Święci na moją miarę

Listopad to jest taki fajny miesiąc, kiedy można powspominać świętych ludzi – łatwiej jest, bo na początku wszyscy ruszają na groby, wspominają swoich bliskich, i (czasami nieświadomie – dla niektórych to „święto zmarłych” i nic więcej) jakby mimochodem dochodzi się jakby naokoło do tego, że to chyba o nich – tych, co odeszli, jako nasze wzory, przez nas kochanych – chodzi Kościołowi z tymi świętymi. 
Nie jestem fanem nowenn, litanii, relikwii jako takich (mam w domu dwie, może kiedyś o tym napiszę) ani dewocji przejawiającej się np. w bieganiu od ołtarzyka do ołtarzyka, całowaniu posążków Maryi czy tworzeniu kapliczek w domu. 
Ale także ja mam tych, za wstawiennictwem których proszę Boga w różnych sprawach. Chciałem kilka słów poświęcić świętym mnie szczególnie bliskim. Kolejność bardziej niż przypadkowa.
1. św. Tomasz apostoł


Nie tylko dlatego, że to mój imiennik. Bo postać fascynująca. Według mnie żaden „niedowiarek” – no chyba, że każdy z nas się za takiego uznaje, co wcale takie głupie nie jest. Człowiek, który chciał poznać, sprawdzić – dociekliwy, konkretny. A równocześnie, umiejący ukorzyć się przed Tym, który jest Wszystkim, i wyznać: „Pan mój i Bóg mój”. 
2. św. Tomasz z Villanueva OSA, biskup


Nigdy bym się o człowieku nie dowiedział, gdyby nie fakt, że dociekałem, co to za Tomasz, skąd te imieniny w kalendarzu w dniu, kiedy je obchodzę – 22 września. Kastylijski XV-wieczny kaznodzieja, augustianin (stąd może moje zainteresowanie tym zgromadzeniem?), znany z życia w pobożności i prostocie, które to cnoty doprowadziły go do arcybiskupstwa hiszpańskiej Walencji. Trafił na biskupstwo tyle bogate, co zaniedbane (ponoć przez 100 lat biskup nie rezydował na miejscu). Wizytował, zwołał synod, działał podobnie co – niewiele po nim – mediolański Karol Boromeusz. Chodził i żył nadal jak zakonnik, w połatanym habicie, pieniądze na wyposażenie katedry oddał na ubogi szpital; dbał o sieroty, szczególnie o posagi dla młodych dziewcząt. Twórca jednego z pierwszych (1550 r.) seminariów duchownych. Beatyfikowany w 1618 r., kanonizowany równe pół wieku później. Patron zgromadzenia Sióstr Augustynianek św. Tomasza dla posługi ubogim. Co ciekawe, patron augustiańskiej szkoły w Krakowie. 
3. św. Bonawentura, biskup i doktor Kościoła
Patron od bierzmowania – zainteresowało mnie samo imię. Na chrzcie Jan, Bonawentura to imię zakonne, oznaczające mniej więcej westchnienie: „o, szczęśliwy losie/szczęśliwa przyszłości”, jakie miał pod jego adresem jako niemowlęcia wypowiedzieć św. Franciszek z Asyżu. Filozof i teolog, autor dzieła o Trójcy Świętej – uznawany za jednego z najwybitniejszych teologów okresu średniowiecza (stąd tytuł doktora Kościoła od 1588 r.). W 31 lat po śmierci założyciela, w 1257 r., został jego następcą i generałem zakonu, mając niespełna 39 lat. Przygotował konstytucje zakonne jako wykładnię reguły św. Franciszka. W 1273 r. kreowany kardynałem i biskupem podrzymskiego Albano – o czym wiadomość miała zastać go… przy myciu naczyń w kuchni. Przygotowywał sobór lyoński. Kanonizowany w 1482 r.
4. św. Jan Paweł II, papież

