O przestawianiu wajchy i nie tylko

Kilka najciekawszych myśli z wywiadu, jaki na łamach numeru 15/2014 TP ze Zbigniewem Nosowskim przeprowadzili Błażej Strzelczyk i Piotr Żyłka:
  • W latach 80. Kościół miał monopol na bycie dobrym. Wówczas pod jego skrzydłami gromadziło się wszystko, co było przeciwko komunie. I nagle nastąpiła radykalna zmiana. To jest to musujące wino – szybka i głęboka zmiana sytuacji społecznej, powodująca, że przyzwyczajenia z PRL do tego „wina” nie pasują. Dla wielu nie było jednak tak oczywiste, że oto przekraczamy pewien próg, za którym jakościowo musi zmienić się społeczna rola Kościoła.
  • Najważniejsze jest pytanie: czy dążymy do tego, by stanowić jakąś grupę nacisku we wnętrzu Kościoła, czy też opisujemy pożądaną tożsamość Kościoła i do niej dążymy.
  • – Skoro Kościół otwarty jest całością, a nie frakcją, to po co używać słowa „otwartość”? Czemu nie mówić po prostu o Kościele Powszechnym? – Żeby uświadomić tym, którzy pojęcie otwartości krytykują, że otwartość jest wartością, że nawoływanie do otwartości nie jest podlizywaniem się światu, tylko obowiązkiem katolika. 
  • Dlaczego ateiści są ateistami? Ostatni sobór mówi, że jest w tym także nasza wina, bo przedstawiliśmy zły obraz Boga. W Polsce jedną z odpowiedzi na to, dlaczego wielu katolików nie podpisuje się pod postulatem otwartości, jest fakt, że to my sami – piewcy otwartości – źle przedstawiamy otwartość. Istnieje forma otwartości, która wyklucza. 
  • Kiedy czujesz się wykluczany przez konserwatystów? Kiedy słyszysz, że de facto jesteś poza wspólnotą. Kiedy ci mówią, że tak naprawdę to zdradziłeś Kościół. Gdy ktoś uważa, że jego opinie są jedyne słuszne. Wiem, że czasem sam ulegam takiemu sposobowi myślenia i dzieje się to na łamach naszych pism, programowo głoszących otwartość. 
  • Błędem wielu publicystów jest zabieranie głosu w sprawach, w których mają wyłącznie poglądy, a nie są kompetentni. 
  • Zdarza się w publicystyce katolickiej wyścig o to, kto ostrzej potępi, ale dla mnie sęk jest nie w tym, żeby ostrzej, tylko trafniej. (…) Ja wolę mądrzej. Wolę nie tylko nazwać problem, ale także zaproponować rozwiązanie. 
  • Aparecida to apel o przestawienie zwrotnicy, o fundamentalną zmianę w patrzeniu na misję Kościoła. Z kierunku jazdy „obsługujemy tych, którzy przychodzą” na kierunek „wychodzimy do tych, których w Kościele nie ma”. Zamiast liczyć tych, którzy przychodzą, musimy zacząć liczyć tych, których nie ma. Przestawianie wajchy nigdy nie jest łatwe, bo trzeba zmieniać wieloletnie przyzwyczajenia, np. kulturowo zakorzeniony model duchownego.

Tak, zdecydowanie, „Krytyczna wierność” Nosowskiego jest bardzo wysoko na liście książek, które muszę kupić i przeczytać – tzn. znaleźć czas i fundusze 🙂 

Błogosławione niedowiarstwo

Było to wieczorem owego pierwszego dnia tygodnia. Tam gdzie przebywali uczniowie, drzwi były zamknięte z obawy przed Żydami, Jezus wszedł, stanął pośrodku i rzekł do nich: Pokój wam! A to powiedziawszy, pokazał im ręce i bok. Uradowali się zatem uczniowie ujrzawszy Pana. A Jezus znowu rzekł do nich: Pokój wam! Jak Ojciec Mnie posłał, tak i Ja was posyłam. Po tych słowach tchnął na nich i powiedział im: Weźmijcie Ducha Świętego! Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane. Ale Tomasz, jeden z Dwunastu, zwany Didymos, nie był razem z nimi, kiedy przyszedł Jezus. Inni więc uczniowie mówili do niego: Widzieliśmy Pana! Ale on rzekł do nich: Jeżeli na rękach Jego nie zobaczę śladu gwoździ i nie włożę palca mego w miejsce gwoździ, i nie włożę ręki mojej do boku Jego, nie uwierzę. A po ośmiu dniach, kiedy uczniowie Jego byli znowu wewnątrz /domu/ i Tomasz z nimi, Jezus przyszedł mimo drzwi zamkniętych, stanął pośrodku i rzekł: Pokój wam! Następnie rzekł do Tomasza: Podnieś tutaj swój palec i zobacz moje ręce. Podnieś rękę i włóż /ją/ do mego boku, i nie bądź niedowiarkiem, lecz wierzącym. Tomasz Mu odpowiedział: Pan mój i Bóg mój! Powiedział mu Jezus: Uwierzyłeś dlatego, ponieważ Mnie ujrzałeś? Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli. I wiele innych znaków, których nie zapisano w tej książce, uczynił Jezus wobec uczniów. Te zaś zapisano, abyście wierzyli, że Jezus jest Mesjaszem, Synem Bożym, i abyście wierząc mieli życie w imię Jego. (J 20,19-31)

