brać będą do rąk, i jeśliby co zatrutego wypili, nie będzie im szkodzić. Na chorych ręce kłaść będą, i ci odzyskają zdrowie. Po rozmowie z nimi Pan Jezus został wzięty do nieba i zasiadł po prawicy Boga. Oni zaś poszli i głosili Ewangelię wszędzie, a Pan współdziałał z nimi i potwierdził naukę znakami, które jej towarzyszyły. 
(Mk 16,15-20)

To nie mógł być dla apostołów łatwy moment. Skończyło się prowadzenie za rękę, dreptanie za Jezusem, wpatrywanie się w Niego i piękne deklaracje. Zaczynało się to wszystko, czego mieli przedsmak w dniach Jego męki i śmierci, kiedy (pytanie, czy na pewno?) oczekiwali Zmartwychwstania. Zaczęło się życie na własną rękę, zaczęła się ewangelizacja, zaczęła się tak naprawdę ich misja. 
Dla nich sprawa była o tyle prosta, że podjęli już wybór – poszli za Jezusem. Zgadza się, wielu to kiedyś uczyniło, po czym szeregi Jego naśladowców topniały, aby w Wielki Piątek praktycznie zniknąć, ograniczając się do kilku kobiet i Jana, jedynego który wytrwał do końca. Wytrwali w tym wszystkim jednak, i usłyszeli to wiekopomne „Pokój Wam!” w wieczerniku i tylu innych miejscach, kiedy On przyszedł, aby tym pokojem napełnić ich serca, uczynić kolejny krok ku ich duchowej i apostolskiej samodzielności. 
W tych pierwszych latach więcej było wiary w ludziach, bo i faktycznie apostołowie czynili znaki porównywalne z tymi cudami Jezusa (no, może nie wskrzeszali zmarłych). Ale i złe duchy wyrzucali, i – jak Piotr już w pierwszych dniach Kościoła – przemawiali językami, o których znajomość trudno by podejrzewać poliglotów, a co dopiero prostych rybaków z Galilei, uzdrawiali także. Nieśli Jezusowe dobro, Jezusowe uzdrowienie do wszystkich, którzy go pragnęli, którzy otwierali przed Jezusem swoje serca i zapraszali Go do swojego, choćby nie wiem jak pokręconego, połamanego i pogubionego życia. A On przychodził, właśnie przez posługę apostołów. 
W tym zapisie ewangelista nie przytoczył słów „a oto jestem z wami po wszystkie dni aż do skończenia świata”. Ale jest. Może nie było to tak oczywiste dla tamtej Dwunastki, która wpatrywała się w niebo, gdy Jezus wstępował na prawicę Boga Ojca. Dopiero po jakimś czasie mogli zrozumieć, że to już teraz, że to ich czas, że teraz nie ma wymówki, zasłaniania się Jezusem i czekania, aż On sam coś powie, aż On coś zrobi – bo to przecież Zbawiciel Pan. Teraz wszystko zależało od nich. Teraz Jezus miał tylko ich ręce, nogi, usta, i tylko nimi mógł dotrzeć do ludzi. Dlatego wyruszyli, i dlatego są w drodze ich następcy, aż do dzisiaj. 
Te dni to czas święceń kapłańskich w poszczególnych diecezjach Polski. W mojej rodzinnej diecezji odbyły się właśnie w zeszłą niedzielę. Warto pamiętać w modlitwie o neoprezbiterach – to dzięki nim, tym którzy szli przed nimi i którzy przyjdą po nich, mamy sakramenty i Eucharystię, ciągle tę samą, najświętszą. 
>>>
Mama jest po pierwszej chemioterapii, póki co jest dobrze, na razie nie jest osłabiona. 
>>>
W pracy jest masakrycznie. Przełożony przestał w jakikolwiek sposób maskować niechęć wobec mojej osoby. Jutro czeka mnie rozmowa, kto wie czy nie skończy się zakończeniem współpracy z moim pracodawcą. Co zabawniejsze, w sytuacji, kiedy zasuwam jak głupi, siedzę po godzinach. Cóż, zawsze można wymyślić zadanie niewykonalne, albo dać na coś bardzo złożonego o wiele za mało czasu, a potem mieć pretensje. Ja nie będę wieczorami i w weekendy siedział w pracy. 