(W tym momencie rozległo się: „ale jaaak to, dopiero czwarty??” :D) Karol Wojtyła – na drugie mam Karol – człowiek, który był „od zawsze” papieżem w mojej świadomości, i tak w sumie do 02 kwietnia 2005 r. Jakby pewnik – zawsze był, zawsze wszyscy się nim zachwycali, choć dopiero z biegiem czasu uświadomiłem sobie, ile w tym było prawie bałwochwalstwa, a jak mało zrozumienia dla tego, o czym on mówił, co mówił, braku refleksji nad jego dziedzictwem, zamiast czego urządzono mu jeszcze za życia wyścig w stawianiu pomników czy nazywaniu jego imieniem ulic, placów, szkół itp. Wielki człowiek, wielki święty. Paradoksalnie czasami fantastycznie prosty w swoich słowach – a niekiedy (dłuższe teksty) nieporównywalnie trudniejszy np. od Benedykta XVI. Konkretny. Kościół zawdzięcza mu bardzo wiele, bo zbliżył właśnie Kościół i jego głowę w osobie papieża do ludzi – co dzielnie kontynuuje dzisiaj Franciszek. Tytan pracy i modlitwy. Jedyny święty kanonizowany, z którym było mi dane się było spotkać, uściskać jego rękę – relikwię w postaci różańca ma do dzisiaj. 
5. św. Jan XXIII, papież


Papież uśmiechu – fakt, trudno się nie uśmiechnąć, spojrzawszy na niego. Nigdy za karierą nie gonił, a jednak od 1925 r. nuncjusz w Turcji, potem we Francji, od 1953 r. kardynał i patriarcha Wenecji. Wybrany przez konklawe po trudnym okresie długiego pontyfikatu Piusa XII – dosłownie przewietrzył Kościół. Na pewno – i są na to historyczne dowody – traktowany jako papież przejściowy (fakt, zmarł po 5 latach), ale chciałbym widzieć miny kurialistów watykańskich, kiedy ogłosił zwołanie Soboru Watykańskiego II, który rozpoczął, ale kończył już jego następca Paweł VI. Zawsze uśmiechnięty, miłośnik fajki, z dystansem do siebie i do protokołu (o ile wiem, ostatni koronowany papież, zanim tiara trafiła do lamusa). Autor encykliki Pacem in terris o pokoju między narodami. Przygotował podwaliny pod nowy Kodeks prawa kanonicznego, ostatecznie wprowadzony dopiero w 1983 r. już przez Jana Pawła II. Bez Jana XXIII nie było by soboru, na którym zaistniał i został zauważony młody sufragan krakowski Karol Wojtyła – to dzięki soborowi świat mógł zobaczyć Polaka, który dzięki temu później zaszedł tak daleko. Ja odkryłem go po raz pierwszy, kiedy jakieś 15 lat temu sięgałem po jego „Dziennik duszy”. Ciekawostka – żyje nadal i ma przeszło 100 lat jego osobisty sekretarz, od niedawna kardynał, Loris Capovilla. 
6. bł. Karol de Foucauld, kapłan
Człowiek dość majętny, ustawiony w życiu, a równocześnie mocno nieuporządkowany i nie narzucający się w młodości Bogu, XIX-wieczny arystokrata. W Paryżu niby to studiował, a używał życia. Wstąpił do szkoły oficerskiej, trafił do Algieru – i jako podporucznik… wyleciał za brak dyscypliny i niemoralne prowadzenie się. Uczestnik walk w Algierze w 1881 r., odznaczony. Odszedł z wojska, pragnąc podróżować po Maroku. Zakochał się, a jednak powrócił do Magrebu i podjął decyzję o życiu w celibacie. Po powrocie do Paryża zaczyna szukać Boga, zawierza życie Najświętszemu Sercu Pana Jezusa i postanawia oddać się życiu mniszemu z dala od świata, wstępując do trapistów, mieszkając w klasztorach w Syrii i Algierii. Przy żeńskim klasztorze w Nazarecie był prostym bratem od prac gospodarczych. W 1901 r. przyjął święcenia kapłańskie, osiadając niedaleko granicy algiersko-marokańskiej. Poświęcił się pracy na rzecz ewangelizacji plemienia Tuaregów. Chciał stworzyć zgromadzenie Małych Braci Jezusa – powstało już po jego śmierci w 1916 r. (zabity przypadkowo w walkach międzyplemienny), działa także w Polsce, istnieją również Małe Siostry Jezusa; polecam niesamowite książki br. Morrisa z tego zgromadzenia (wydawnictwo Esprit). Prostota, prostota i jeszcze raz prostota – cisze życie pomiędzy koczowniczym plemieniem pustynnym. Beatyfikowany przez Benedykta XVI w 2005 r.
7. św. Charbel Makhlouf, kapłan