Znowu Jezus zaczyna od tych jakże ważnych słów – o pokoju. Nie ludzkim pokoju, nie świętym spokoju, ale od Niego – od Boga pochodzącym – pokoju, na którym budować powinien człowiek. Pokoju, który w tym geście miał znaczenie symboliczne, bo oznaczał władzę odpuszczania grzechów, jaka została złożona w ręce apostołów i ich zastępców oraz prezbiterów. 
Nie było w tym momencie w ich gronie dwojga osób – Judasza, już wtedy nieżyjącego, no i Tomasza, którego historia ochrzciła później Niewiernym albo Niedowiarkiem. Nie chodzi o to, że to mój imiennik, jakiś sentyment czy coś. Po prostu ja się nie zgadzam z takim jego jednostronnym postrzeganiem i ocenianiem. 
Tomasz to protoplasta ludzi poszukujących, twórczo wątpiących, których serca nurtuje poszukiwanie Prawdy i Miłości, czyli tego, czego uosobienie stanowi Bóg. Szczerze poszukujących i w tym celu drążących, pytających. Wielu jest ludzi, którzy w ten sposób żyją i działają – także wierzących – i w związku z tą formą, z takim sposobem wyrażania się, są w swój wyjątkowy sposób pociągający, inspirujący i umiejący zainteresować. Nie można bać się pytać – o ile pytanie jest szczere, a i pytający działa z uczciwych pobudek, ze szczerego serca. Do tego przecież ciągle zachęca nas Bóg – abyśmy potrafili twórczo odkrywać Jego zamysł na swojej drodze, i łącząc te odkrycia ze swoimi pragnieniami być po prostu szczęśliwymi i zrealizowanymi w życiu. 
Jezus nigdy Tomasza nie potępił. Znowu przyszedł – jakby dla niego – i znowu rozpoczął od słów pokoju, który przyniósł w darze zebranym. Pokój wam! Nie potrzebował też słów Tomasza – przynajmniej żadne nie są przytoczone – bo przecież wiedział, co nurtuje jego serce. Rozumiał te wątpliwości apostoła i wręcz postanowił na nie odpowiedzieć – pozwalając spojrzeć Tomaszowi i uwierzyć w to, co do czego miał wątpliwości. Czy Tomasz bez tego wydarzenia by uwierzył? Gdybanie. W tej sytuacji złożył piękne wyznanie – Pan mój i Bóg mój. Teraz już wiedział, widział, uwierzył. 
Bóg wzywa nas codziennie do tego, abyśmy się wyrywali z więzów własnego niedowiarstwa i niepewności, aby codziennie na nowo przylgnąć do Niego, uradować się pusty grobem i uświadomić sobie raz po raz – On zmartwychwstał i żyje. To niedowiarstwo jest i u wielu po prostu trwa, raz mniej raz bardziej, bo nie każdy potrafi pozbyć się wątpliwości. Ale to jest nasze zadanie – przeskakiwać je, rozgryzać, dopytywać, szukać, modlić, prosić o światło Ducha Świętego i do tego wszystkiego (czasami to najtrudniejsze) umieć wsłuchać się w Bożą odpowiedź. 