Szukanie Kogoś, kto Jest

Jezus powiedział do faryzeuszów: Ja odchodzę, a wy będziecie Mnie szukać i w grzechu swoim pomrzecie. Tam, gdzie Ja idę, wy pójść nie możecie. Rzekli więc do Niego Żydzi: Czyżby miał sam siebie zabić, skoro powiada: Tam, gdzie Ja idę, wy pójść nie możecie? A On rzekł do nich: Wy jesteście z niskości, a Ja jestem z wysoka. Wy jesteście z tego świata, Ja nie jestem z tego świata. Powiedziałem wam, że pomrzecie w grzechach swoich. Tak, jeżeli nie uwierzycie, że Ja jestem, pomrzecie w grzechach swoich. Powiedzieli do Niego: Kimże Ty jesteś? Odpowiedział im Jezus: Przede wszystkim po cóż jeszcze do was mówię? Wiele mam o was do powiedzenia i do sądzenia. Ale Ten, który Mnie posłał jest prawdziwy, a Ja mówię wobec świata to, co usłyszałem od Niego. A oni nie pojęli, że im mówił o Ojcu. Rzekł więc do nich Jezus: Gdy wywyższycie Syna Człowieczego, wtedy poznacie, że Ja jestem i że Ja nic od siebie nie czynię, ale że to mówię, czego Mnie Ojciec nauczył. A Ten, który Mnie posłał, jest ze Mną: nie pozostawił Mnie samego, bo Ja zawsze czynię to, co się Jemu podoba. Kiedy to mówił, wielu uwierzyło w Niego. (…) Jezus powiedział do Żydów: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeśli kto zachowa moją naukę, nie zazna śmierci na wieki. Rzekli do Niego Żydzi: Teraz wiemy, że jesteś opętany. Abraham umarł i prorocy – a Ty mówisz: Jeśli kto zachowa moją naukę, ten śmierci nie zazna na wieki. Czy Ty jesteś większy od ojca naszego Abrahama, który przecież umarł? I prorocy pomarli. Kim Ty siebie czynisz? Odpowiedział Jezus: Jeżeli Ja sam siebie otaczam chwałą, chwała moja jest niczym. Ale jest Ojciec mój, który Mnie chwałą otacza, o którym wy mówicie: Jest naszym Bogiem, ale wy Go nie znacie. Ja Go jednak znam. Gdybym powiedział, że Go nie znam, byłbym podobnie jak wy – kłamcą. Ale Ja Go znam i słowa Jego zachowuję. Abraham, ojciec wasz, rozradował się z tego, że ujrzał mój dzień – ujrzał /go/ i ucieszył się. Na to rzekli do Niego Żydzi: Pięćdziesięciu lat jeszcze nie masz, a Abrahama widziałeś? Rzekł do nich Jezus: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Zanim Abraham stał się, Ja jestem. Porwali więc kamienie, aby je rzucić na Niego. Jezus jednak ukrył się i wyszedł ze świątyni. (J 8,21-30;51-59)

Skleiłem w jedno, 2 teksty z wtorku i z dzisiaj. 