Po polsku nazywany niekiedy Sarbeliuszem. Takie moje małe odkrycie ostatniego czasu. XIX-wieczny Libańczyk, należący do Kościoła maronickiego, obejmującego obecne Liban i Syrię, czyli jedyny wschodni Kościół pozostający w pełnej jedności z Kościołem rzymskim. Co zdziałał w życiu? W sumie to… nic. Mieszkał w klasztorze, z którego przeniósł się do pustelni, żeby pościć, umartwiać się. Dostał udaru w czasie Mszy Świętej i zmarł. I wtedy się zaczęło! Grób – dziura w ziemi, bez żadnej trumny – świecił przez 45 dni od pogrzebu, co było widać w całej okolicy. Przy ekshumacji okazało się, że ciało zachowało temperaturę i właściwości (giętkość, miękkość) ciała żywego człowieka (wbrew temu, co piszą w wielu miejscach, ciało poddało się prawom natury po beatyfikacji – obecnie pozostały tylko kości). Co więcej, wydzielało ciecz, określaną jako pot i krew – nawet po tym, gdy ciało osuszono i usunięto z niego wnętrzności. Jest to swego rodzaju rekordzista – w klasztorze w Annaya co roku odnotowuje się wiele cudów za jego wstawiennictwem lub na skutek działania tzw. oleju Charbela, który wydzielało ciało. Beatyfikowany w 1965 r., kanonizowany w 1977 r.

8. bł. Jerzy Popiełuszko, kapłan


Współczesny nam wręcz dosłownie, choć zabili go jakieś pół roku przed moim urodzeniem. Prosty, niczym się nie wyróżniający ksiądz, który jako jeden z niewielu za ciemnej komuny odważył się mówić wyraźnie o sprawiedliwości społecznej, domagać się jej, nazywać zło złem i oczekiwać poszanowania dla człowieka z jego wolnością i przekonaniami. Tak bardzo ludzki ze wszystkim – w książkach o nim urzeka mnie to, że był normalny, bał się, widział że w pewnym sensie zostaje pozostawiony sam sobie – i wytrwał, gotowy na wszystko. Bo wiedział, Komu zawierzył, co jest ważne, i że o pewnych sprawach nie można nie mówić. Niepozorny człowiek, ale tytan wiary i ducha. Porównuję go – w kontekście Franciszka – do salwadorskiego bł. abp Oscara Romero, zabitego zresztą rok od ks. Jerzego wcześniej, który podobnie do Popiełuszki walczył o te same sprawy na drugim końcu świata. 
9. św. Pio z Pietrelciny, kapłan


Chyba jeden z najpopularniejszych świętych na świecie. Rozmawiał z Jezusem ponoć już gdy miał 5 lat. Prosty zakonnik kapucyński, który przeżył wiele także ze strony władz kościelnych w związku z tym, że od 1918 r. nosił stygmaty – znaki męki Jezusa Chrystusa – co przyciągało uwagę mediów. Mistyk, cudotwórca w każdym tego słowa znaczeniu. Odprawiał z wielkim nabożeństwem Msze Święte. Bilokował – mógł znajdować się naraz w więcej niż jednym miejscu, co potwierdzono wielokrotnie. Swój charyzmat – poza cudami związanymi z uzdrowieniami fizycznymi za jego pośrednictwem – realizował w zaciszu konfesjonału, do którego zjeżdżali ludzie z całego świata. Widział duszę ludzką jak na dłoni – w kapitalny sposób potrafił pogonić fałszywego penitenta, nie przebierając w słowach (czego nie należy mylić z wrzaskami i obrażaniem ludzi w konfesjonale, co dzisiaj nie raz można spotkać). Beatyfikowany w 1999 r., kanonizowany 3 lata później. 
>>>
Ciekawe zestawienie, prawda? Apostoł, 3 biskupów (w tym 2 papieży), 3 zakonników pustelników (i to nawet jeden w sumie nie rzymski katolik!) i niepozorny polski ksiądz diecezjalny. A jednak. Mam nadzieję, że choć troszkę przybliżyłem ich postaci. 
Gdyby kogoś w ogóle interesowały życiorysy świętych – polecam baardzo duży zasób w serwisie brewiarz.pl (i sam serwis do modlitwy brewiarzowej, też!). A jeśli chodzi o książki – cóż, jest tego więcej niż dużo, wystarczy poszukać w Googlach. 