Okołokanonizacyjnie

W sumie z napisaniem kilku swoich myśli na ten temat zbierałem się dni już kilka, a wychodzi, że piszę je po fakcie. W Watykanie lało – akurat nie w czasie Mszy – papież odczytał formułę kanonizacyjną, mamy dwóch kolejnych świętych. Niewątpliwie precedens w tym sensie, że dwóch żyjących papieży (emeryt też koncelebrował) kanonizowało dwóch swoich poprzedników, nie mówiąc już o tym, że drugi z nich odszedł niespełna 10 lat temu. 
17.02.2004 – prawie równo 10 lat temu. Spontaniczny wyjazd, nikt nie spodziewał się, że uda się spotkać z papieżem. W moim wypadku wyjazd, który zmienił bardzo wiele. Szaleńczy powrót do Rzymu z Pompejów, gdzie akurat zwiedzaliśmy w najlepsze, na wiadomość od o. Konrada Hejmo OP, że papież przyjmie nas następnego dnia. Wszyscy wiedzieli, że jest zmęczony, że ma bardzo wiele na głowie, a już na pewno turystów, chcących zrobić sobie (przepraszam za porównanie) zdjęcie jak z misiem na zakopiańskich Krupówkach. A jednak – udało się. Dla każdego miał ok. minutę czasu. Nie żadne grupowe zdjęcie – każdy podchodził indywidualnie, ksiądz z grupy mówił kilka słów o osobie, papież czasami coś powiedział. Niesamowicie przenikliwe oczy – tyle zapamiętałem. To, co usłyszałem, zachowam dla siebie. Wielki człowiek, mimo że przygnieciony już wiekiem i chorobą. Patrzył jak jeden z tych niewielu ludzi, którym Bóg daje widzieć wszystko, od A do Z, w drugim człowieku – jak ten, który wie i rozumie. 
Zgadzam się z obiekcjami Szymona Hołowni, że co najmniej paradoksalne jest – co miało miejsce tu i ówdzie – gdy księża odwoływali niedzielne Msze Święte, żeby ludzie mogli spokojnie obejrzeć transmisję z kanonizacji w fotelu przed swoją plazmą. Dla mnie sprawa jest bardziej niż prosta – czy tego Jan Paweł II by chciał? Człowiek, który Eucharystię odprawiał codziennie, dla którego była ona centrum, źródłem siły i spotkaniem z Tym, któremu całym życiem służył. Myślę, że o wiele bardziej niż tego pragnął by, aby każdy, kto ten czas spędził przed telewizorem, poszedł właśnie na jakąkolwiek Mszę Świętą i spróbował pogadać z Bogiem – czasami po baardzo wielu latach. Nie po to papież wołał przez przeszło ćwierć wieku, aby otwierać drzwi Chrystusowi – żeby wygodny Polaczek siedział, i owszem, i otwierał Bogu serce w wygodnym fotelu przed telewizorem. Skoro świętujemy – to razem, jako wspólnota, którą mamy być. Czy jest lepsze miejsce, niż Msza Święta? Podziękowanie, za to, że on był, jaki był, i ile zrobił dla Kościoła. Chyba jednak jest – bo u mnie w tym czasie (msza o 10:30) były puste ławki. Czyli ciągle łatwiej jest pozachwycać się w domu, uronić łzy w chusteczkę niż ruszyć i dać coś z siebie. 
Tymczasem dzisiaj jest niedziela, druga w okresie wielkanocnym, która nadal w obrazku z Tomaszem, zwanym niewiernym, kontynuuje temat ludzi Jezusowi najbliższych po ludzku i tego, co się z nimi działo tuż po zmartwychwstaniu. Więc kwestia najważniejsza dla katolika. A my – co? Szał kanonizacyjny ciągnął się chyba z dobry tydzień, szczególnie w telewizji – a gdzie w tym Jezus i zmartwychwstanie, największa prawda i sens chrześcijaństwa? Gdyby nie te wydarzenia z tamtych czasów, obydwu dzisiaj kanonizowanych papieży można by i żywcem ozłocić, a nikomu (im również) nic by to nie dało, bo każdego z nas by szlag trafił tuż po śmierci, kiedy by ona nie nastąpiła. 
Poza tym – sam Jan Paweł II pokazywał bardzo dobitnie, czego my z przysłowiowym uporem maniaka staraliśmy się nie zauważać – kogo głosi. Nie siebie. Znowu – otwórzcie drzwi Chrystusowi – czy to jest mało czytelne? Nie postawił przed nosem Matki Bożej (tak, czcił ją) czy świętych – mówił wyraźnie. Tam patrz! Te proste słowa o otwieraniu drzwi Bogu to dobry początek. Żyjemy w pokoleniu wtórnego analfabetyzmu – ludzie podobno nic nie czytają, a nie da się ukryć, że teksty papieża z Polski do najprostszych nie należą (nic dziwnego – filozof w końcu). Można więc zacząć nie od studiowania, od deski do deski, a od wyszukiwania perełek, myśli. Choćby sięgając po jedną z wielu książek-wyborów myśli naszego nowego świętego, w stylu „myśli na każdy dzień”. Ktoś już to nawet wybrał i zredagował – wystarczy poczytać. 
A jak już nawet o to za ciężko – to choćby zastanowić się nieco nad osobami obydwu papieży. Pięknie to napisał wspomniany Hołownia: dwoje ludzi, po których twarzach widać, że nie tylko oni sami ukochali, ale wszystko dzięki temu, że najpierw zostali ukochani, i po nich to widać. Ludzie, którzy zawierzyli do końca Bogu, który ich tak ukochał – „nie lękajcie się”, „totus tuus”, akcentowanie kultu Miłosierdzia Boga – to przecież nic innego jak wymowne wskazywanie: ja sam nic nie mogę, ale z Nim mogę wszystko. Pięknie papież Jan miał się modlić wieczorem: „Panie Boże, świat jest twój, a ja idę spać” – to dopiero zawierzenie! Człowiek jako ten, którzy co najwyższej może zaufać Bogu – i tylko ten Bóg zrobi wszystko. Święci, bo wiedzieli i rozumieli Boże ukochanie. 
Oni nie byli ideałami i aniołami. Świętość to nie nieskazitelność, jak podkreślał Wojciech Bonowicz. Świętość jest interesująca, kiedy jest walką, zmaganiem ze sobą, ze słabościami. Bez tego jest jakby karykaturą człowieka, którego niby się podziwia. Świętość jako pojęcie abstrakcyjne nie jest nic warta – wartości nabiera dopiero wtedy, kiedy obserwujemy, jak dana osoba ją realizuje, osiąga, ze swoim charakterem, temperamentem, w danych czasach i okolicznościach. Jedni szli w kierunku skrajnego ubóstwa, inni świętość osiągali intelektualnie, jeszcze inni najprostszymi czynnościami życia codziennego – jak mówił papież Jan XXIII, także przysłowiową miotłą. Ona jest w zasięgu każdego z nas, jako radykalizm, na który musimy się zdobyć. Święty jako świadek tego, co przekracza ludzkie siły, a równocześnie w myśl Bożego zaproszenia zostaje nam dane w zasięgu ręki, o ile się postaramy. 
Dzisiaj kanonizacja, i jakoś tak dziwnie się czuję. Wszyscy się zachwycają, odmieniając przez wszystkie przypadki „dziedzictwo pontyfikatu” czy „świętość” – jak on sam mówił: klaskają, zamiast posłuchać, o czym mówił, zastanowić się i wyciągnąć wnioski z tej spuścizny, konkretnie, w stosunku do siebie. Jeśli jakiekolwiek świętowanie tej kanonizacji ma sens – to właśnie takie. Bezrefleksyjne „ochy” i „achy”, zroszone łzami tak zwanego wzruszenia, to strata czasu – jeśli przeżywanie świętości Jana Pawła II na tym się kończy i nie prowadzi nigdzie głębiej. 
Nic dziwnego, że wielu ludzi – także młodych – nie rozumie, o co chodzi, odczuwa jakby przesyt obecnością Jana Pawła II: wszędzie pomnik, ulica, nazwa szkoły, od kilku lat też parafie i kościoły. To, czy dziedzictwo naszego papieża coś da, czy przyniesie owoce – zależy tylko od nas i nie od ilości edycji jego dzieł z okazji kolejnych rocznic (a te można mnożyć…), a tego, czy do tych słów i myśli ktokolwiek zajrzy i czy wyciągnie z nich wnioski. Wtedy Jan Paweł II będzie żył – w Polsce, na świecie – nadal jako święty. 
Jesteśmy już po tej kanonizacji. Powrót do rzeczywistości – jutro znowu praca, nauka, zajęcia codzienne, gonitwa. Święci, w tym dwoje kanonizowanych dzisiaj papieży, to nie lukrowe aniołki z aureolkami i rzewnie wzniesionymi do góry oczami – ale ludzie z krwi i kości, którzy żyli w czasach nam bardzo bliskich i zostawili po sobie konkretny przykład. Skoro świętujemy ich tryumf w niebie – to zobowiązuje. Albo bierzemy do serca to, o czym mówili, o czym całym życiem świadczyli – albo szkoda czasu na obłudę, bo Boga i tak nie oszukamy. 