Jezus tłumaczy faryzeuszom – niby tym mądrym – wręcz łopatologicznie. A oni – nic nie rozumieją, czy może raczej podchodzą do wszystkiego po ludzku, starając się przetworzyć Jego słowa jedynie w ludzkim kontekście. Mówi, że gdzieś idzie i że my za Nim pójść nie możemy – samobójca jeden. No to zaczyna tłumaczyć jeszcze bardziej łopatologicznie, o ile się da. Wy z ziemi, ludzcy do bólu – ja też człowiek, ale równocześnie Bóg, z Wysoka. Wszyscy biegamy po świecie – jednak wy, zwykli ludzie, jesteście w nim zbyt zakorzenieni. 
Pan nie grozi tak po prostu śmiercią. To swego rodzaju proroctwo skierowane do tych wszystkich, którzy szukają tak, aby nie znaleźć. Niby to szukają, a właściwie robią swoje. W wielu sprawach może to mieć jakiś sens – w poszukiwaniu Boga zdecydowanie nie. Takich ludzi czeka właśnie „pomarcie” (nie wiem, czy jest takie słowo – od pomrzecie) w ich własnych grzechach. Samo szukanie dla szukania nie ma żadnego sensu. Już więcej sensu będzie miało szczere otwarcie się, bez specjalnego nastawienia czy poszukiwania, na to, co jest wokół, pozwolenie Bogu, aby został – nawet przypadkiem – usłyszany czy zauważany. 
Mimo tylu znaków, mimo cudów, mimo coraz więcej grupy podążających za Jezusem, faryzeuszom to nie wystarczy. Jedyne, co są w stanie odpowiedzieć, to mniej lub bardziej (z akcentem na bardziej) pogardliwe Kimże Ty jesteś? Nie dziwię się reakcji, typowo ludzkiemu po prostu zniecierpliwieniu. Wiele już słów padło, jeszcze więcej czynów – jakoś innym to wystarczyło, a ci ciągle szukali na Niego haka. W Ewangelii Jana słowa te są zapisane nieco inaczej: Jeszcze wiele mam wam do powiedzenia, ale teraz jeszcze znieść nie możecie (J 16, 12). Trafione sformułowanie. Do nas, ludzi, to po prostu nie dociera – nie możemy tego faktu znieść, tu nawet nie chodzi o rozumienie, bardziej o wolę i pogodzenie tego, co słyszymy, z tym co wolimy robić. 
Prawdziwość czynów Jezusa nie wynika z tego, że ich dokonał, choć wielu to wystarczało. Wynikała z tego, że czynił je mocą Bożą, z Bożego nadania i zgodnie z Bożą wolą. Syn Boży nie został przez Boga Ojca wypchnięty z Nieba i zostawiony na pastwę losu. Spełnia Jego misję, działa nawet nie tyle w Jego imieniu, co wręcz z Nim. Najlepsze i najbardziej wiarygodne uwierzytelnienie, jakie można sobie wyobrazić. Jeśli Jemu nie uwierzyć, to komu?
W drugim, dzisiejszym tekście, analogicznie. Abraham, Mojżesz i prorocy umierali – to czemu On nie miał by umrzeć? Tu, przewrotnie, w pewnym sensie mieli rację – umrze, jednak nie na dobre, i za chwilę będzie ponownie żył, zmartwychwstały i zwycięski. Znowu, nie z Jezusowego nadania to wynika, to nie Jego wola i Jego decyzja. Działa w imieniu i z polecenia Boga Ojca, i to od Boga Ojca pochodzi chwała, jaką zostanie – pozornie pokonany na krzyżu – otoczony, gdy pozostawi po sobie pusty grób. Tu tkwił błąd Jezusowych adwersarzy: On nikim sam siebie nie czynił, wynikało to z tego, Kto Go posłał i dla Kogo działał. 
Padają także bardzo mocne słowa, szczególnie bolesne dla nich, którzy się uważali za ludzi wierzących, o ułożonej relacji z Bogiem, którzy właściwości tych relacji przez bardzo restrykcyjne Prawo przestrzegali. Uznają Boga za swego Pana – jednak w praktyce Go nie znają, czego z pewnością nie można zarzucić Jezusowi; który, tym samym, nie może sam zanegować relacji z Ojcem – było by to bowiem wprost kłamstwo. 
Tu jest cały problem mentalności ludzi, którzy przez wieki, do dzisiaj i pewnie jeszcze do końca świata, szukają bez sensu i będą szukać Tego, który dawno przyszedł. Szukają Boga, który jest tuż pod nosem, przyszedł i zostawił po sobie już wszystko, co jest potrzebne, i nic więcej nie przyniesie, bo kolejne Jego przyjście będzie tym ostatecznym, na końcu czasów. Fakt, np. muzułmanie uznają Jezusa za proroka – jednak to za mało. Podstawą jest skojarzenie – Bóg Ojciec i Jezus to jedno, nie można rozpatrywać działalności Jezusa jako samozwańczego mesjasza, który skończył na krzyżu, a tylko jako Boga-Człowieka, który przyszedł w imieniu Boga Ojca, aby ludzi wyzwolić, uczynić wolnymi i otworzyć im bramy do zbawienia. 
W tym wszystkim warto zwrócić także uwagę na inną sprawę. To, jak Jezus mówi o sobie – Ja jestem. Jahwe, czyli tym pierwszym imieniem, jakim przedstawił się Mojżeszowi przed gorejącym krzakiem. Bóg przedstawił się Mojżeszowi, co świadczy o pewnej zażyłości, znajomości. Na „ty” nie przechodzi się z byle kim (chyba że w USA), a jedynie po bliższym zapoznaniu się, nawiązaniu relacji. Bóg przedstawia się Narodowi Wybranemu, i tak samo – tym samym imieniem – posługuje się Jezus. Szkoda, że ludzie tego nie widzą. Niby mały szczegół, a jednak – wiele wyjaśnia.