Okołokanonizacyjnie

W sumie z napisaniem kilku swoich myśli na ten temat zbierałem się dni już kilka, a wychodzi, że piszę je po fakcie. W Watykanie lało – akurat nie w czasie Mszy – papież odczytał formułę kanonizacyjną, mamy dwóch kolejnych świętych. Niewątpliwie precedens w tym sensie, że dwóch żyjących papieży (emeryt też koncelebrował) kanonizowało dwóch swoich poprzedników, nie mówiąc już o tym, że drugi z nich odszedł niespełna 10 lat temu. 
17.02.2004 – prawie równo 10 lat temu. Spontaniczny wyjazd, nikt nie spodziewał się, że uda się spotkać z papieżem. W moim wypadku wyjazd, który zmienił bardzo wiele. Szaleńczy powrót do Rzymu z Pompejów, gdzie akurat zwiedzaliśmy w najlepsze, na wiadomość od o. Konrada Hejmo OP, że papież przyjmie nas następnego dnia. Wszyscy wiedzieli, że jest zmęczony, że ma bardzo wiele na głowie, a już na pewno turystów, chcących zrobić sobie (przepraszam za porównanie) zdjęcie jak z misiem na zakopiańskich Krupówkach. A jednak – udało się. Dla każdego miał ok. minutę czasu. Nie żadne grupowe zdjęcie – każdy podchodził indywidualnie, ksiądz z grupy mówił kilka słów o osobie, papież czasami coś powiedział. Niesamowicie przenikliwe oczy – tyle zapamiętałem. To, co usłyszałem, zachowam dla siebie. Wielki człowiek, mimo że przygnieciony już wiekiem i chorobą. Patrzył jak jeden z tych niewielu ludzi, którym Bóg daje widzieć wszystko, od A do Z, w drugim człowieku – jak ten, który wie i rozumie. 
Zgadzam się z obiekcjami Szymona Hołowni, że co najmniej paradoksalne jest – co miało miejsce tu i ówdzie – gdy księża odwoływali niedzielne Msze Święte, żeby ludzie mogli spokojnie obejrzeć transmisję z kanonizacji w fotelu przed swoją plazmą. Dla mnie sprawa jest bardziej niż prosta – czy tego Jan Paweł II by chciał? Człowiek, który Eucharystię odprawiał codziennie, dla którego była ona centrum, źródłem siły i spotkaniem z Tym, któremu całym życiem służył. Myślę, że o wiele bardziej niż tego pragnął by, aby każdy, kto ten czas spędził przed telewizorem, poszedł właśnie na jakąkolwiek Mszę Świętą i spróbował pogadać z Bogiem – czasami po baardzo wielu latach. Nie po to papież wołał przez przeszło ćwierć wieku, aby otwierać drzwi Chrystusowi – żeby wygodny Polaczek siedział, i owszem, i otwierał Bogu serce w wygodnym fotelu przed telewizorem. Skoro świętujemy – to razem, jako wspólnota, którą mamy być. Czy jest lepsze miejsce, niż Msza Święta? Podziękowanie, za to, że on był, jaki był, i ile zrobił dla Kościoła. Chyba jednak jest – bo u mnie w tym czasie (msza o 10:30) były puste ławki. Czyli ciągle łatwiej jest pozachwycać się w domu, uronić łzy w chusteczkę niż ruszyć i dać coś z siebie. 
Tymczasem dzisiaj jest niedziela, druga w okresie wielkanocnym, która nadal w obrazku z Tomaszem, zwanym niewiernym, kontynuuje temat ludzi Jezusowi najbliższych po ludzku i tego, co się z nimi działo tuż po zmartwychwstaniu. Więc kwestia najważniejsza dla katolika. A my – co? Szał kanonizacyjny ciągnął się chyba z dobry tydzień, szczególnie w telewizji – a gdzie w tym Jezus i zmartwychwstanie, największa prawda i sens chrześcijaństwa? Gdyby nie te wydarzenia z tamtych czasów, obydwu dzisiaj kanonizowanych papieży można by i żywcem ozłocić, a nikomu (im również) nic by to nie dało, bo każdego z nas by szlag trafił tuż po śmierci, kiedy by ona nie nastąpiła. 