Strach i pokój, który uskrzydla

Uczniowie opowiadali, co ich spotkało w drodze, i jak poznali Jezusa przy łamaniu chleba. A gdy rozmawiali o tym, On sam stanął pośród nich i rzekł do nich: «Pokój wam». Zatrwożonym i wylękłym zdawało się, że widzą ducha. Lecz On rzekł do nich: «Czemu jesteście zmieszani i dlaczego wątpliwości budzą się w waszych sercach? Popatrzcie na moje ręce i nogi: to Ja jestem. Dotknijcie się Mnie i przekonajcie: duch nie ma ciała ani kości, jak widzicie, że Ja mam». Przy tych słowach pokazał im swoje ręce i nogi. Lecz gdy oni z radości jeszcze nie wierzyli i pełni byli zdumienia, rzekł do nich: «Macie tu coś do jedzenia?» Oni podali Mu kawałek pieczonej ryby. Wziął i jadł wobec wszystkich. Potem rzekł do nich: «To właśnie znaczyły słowa, które mówiłem do was, gdy byłem jeszcze z wami: Musi się wypełnić wszystko, co napisane jest o Mnie w Prawie Mojżesza, u Proroków i w Psalmach». Wtedy oświecił ich umysły, aby rozumieli Pisma. I rzekł do nich: «Tak jest napisane: Mesjasz będzie cierpiał i trzeciego dnia zmartwychwstanie; w imię Jego głoszone będzie nawrócenie i odpuszczenie grzechów wszystkim narodom, począwszy od Jerozolimy. Wy jesteście świadkami tego». (Łk 24, 35-48)

Sporo nie swoich świetnych myśli dotyczących wędrówki uczniów do Emaus, z książki dominikanina i benedytyna, umieściłem tutaj. Można tylko dodać – oni tak naprawdę uciekali, zdecydowali się powrócić do tego, co było kiedyś, skoro misja Jezusa (zdawało by się) zakończyła się spektakularnym fiaskiem. Poddali się. Dopiero czas, jaki Jezus poświęca na wędrówkę, Jego słowa i znaki, pozwalają Go rozpoznać tej dwójce. Jak często jest tak, że ja się poddaję i ustępuję pola, odpuszczam – właśnie w tym, co ważne, istotne, o ile nie najważniejsze. Czy zawsze potrafię zobaczyć w porę Boga i się opamiętać?
Niesamowite jest to, co Jezus mówi najpierw. Nie ma pretensji, że zasnęli w Ogrodzie Oliwnym, że pouciekali po interwencji żołnierzy, że towarzyszył Mu tylko Jan i kobiety, a w ogóle to nawet w dniu zmartwychwstania mało który uwierzył. Nic z tych rzeczy. Pokój wam! Bo On widzi i rozumie, że tamci po ludzku ciągle się boją i nie rozumieją, lękają się. Tak, na pewno wiele w tych dniach przeżyli i sporo mają za sobą „wrażeń”. Stąd takie a nie inne słowa pozdrowienia – żeby przekonać, że to On, że to wszystko prawda, a nie tylko plotka czy pobożne życzenie. To Ja jestem, Jahwe. Poraniony, naznaczony symbolami męki, a jednak ciągle, wręcza jak nigdy dotąd żywy. 
Nie ma co ukrywać – wątpliwości są, będą, pojawiają się i pojawią się jeszcze nie raz, bo tacy już my jesteśmy i takie jest to życie tutaj. One same w sobie złe nie są – złym jest, kiedy się im poddaję. Dlaczego tak się dzieje? Bo nie jestem supermanem? Bo nie na wszystko mam odpowiedź? Bo nie zawsze muszę się odnaleźć? A może właśnie brakuje tego najzwyklejszego, a jakże ważnego – pochodzącego od Boga daru pokoju serca? Stąd zdumienie, brak wiary, niedowierzanie, zatrwożenie, lęk. Niepotrzebnie. 
Uczniowie się bali i ten strach jakby zasłonił im oczy, zmienił perspektywę. Mając na świeżo coraz to nowe relacje o Zmartwychwstałym – zebrali się w swoim gronie i po prostu ukryli w tym pamiętnym Wieczerniku, i po prostu chowali przed innymi Żydami. Jezus nie bez powodu wskazuje na te widoczne i namacalne dowody, że Jego ciało nadal nosi ślady umęczenia – zaprasza jakby: możecie się sami przekonać. Stąd z dystansem podchodzę do potępiania działania mojego imiennika, o którym będzie w niedzielę, a który chciał koniecznie zobaczyć, aby się przekonać. Był konsekwentny i nie bał się, jakby w przeciwieństwie do tamtych, chciał skonfrontować się z Tym, o którym mówili inni. Co więcej, Jezus się o to ani nie oburzył, ani nie obraził – pokazał Tomaszowi ręce, nogi i bok, dając dobrą radę: nie bądź niedowiarkiem, ale wierzącym. 
Bo Bóg zawsze proponuje – skonfrontuj swoje pragnienia z tym, że Ja jestem. Doświadcz tej obecności na własnej skórze, sam. Żyję i zmartwychwstałem także dla ciebie. Bez tego cała reszta jest kompletnie bez sensu. Przygoda z Bogiem zaczyna się od spotkania i ryzyka człowieka. To ja mam być świadkiem – a nie tylko widzem, gapiem jakimś anonimowym. Kimkolwiek bym nie był, Boże powołanie jest przeznaczone także dla mnie. 