Poza tym – sam Jan Paweł II pokazywał bardzo dobitnie, czego my z przysłowiowym uporem maniaka staraliśmy się nie zauważać – kogo głosi. Nie siebie. Znowu – otwórzcie drzwi Chrystusowi – czy to jest mało czytelne? Nie postawił przed nosem Matki Bożej (tak, czcił ją) czy świętych – mówił wyraźnie. Tam patrz! Te proste słowa o otwieraniu drzwi Bogu to dobry początek. Żyjemy w pokoleniu wtórnego analfabetyzmu – ludzie podobno nic nie czytają, a nie da się ukryć, że teksty papieża z Polski do najprostszych nie należą (nic dziwnego – filozof w końcu). Można więc zacząć nie od studiowania, od deski do deski, a od wyszukiwania perełek, myśli. Choćby sięgając po jedną z wielu książek-wyborów myśli naszego nowego świętego, w stylu „myśli na każdy dzień”. Ktoś już to nawet wybrał i zredagował – wystarczy poczytać. 
A jak już nawet o to za ciężko – to choćby zastanowić się nieco nad osobami obydwu papieży. Pięknie to napisał wspomniany Hołownia: dwoje ludzi, po których twarzach widać, że nie tylko oni sami ukochali, ale wszystko dzięki temu, że najpierw zostali ukochani, i po nich to widać. Ludzie, którzy zawierzyli do końca Bogu, który ich tak ukochał – „nie lękajcie się”, „totus tuus”, akcentowanie kultu Miłosierdzia Boga – to przecież nic innego jak wymowne wskazywanie: ja sam nic nie mogę, ale z Nim mogę wszystko. Pięknie papież Jan miał się modlić wieczorem: „Panie Boże, świat jest twój, a ja idę spać” – to dopiero zawierzenie! Człowiek jako ten, którzy co najwyższej może zaufać Bogu – i tylko ten Bóg zrobi wszystko. Święci, bo wiedzieli i rozumieli Boże ukochanie. 
Oni nie byli ideałami i aniołami. Świętość to nie nieskazitelność, jak podkreślał Wojciech Bonowicz. Świętość jest interesująca, kiedy jest walką, zmaganiem ze sobą, ze słabościami. Bez tego jest jakby karykaturą człowieka, którego niby się podziwia. Świętość jako pojęcie abstrakcyjne nie jest nic warta – wartości nabiera dopiero wtedy, kiedy obserwujemy, jak dana osoba ją realizuje, osiąga, ze swoim charakterem, temperamentem, w danych czasach i okolicznościach. Jedni szli w kierunku skrajnego ubóstwa, inni świętość osiągali intelektualnie, jeszcze inni najprostszymi czynnościami życia codziennego – jak mówił papież Jan XXIII, także przysłowiową miotłą. Ona jest w zasięgu każdego z nas, jako radykalizm, na który musimy się zdobyć. Święty jako świadek tego, co przekracza ludzkie siły, a równocześnie w myśl Bożego zaproszenia zostaje nam dane w zasięgu ręki, o ile się postaramy. 
Dzisiaj kanonizacja, i jakoś tak dziwnie się czuję. Wszyscy się zachwycają, odmieniając przez wszystkie przypadki „dziedzictwo pontyfikatu” czy „świętość” – jak on sam mówił: klaskają, zamiast posłuchać, o czym mówił, zastanowić się i wyciągnąć wnioski z tej spuścizny, konkretnie, w stosunku do siebie. Jeśli jakiekolwiek świętowanie tej kanonizacji ma sens – to właśnie takie. Bezrefleksyjne „ochy” i „achy”, zroszone łzami tak zwanego wzruszenia, to strata czasu – jeśli przeżywanie świętości Jana Pawła II na tym się kończy i nie prowadzi nigdzie głębiej. 
Nic dziwnego, że wielu ludzi – także młodych – nie rozumie, o co chodzi, odczuwa jakby przesyt obecnością Jana Pawła II: wszędzie pomnik, ulica, nazwa szkoły, od kilku lat też parafie i kościoły. To, czy dziedzictwo naszego papieża coś da, czy przyniesie owoce – zależy tylko od nas i nie od ilości edycji jego dzieł z okazji kolejnych rocznic (a te można mnożyć…), a tego, czy do tych słów i myśli ktokolwiek zajrzy i czy wyciągnie z nich wnioski. Wtedy Jan Paweł II będzie żył – w Polsce, na świecie – nadal jako święty. 
Jesteśmy już po tej kanonizacji. Powrót do rzeczywistości – jutro znowu praca, nauka, zajęcia codzienne, gonitwa. Święci, w tym dwoje kanonizowanych dzisiaj papieży, to nie lukrowe aniołki z aureolkami i rzewnie wzniesionymi do góry oczami – ale ludzie z krwi i kości, którzy żyli w czasach nam bardzo bliskich i zostawili po sobie konkretny przykład. Skoro świętujemy ich tryumf w niebie – to zobowiązuje. Albo bierzemy do serca to, o czym mówili, o czym całym życiem świadczyli – albo szkoda czasu na obłudę, bo Boga i tak nie oszukamy. 