Kierunek: Galilea!

Po upływie szabatu, o świcie pierwszego dnia tygodnia przyszła Maria Magdalena i druga Maria obejrzeć grób. A oto powstało wielkie trzęsienie ziemi. Albowiem anioł Pański zstąpił z nieba, podszedł, odsunął kamień i usiadł na nim. Postać jego jaśniała jak błyskawica, a szaty jego były białe jak śnieg. Ze strachu przed nim zadrżeli strażnicy i stali się jakby umarli. Anioł zaś przemówił do niewiast: Wy się nie bójcie! Gdyż wiem, że szukacie Jezusa Ukrzyżowanego. Nie ma Go tu, bo zmartwychwstał, jak powiedział. Chodźcie, zobaczcie miejsce, gdzie leżał. A idźcie szybko i powiedzcie Jego uczniom: Powstał z martwych i oto udaje się przed wami do Galilei. Tam Go ujrzycie. Oto, co wam powiedziałem. Pośpiesznie więc oddaliły się od grobu, z bojaźnią i wielką radością, i biegły oznajmić to Jego uczniom. A oto Jezus stanął przed nimi i rzekł: Witajcie. One podeszły do Niego, objęły Go za nogi i oddały Mu pokłon. A Jezus rzekł do nich: Nie bójcie się. Idźcie i oznajmijcie moim braciom: niech idą do Galilei, tam Mnie zobaczą. (Mt 28,1-10) 
Pierwszego dnia po szabacie, wczesnym rankiem, gdy jeszcze było ciemno, Maria Magdalena udała się do grobu i zobaczyła kamień odsunięty od grobu. Pobiegła więc i przybyła do Szymona Piotra i do drugiego ucznia, którego Jezus kochał, i rzekła do nich: Zabrano Pana z grobu i nie wiemy, gdzie Go położono. Wyszedł więc Piotr i ów drugi uczeń i szli do grobu. Biegli oni obydwaj razem, lecz ów drugi uczeń wyprzedził Piotra i przybył pierwszy do grobu. A kiedy się nachylił, zobaczył leżące płótna, jednakże nie wszedł do środka. Nadszedł potem także Szymon Piotr, idący za nim. Wszedł on do wnętrza grobu i ujrzał leżące płótna oraz chustę, która była na Jego głowie, leżącą nie razem z płótnami, ale oddzielnie zwiniętą na jednym miejscu. Wtedy wszedł do wnętrza także i ów drugi uczeń, który przybył pierwszy do grobu. Ujrzał i uwierzył. Dotąd bowiem nie rozumieli jeszcze Pisma, /które mówi/, że On ma powstać z martwych. (J 20,1-9) 
Gdy anioł przemówił do niewiast, one pośpiesznie oddaliły się od grobu, z bojaźnią i wielką radością, i biegły oznajmić to Jego uczniom. A oto Jezus stanął przed nimi i rzekł: Witajcie. One podeszły do Niego, objęły Go za nogi i oddały Mu pokłon. A Jezus rzekł do nich: Nie bójcie się. Idźcie i oznajmijcie moim braciom: niech idą do Galilei, tam Mnie zobaczą. Gdy one były w drodze, niektórzy ze straży przyszli do miasta i powiadomili arcykapłanów o wszystkim, co zaszło. Ci zebrali się ze starszymi, a po naradzie dali żołnierzom sporo pieniędzy i rzekli: Rozpowiadajcie tak: Jego uczniowie przyszli w nocy i wykradli Go, gdyśmy spali. A gdyby to doszło do uszu namiestnika, my z nim pomówimy i wybawimy was z kłopotu. Ci więc wzięli pieniądze i uczynili, jak ich pouczono. I tak rozniosła się ta pogłoska między Żydami i trwa aż do dnia dzisiejszego. (Mt 28,8-15)
Tak zupełnie celowo – trzy teksty (dwa ze Zmartwychwstania, jeden z dzisiaj) w jednym miejscu. 
Prawda o zmartwychwstaniu nas uskrzydla – pytanie tylko, czy dojrzeliśmy już do tej świadomości. Można wierzyć w Boga, praktykować itp. – bez wiary w Jego zmartwychwstanie nie ma zmartwychwstania dla mnie. Dopiero ta prawda pozwala wzbić się w niebo. To z jednej strony nie do opisania zachwyt i radość, ale równocześnie uporządkowanie hierarchii wartości, umożliwiająca nabranie odpowiedniego dystansu do doczesności. Zmartwychwstanie to świadomość wyzwania: wyrywania się, wzbijania ponad doczesność. 
Pusty grób można postrzegać z różnych perspektyw, inaczej na niego patrzeć. Najbardziej dokładny człowiek, patrząc tylko oczami ciała, może zatrzymać się na jednym szczególe: brakuje Jego ciała. Nie zgadza się. Coś ktoś zakombinował i jest problem. Czy to wszystko? Dla niektórych, niestety, tak. Człowiek wierzący odkrywa Obecność Zmartwychwstałego i ślady Jego obecności tam, gdzie jeszcze przed chwilą było Jego ludzkie ciało. Otrzymaliśmy, choćby tylko, Całun Turyński i Mandylion – tak namacalnie, fizycznie, do dzisiaj niewytłumaczalne naukowo. 
Ile osób, tyle spojrzeń. W tych obrazkach ewangelicznych jest ich kilka. Maria Magdalena uradowała się zewnętrznym, namacalnym spotkaniem ze Zmartwychwstałym (ewangelia Wigilii Paschalnej). Piotr pobiegł, nie dowierzając, aby sam przekonać się przy grobie, co zaszło – zobaczył wiele, ale nie rozumiał. Za nim do grobu wszedł Jan – najlepiej realizując to, co pozostawił nam Jezus: ujrzał i uwierzył, dodał to, co widoczne dla oczu do tego, co widziało serce (ewangelia Mszy rezurekcyjnej). Inne poziomy percepcji? Może. Nie każdy widzi wszystko od razu – można do pewnych spraw dochodzić powoli, ważne, aby się nie zatrzymywać. To, co dla jednych może być źródłem radości i porywem serca, inspiracją – dla innych stać się może źródłem negacji, kłamstwa, zaprzeczenia; na szczęście, z mizerną skutecznością. 
Strach i ból przestały mieć jakikolwiek sens. One skończyły się w chwili śmierci Jezusa na krzyżu. Dalej, odtąd to już tylko straszaki na naszą słabą ludzką wolę. Triduum Paschalne jest bardzo dynamiczne – te trzy dni nie pozwalają, aby zbyt długo zatrzymać się przy krzyżu. Bo krzyż to tylko etap – kluczowy, ale nie najważniejszy. Jezusa tam już nie ma, w grobie również nie. Nie ma się już czego obawiać – kierunek: Galilea! To miejsce, które dla każdego będzie indywidualne, wyjątkowe. Ja mogę tylko życzyć, abyś odnalazł je już dzisiaj – a przede wszystkim Jego samego tam. Osobiste spotkanie ze Zmartwychwstałym Zwycięzcą Śmierci to wydarzenie tak niesamowite i indywidualne, że każdy musi przeżyć je sam. Nikt nie obiecuje, że będzie łatwo, lekko i przyjemnie – ale Bóg już to wszystko zniósł i przeszedł. Z Nim damy radę. 
Każdy z nas ma swoją Galileę, gdzie czeka na niego Zmartwychwstały. Oby nas tam nie zabrakło.

Nie bój się!

Są takie chwile, kiedy boimy się nawet nadziei – wolimy się zamknąć w naszych ograniczeniach, małoduszności i grzechach, wątpliwościach i negacjach. W Wigilię Paschalną czuwa z nami sam Bóg. W tych lękach, pokusach, próbach Bóg jest tuż obok. Pyta: „Czemu jesteście zmieszani i dlaczego wątpliwości budzą się w waszych sercach?”. Tej nocy czuwania nie można się bać, nie ma sensu walczyć z poczuciem pewności, które się w nas rodzi, odrzucać nadziei. Nie wybierajmy bezpieczeństwa grobu – pełnego naszych słabości, grzechów i egoizmu – ale otwórzmy się na dar nadziei. Nie bójmy się radości ze zmartwychwstania Chrystusa. Nie tylko Jezusa grób jest pusty – także dzięki Niemu nasze groby świecą życiem, które nie ma końca.

Pusty grób to początek, pierwszy etap, do którego w tę Wielką Noc prowadzi każdego z nas Jezus. Tak, pomimo naszych słabości i beznadziei, strachu i małoduszności. Takimi, jacy jesteśmy – normalni, z całym bagażem doświadczeń, grzechów i upadków. Stawia nam przed oczami dowód – Ja jestem ponad to! Grób Mnie nie uwięził. Jezus wyruszył dalej i to jest zadanie dla nas – prawdę pustego grobu nieść w świat, wyciągając z niej konsekwencje. Po to, abym ja sam potrafił wygrzebać się z grobów, do których raz po raz sam wpadam, i w których chętnie bym nie raz został – dla wygody, z lenistwa albo z nie znajdując siły, żeby to zmienić. 
Niech te święta dla Ciebie i Twoich bliskich będą czasem z jednej strony wypoczynku, spędzonym w gronie tych, których kochasz, złapania dystansu i oddechu od spraw codziennych – ale także momentem, kiedy pozwolisz Zmartwychwstałemu działać w swoim życiu, dasz sobie pomóc w zmartwychwstawaniu z tego wszystkiego, co dotąd Cię ogranicza, osłabia i podcina skrzydła. Autentycznej i długotrwałej radości z pustego grobu i wszystkich tego konsekwencji!