Podwójna kanonizacja

Czekaliśmy, czekaliśmy – i wiadomo już. Kanonizacja bł. Jana Pawła II odbędzie się 27 kwietnia 2014 r., czyli w Niedzielę Miłosierdzia Bożego (przez niego ustanowioną), wraz z kanonizacją bł. Jana XXIII.
W niewielu miejscach wprost, jednakże można było się domyśleć – środowiska polskie niektóre niesmak brał na wieść o konieczności „dzielenia” takiej uroczystości z Angelo Giuseppe Roncallim, poczciwym Papieżem Uśmiechu. No jak to! Jan Paweł II – z kimś?! Ach, ta nasza „duma” narodowa… To mniej więcej tak samo, jak z uwielbieniem dla Jana Pawła II – cytat o kremówkach powtórzy u nas każdy, a jakby zapytać o to, co papież z Polski mówił na jakiś temat – łoo, panie… Piękna powierzchowność.
Papież Franciszek podjął bardzo mądrą decyzję – łącząc te dwie uroczystości w jedno, w pewnym sensie stawiając na swoim. Co prawda to jeszcze Pius XII mianował ks. Karola Wojtyłę sufraganem krakowskim, natomiast Kościół właśnie Janowi XXIII (Roncallemu, nie antypapieżowi korsarzowi, który kilkaset lat wcześniej nosił to imię) zawdzięcza wietrzenie w ramach Soboru Watykańskiego II, w którym bardzo aktywnie młody biskup pomocniczy, potem administrator i wreszcie metropolita krakowski Wojtyła brał udział (a po prawdzie, metropolitą bez niego by nie został pewnie). To wystąpienia soborowe biskupa z Krakowa przyciągały uwagę innych jego uczestników, z którymi się zaprzyjaźniał, pielęgnując potem relację, odwiedzając ich oraz zapraszając do swojej diecezji – wskutek czego pamiętne drugie konklawe z 1978 r. zgromadziło pewnie bardzo wielu kardynałów, którzy kard. Wojtyłę znali nie tylko z nazwiska, ale jako człowieka – jak czas pokazał, najodpowiedniejszego do schedy po Janie XXIII, Pawle VI i Janie Pawle I. Myślę, że nie jest przesadą, że bez Jana XXIII nie było by nigdy Jana Pawła II – może nie bezpośrednio, ale jednak. 
Co więcej, niewątpliwie Jan Paweł II nawiązywał do tej bezpośredniości Papieża Uśmiechu, który potrafił narobić tyle zmian w Kościele w ciągu 5 lat pontyfikatu, będąc jednocześnie człowiek prostym i ujmującym, zachowującym ogromny dystans do siebie (potrafił np. powiedzieć „każdy może zostać papieżem, najlepszy dowód, że ja nim zostałem”). Taki sam ludzki wymiar pontyfikatowi swemu nadał Jan Paweł II, przypominając do znudzenia, że to człowiek jest drogą Kościoła, wzywają do zawierzenia i otwarcia Mu drzwi przez ludzi – będąc tak bardzo bezpośrednim, bliskim, pielgrzymującym dokąd mu sił starczyło do ludzi na krańcach świata, nie bojąc się dokonywać także potrzebnych, choć trudnych zmian w Kościele. 
O papiestwie sporo czytałem i czytam, jego historia to taki jeden z moich koników. Bardzo dawno temu sięgnąłem po Dziennik duszy Jana XXIII – czyli jego prywatny dzienni, wydany po śmierci, a pisany przez bardzo wiele lat życia. Lektura ujmująca – o ile ktoś zainteresowany, ostatnio wydał kilka lat temu Znak, ale pewnie nakład już wyczerpany. I tak sobie myślę – to też znak czasu i palec Boży, że po Piusie XII z jego wszystkimi doświadczeniami i dramatami wojny Duch Święty dał Kościołowi człowieka takiego, jak Jan XXIII – który, jak mogło się wydawać, po uspokojeniu się sytuacji w Europie, miał spokojnie trafić do historii jako papież przejściowy, spokojny staruszek, a wywinął wszystkim taki numer jak Vaticanum II. Papież Franciszek także w stosunku do niego wykonał swego rodzaju ukłon – zatwierdził kanonizację bez udokumentowania (po beatyfikacji) cudu za jego wstawiennictwem dokonanego. 
Co ciekawe – może dojść do precedensu jaki w historii pewnie nie zaistniał jeszcze, gdyby np. mszę kanonizacyjną 2 papieży odprawiało również 2 papieży 🙂 