Sobota

Ostatni dzień Triduum Paschalnego dla mnie jest wyjątkowy z kilku powodów. 
Tak naprawdę – pomimo, że mówi się, że to Wielki Piątek jest jedynym dniem roku bez Eucharystii – to tak naprawdę Wielki Piątek ma swoją własną liturgię (liturgię słowa i adorację krzyża), a Wielka Sobota nie. Bo święcenie pokarmów, jak by nie patrzeć, jest czymś nieco innym – a wieczorna liturgia Wigilii Paschalnej należy już do Niedzieli Zmartwychwstania. Ot, taki niuans liturgiczny. Taki dzień pomiędzy. 
Dzień pomiędzy tajemnicą Męki Zbawiciela, która jeszcze wybrzmiewa we wczorajszym Jezusowym „wykonało się”, a – już nadchodzącą, wyczuwalną – radością pustego grobu i świadomością wszystkich tego konsekwencji. Dzień tak naprawdę milczenia i zadumy. Umęczony Król Świata umarł, adorujemy w ciszy Jego ciało złożone w grobie – żeby już wieczorem (ci, którzy wezmą udział w Wigilii Paschalnej – mniej więcej pewnie teraz, kiedy to piszę), albo w czasie niedzielnych Mszy Świętych radować się i wyśpiewywać całym sercem: Alleluja! Jezus żyje znów! Wciąż nieśmiało, jakby z jakąś niepewnością – czekamy na hymn „Niech w święto radosne paschalnej ofiary…” i ewangeliczne słowa z jakby retorycznym pytaniami: kogo szukacie? dlaczego szukacie żywego pośród umarłych? Tak, ten grób znowu okaże się pusty. 
Dzisiaj przychodzimy – czasami świadomie, specjalnie – do grobu Jezusa, aby Go adorować, zmówić przysłowiową choćby zdrowaśkę. Niektórzy przychodzą ot, jakby od niechcenia – „tradycyjnie” poświęcić pokarmy w kościele, chociaż równocześnie ich wiara i utożsamianie z chrześcijaństwem i katolicyzmem sprowadza się jedynie raz w roku do tego (w tym kontekście zupełnie niezrozumiałego i oderwanego od rzeczywistości) gestu; nie ma ich na Mszy Świętej (bo Bóg jest wszędzie), modlić się nie modlą (jak wyżej, więc On wie wszystko), itp. – co jest tematem wielu memów, krążących po sieci. Pół biedy, jeśli przy tej okazji chociaż chwilę pozawracają Bogu głowę, a może i nawet do spowiedzi pójdą. Najczęściej jednak po prostu (pustej i niezrozumiałej) tradycji staje się zadość i z poczucie dobrze spełnionego obowiązku wracają do domu. Dla mnie bez sensu.

Dla mnie ten dzień jest wyjątkowy w tym roku także z innego powodu – to pierwsza Wielkanoc bez Mamy. Za dwa miesiące minie rok od jej odejścia. Ciężko… Nie potrafię opanować łez, kiedy staję nad grobem. W tym sensie mogę powiedzieć – wcale nie jest tak, że czas leczy rany; zapominam o tym na co dzień, ale gdy ją wspominam, boli ciągle tak samo. Ale do rzeczy – Wielka Sobota to chyba dzień, kiedy najwięcej z nas udaje się na cmentarze. Zakupy zrobione, posprzątane, człowiek z tej przyzwoitości idzie odwiedzić także tych, którzy po pierwsze pewnie sami nas tego kiedyś uczyli, a po drugie sami są już po tej drugiej stronie, dokąd wszyscy zmierzamy. Te wszystkie groby – Jezusowy i naszych zmarłych – przeplatają się ze sobą, łączą. Modlitwa rozpoczęta na adoracji Jego grobu w kościele trwa nadal przy mogiłach naszych najbliższych: rodziców, dziadków, krewnych, znajomych. 

My mam nadzieję świadomie do tego Jezusowego grobu biegniemy – jak Piotr i Jan, o czym liturgia będzie mówiła jutro w ciągu dnia. Dzisiaj odwiedzaliśmy Grób Pański z modlitwą, otwierając serce przed Bogiem, który wypełniwszy swoją misję na ziemi, zastąpił do piekieł. Ot, choćby po to, aby podziękować za ten miniony rok, za Wielki Post, podsumować swoje wyrzeczenia, postanowienia, wyciszyć się w tym całym bałaganie przygotowań domowych (mycie, sprzątanie, gotowanie, zakupy). A równocześnie – mniej lub bardziej świadomie – zbliżamy się, najczęściej w biegu, z każdym dniem naszego życia do własnego grobu. Tylko że my wierzymy, że ten grób to nie koniec, to moment przejścia, trudny i konieczny początek czegoś o wiele piękniejszego, doskonałego – do czego zaprasza nas Bóg. Ten Bóg, którego Syna adorowaliśmy dzisiaj w grobie, który jutro uraduje cały świat swoją pustką. 

Piątek

Wielokrotnie zastanawiałem się – jak by to mogło być? Czemu było akurat tak? Jezus w sposób oczywisty narażał się wielu – od rzymskiej władzy poczynając, na władzy żydowskiej, faryzeuszach przede wszystkim kończąc. Czy musiał jednak dotrzeć w swojej historii do tak spektakularnego finału? Czy Jego koniec musiał być taki? Czy Jezusa musieli umęczyć i ukrzyżować? 
Wydaje mi się, że nie. Chociaż On sam, paradoksalnie, mówił o tym wprost – w przypowieści o winnicy i nieuczciwych rządcach, dzierżawcach. Bóg Ojciec to właściciel winnicy (ziemi obiecanej), dzierżawiący ją to właśnie Naród Wybrany. Wysłał po zapłatę swoje sługi – to prorocy – których Izraelici dzielnie kamienowali i zabijali na różne sposoby. Liczył Bóg, że uszanują Jego Syna – a oni zrobili w Wielki Piątek to, co zrobili. 
Mogło być inaczej. Jezus mógł dożyć sędziwej starości, umrzeć… i tak samo zbawić świat. Tylko mniej spektakularnie. Rozłożyć swoje zwycięstwo bardziej w czasie, nie przegrywając po drodze swojego życia na krzyżu. Ale i to miało swój symbol – jak kiedyś Bóg wyprowadził Żydów z Egiptu w święto Paschy, tak i Jego Syn zwyciężył ostatecznie w dniu święta Paschy. 
Fenomenalny jest, incydentalny i marginalny jakby w całej treści, zapis o pierwszej kanonizacji, dokonanej nawet nie przez Piotra jako „pierwszego papieża”, ale samego Jezusa, z wysokości krzyża. „Dziś ze Mną będziesz w raju”, czyli słowa do Dyzmy, Dobrego Łotra, umierającego tuż obok na takim samym krzyżu. Jak w przypowieści o robotnikach w (znowu!) winnicy – nagrodę główną dostaje także ten, który załapał się w ostatniej chwili. Może to właśnie jest największe z Bożego przesłania? Nie ważne kiedy – abyś się otrząsnął i wyciągnął wnioski? Mnie zastanawia też co innego – w żadnym momencie Jezus nie potępił tego drugiego, „Złego Łotra”. Ewangelia mówi, że tamten Mu złorzeczył, a potem jest dialog z Dyzmą. Nie wiemy, ile mu pozostało czasu życia – może i tamten wykorzystał swoją szansę? 
A do tego ten piękny, choć bardzo trudny, dialog Jezusa – a raczej ludzkiej części Jego natury – z Bogiem Ojcem w Ogrodzie Oliwnym. Fantastycznie pokazał to Gibson w „Pasji”, z motywem Złego kuszącego Jezusa. Syn Boży po ludzku się bał – ale wytrwał. 
Pewnie wiele osób w ferworze przygotowań do świąt nie ma dzisiaj czasu na nic – co akurat jest strasznie bez sensu, że powiem wprost. Przygotowanie – do czego? Do dwudniowego żarcia i picia, przeplatanego seansami średnich filmów w telewizji? Jeśli będzie w tym wszystkim czas na słowo „przepraszam”, na wyrażenie uczuć najbliższym, choćby spacer – to już dobrze. Bo jeżeli świętować – to co? Kogo? Jeśli świętować zwycięstwo Jezusa – to po pierwsze z czystym serem (w kościołach i kaplicach trwa maraton spowiadania, jest jeszcze czas – w święta w wielu kościołach spowiedzi nie ma!), po drugie poświęciwszy chociaż troszkę czasu na kontemplację tajemnicy (żadnej magii) tych dni, zgłębienie piękna Triduum. Żeby to, co w domu – na stole, dekoracjach, odświętnym stroju – było na swoim miejscu, czyli tylko dodatkiem do tego, co w sercu. Nigdy na odwrót!  

Stacja 14 – Grób, ale tylko na chwilę

Pora na pragmatyzm – co dalej? Trzeba coś zrobić z ciałem. Za chwilę szabat, zwłoki skazańca nie mogą pozostać niepochowane. Z pomocą przychodzi cichy sojusznik i wierny zmarłemu Mistrzowi Józef z Arymatei, członek Sanhedrynu. Ofiarowuje swój pusty, nowy, wykuty w skale grób. Tam w oczach ludzi zakończyć się miała ziemska droga Jezusa z Nazaretu, Mesjasza, Króla żydowskiego. Razem z Nikodemem – tym, który wcześniej z Jezusem rozmawiał, brał Go pod obronę przed Sanhendrynem – namaścili ciało, owinęli w płótno (wierzę, że dzisiaj znamy je jako Całun Turyński) i złożyli w cichej ceremonii do grobu. 
Ale Bóg Ojciec wymyślił to inaczej. Jego Syn wypełnił swoją misję i dokonał odkupienia w ten straszliwy sposób, stając się ofiarą krwawego spektaklu tłumu niewdzięcznych i bezmyślnych ludzi, którzy koniecznie chcieli widowiska i woleli uwolnić jakiegoś draba, zabójcę i łotra, a Księcia Pokoju skazali na umęczenie. To nie jest koniec. To dopiero początek. Jeszcze dwa dni… Potem nic już nie będzie takie, jak było. 
Piątkowy wieczór zakrywa się żałobą nad Jerozolimą, ale i nad całym światem, który opłakuje Syna Bożego, który złożył największą ofiarę – ofiarę własnego życia. Ale już niedługo. Ta historia w tym miejscu bynajmniej się nie kończy. Serce Maryi doznało ulgi na krótko – już w niedzielę rano najpierw kobiety, potem Piotr i drugi uczeń, a dalej inni, wzbudzą znowu trwogę w jej sercu. Pusty grób? Gdzie jest ciało jej Syna? Co się stało? Czy to możliwe…? Czy On… żyje? 
Przepraszam za chaotyczność tych wpisów… Rozważania powstawały na bieżąco, są tylko i wyłącznie moje własne. Oczywiście, zamysł był, aby pojawiały się systematycznie przez Wielki Post – wyszło jak wyszło, czyli po 2-3 dziennie. Mam nadzieję, że komuś się przydadzą. 

Stacja 13 – Ulga

Nie wiem, jak dla tych wiernych i towarzyszących Jemu aż na krzyż – kobiet i młodego Jana – ale dla Maryi musiał być to swego rodzaju moment ulgi. Już Go nie boli. Już nie pieką ciągle otwierające się rany, już nie uciska korona cierniowa, już lodowata stal gwoździ nie rozrywa ciała i kości. Nawet krew i woda z tej wielkiej rany z boku już tak nie płynie. Wykonało się. Odszedł. Umarł. 
Zmaltretowany, poobijany, posiniaczony, cały we krwi. Tak wygląda, niepozornie, wręcz dramatycznie Ktoś, stojąc z boku, mógłby pomyśleć: Ten, który chciał, aby Go uznać za Króla życia i Króla żydowskiego. Ha! Więc jednak był szarlatanem – i dostał to, na co zasłużył. Tak kończą oszuści – o, jak ci obok niego. Wszyscy po jednych pieniądzach. Dobrze, że już po nich. 
Ciała zdejmują z krzyża w pośpiechu – za chwilę rozpoczyna się szabat. Pewnie i z wydaniem ciała Chrystusa był problem – bo czy nie posłuży ono, nawet po Jego śmierci, do jakiś prowokacji, rozruchów? Ale byli pewni siebie – co On im może zaszkodzić, zza grobu? Niech sobie biorą. Byle Go szybko pochowali. Byle by to mieć już za sobą.