CHLEB ŻYCIA NA ULICACH

Jezus opowiadał rzeszom o królestwie Bożym, a tych, którzy leczenia potrzebowali, uzdrawiał. Dzień począł się chylić ku wieczorowi. Wtedy przystąpiło do Niego Dwunastu mówiąc: Odpraw tłum; niech idą do okolicznych wsi i zagród, gdzie znajdą schronienie i żywność, bo jesteśmy tu na pustkowiu. Lecz On rzekł do nich: Wy dajcie im jeść! Oni odpowiedzieli: Mamy tylko pięć chlebów i dwie ryby; chyba że pójdziemy i nakupimy żywności dla wszystkich tych ludzi. Było bowiem około pięciu tysięcy mężczyzn. Wtedy rzekł do swych uczniów: Każcie im rozsiąść się gromadami mniej więcej po pięćdziesięciu! Uczynili tak i rozmieścili wszystkich. A On wziął te pięć chlebów i dwie ryby, spojrzał w niebo i odmówiwszy błogosławieństwo, połamał i dawał uczniom, by podawali ludowi. Jedli i nasycili się wszyscy, i zebrano jeszcze dwanaście koszów ułomków, które im zostały. (Łk 9,11b-17)

Postawa uczniów w tej sytuacji była zrozumiała. Świetnie – ludzie szli za Nim, z nimi, słuchali Go, i jakoś w tym zachwyceniu Bogiem zapomnieli o prozaicznych potrzebach, takich jak jedzenie, i po jakimś czasie przypomniały o sobie typowo ludzkie potrzeby konsumpcyjne. Ale skąd tu wziąć jedzenie na pustkowiu? No to skoro przyszli – niech wracają, znajdą jakąś wieś i tam się zaopatrzą. 
Jeden z wielu fenomenów Boga – co pokazała historia zbawienia już nie raz, historia Kościoła dość licznie mówiąca o niezrozumiałych wydarzeniach, cudach – polega na tym, że On w takich naprawdę różnych, raz bardziej podbramkowych, raz zwykłych sytuacjach po prostu potrafi z niczego wziąć rozwiązanie, to co jest potrzebne. I tak było tym razem. Kilka chlebów i rybek – nie za dużo, żeby nakarmić tłum, prawda? Troska uczniów o to, co się stanie z ludźmi, jak zaspokoić ich głód dobrze o nich świadczyła, mówiła o odpowiedzialności za tych, którzy także z nim i za nimi przyszli na pustkowie. Był nawet pomysł – my sami się rozejdziemy, poszukamy jedzenia. 
Ale po co? Czy nic nie mieli do jedzenia? No ale kilka rybek i chlebów… Mizernie, samych Dwunastu  by się tym nie najadło, a co dopiero tłumy. Wystarczy. Człowiekowi z Bogiem nigdy niczego nie zabraknie. A gdy się będzie wydawać, że brakuje – to Bóg coś na to poradzi, nawet gdyby miał wziąć coś z niczego. Co innego – gdy człowiek upiera się przy potrzebie i domaganiu się czegoś, co tak naprawdę nie jest niczym innym niż zwykłe widzimisię, fanaberią. Ale gdy chodzi o to, co naprawdę potrzebne i niezbędne – tego Bóg zawsze ma nadmiar. Nawet wtedy, gdy wydaje się na pierwszy rzut oka, po ludzku rozumując i kalkulując, że jest za mało, że nie wystarczy. 
Te dwanaście koszy ułomków – to coś, co może wydawać się zbędnym, niepotrzebnym, czymś do wyrzucenia, odpadkiem. Taka dzisiaj ludzka mentalność. Zero szacunku – ważne, żeby się napchać, napełnić swój żołądek, kieszenie i portfel, a inni – niech się sami martwią i sami sobie radzą. Ale to właśnie te dwanaście koszy ułomków, wziętych przecież z kilku chlebów i paru rybek – to największy w tej całej historii znak Bożej mocy, a zarazem troski o człowieka. Aż tyle zostało, gdy Bóg-Człowiek zabrał się za rozdzielanie ludziom tego, czego potrzebowali. Gdy Jezus błogosławił i dzielił to, co dla ludzi było naprawdę potrzebne. To czytelny znak – tyle samo zostanie dla innych,. gdy ty z wiarą będziesz prosił o coś, co tobie potrzebne. 
Jesteśmy z krwi i kości, więc potrzebujemy jeść, żeby ciało jakoś funkcjonowało. Ale człowiek na cielesności się nie kończy – jest dusza, która też potrzebuje pokarmu. Paweł w II czytaniu przypomina o tym, co każdy prawdziwie wierzący słyszy conajmniej raz w tygodniu: Bierzcie i jedzcie – to jest Ciało moje… Bierzcie i pijcie – to jest Krew moja. Jeśli ci czegoś brakuje, jeśli z pozoru wydaje ci się, że masz wszystko – a jednak czujesz pustkę – idź na mszę. Bóg tam czeka, bez względu na porę roku, pogodę, bez względu na wszystko. W naszym kraju kościołów jest dużo – wystarczy wejść. Nie wiesz, co Mu powiedzieć? Powiedz, że Go potrzebujesz, że szukasz, że przychodzisz ze swoimi pytaniami, żalami, wątpliwościami – i szukasz odpowiedzi. To bardzo dobry początek, a przede wszystkim szczery. 
Zasłuchaj się w Niego. Najpierw w Jego słowo. A potem zapatrz się w ten prosty biały delikatny kawałek chleba, uniesiony w kapłańskich dłoniach, abyś ty właśnie mógł Go zobaczyć. To żaden święty chlebek czy hostia – to żywy Bóg, który dla ciebie właśnie przychodzi na ołtarzu Eucharystii. Nie po to, żebyś popatrzył i poszedł dalej – ale żebyś popatrzył, otworzył się i przyjął Go z wdzięcznością i miłością. Aby On w tym Chlebie Żywym mógł cię w środku wypełnić, oczyścić, odnowić, dać siłę. I wtedy idź dalej, w swoje życie – ale już odmieniony. Bo z Nim – w sercu. 
Dzisiaj jest dobry dzień, aby o tym sobie przypomnieć. Jak dawno cię nie było w kościele? Miesiąc? Rok? Więcej? Od ślubu, bierzmowania, jakiegoś pogrzebu w rodzinie? Dzisiaj jest szczególny dzień – dzisiaj On wychodzi do ciebie. W kapłańskich rękach wychodzi z murów kościoła i idzie ulicami twojej wsi czy miasta. Być może właśnie mija twój dom. Zrobisz coś z tym? Tak, to zaproszenie właśnie dla ciebie. Idź za Nim. Otwórz serce i patrz. Módl się, proś o siłę, o zrozumienie tego, co ciebie otacza, swoich spraw, o światło wiary i Ducha Świętego do podejmowania dobrych decyzji. 
Chleb życia wychodzi dzisiaj na ulice. Jeśli jest to dla ciebie okazja, aby publicznie zamanifestować wiarę, którą żyjesz na codzień, która ma odzwierciedlenie w tym, jak żyjesz, modlitwie, częstym uczestnictwie we mszy – to bardzo dobrze, niech cię umocni i da siły do dalszego doskonalenia się w kroczeniu przez życie z Bogiem. A jeśli między tobą a Nim ostatnio pojawiła się przepaść, jesteś daleko, buntujesz się – to po prostu Mu zaufaj, idź za Nim, i powiedz Mu, jak bardzo jesteś zagubiony, jakie masz pragnienia, czego chcesz dokonać, a nie wiesz, jak się za to zabrać. I nie obrażaj się, gdy usłyszysz coś, co może nie do końca pasować do twojego własnego obrazu siebie – tak, może nie do końca jesteś taki w porządku, jak ci się wydaje. Wsłuchaj się w to, co Żywy Bóg ma ci do powiedzenia. 
I karm się Nim. Nie wahaj się – także dla ciebie, i dla każdego innego, starczy tego, co pozostało w tych dwunastu koszach ułomków.  
>>> 
Dzisiaj wspomnienie liturgiczne bł. Jana XXIII – Angela Roncallego – papieża uśmiechu. 
Znaleźć o nim informacje w necie – żaden problem. Zawsze mnie ujmował – bezpośredniością, uśmiechem, a jednocześnie wielką troską o Kościół, która przecież nie pozostała w sferze pragnień, a znalazła odzwierciedlenie w tym, czego dokonał w krótkim dość pontyfikacie. Moim zdaniem – wielki człowiek, którego rola jest jakby niedoceniana, odkąd został beatyfikowany kilka lat temu. A przecież gdyby nie on – kolegium kardynalskie pewnie nie byłoby tak bardzo międzynarodowe, nie doszło by do Soboru Watykańskiego II, i wiele innych kwestii. Każdemu polecam jego Dziennik duszy. Piękna książka. 
Na zakończenie – piękny cytat, jedna z bł. Jana XXIII myśli:  

Uczmy się od Niego, by się nie uskarżać, nie złościć, nie tracić wobec nikogo cierpliwości, nie żywić w sercu niechęci do tych, o których sądzimy, że wyrządzili nam krzywdę, lecz znosić siebie wzajemnie (…) i kochać wszystkich. Rozumiecie? Wszystkich, także tych, którzy nam czynią coś złego, przebaczyć im i modlić się także za nich, bo może w oczach Bożych są lepsi od nas.