Ile nam zostało z tego Jana Pawła II

Nie chciałbym, żeby ten tekst został odebrany jako takie „gorzkie żale”. Bardziej chodzi o pewną refleksję nad tym, jak to się wszystko potoczyło przez te 11 lat. Ile w nas tego Jana Pawła II zostało. Ale tak szczerze.

Czytaj dalej Ile nam zostało z tego Jana Pawła II

Święci na moją miarę

Listopad to jest taki fajny miesiąc, kiedy można powspominać świętych ludzi – łatwiej jest, bo na początku wszyscy ruszają na groby, wspominają swoich bliskich, i (czasami nieświadomie – dla niektórych to „święto zmarłych” i nic więcej) jakby mimochodem dochodzi się jakby naokoło do tego, że to chyba o nich – tych, co odeszli, jako nasze wzory, przez nas kochanych – chodzi Kościołowi z tymi świętymi. 
Nie jestem fanem nowenn, litanii, relikwii jako takich (mam w domu dwie, może kiedyś o tym napiszę) ani dewocji przejawiającej się np. w bieganiu od ołtarzyka do ołtarzyka, całowaniu posążków Maryi czy tworzeniu kapliczek w domu. 
Ale także ja mam tych, za wstawiennictwem których proszę Boga w różnych sprawach. Chciałem kilka słów poświęcić świętym mnie szczególnie bliskim. Kolejność bardziej niż przypadkowa.
1. św. Tomasz apostoł


Nie tylko dlatego, że to mój imiennik. Bo postać fascynująca. Według mnie żaden „niedowiarek” – no chyba, że każdy z nas się za takiego uznaje, co wcale takie głupie nie jest. Człowiek, który chciał poznać, sprawdzić – dociekliwy, konkretny. A równocześnie, umiejący ukorzyć się przed Tym, który jest Wszystkim, i wyznać: „Pan mój i Bóg mój”. 
2. św. Tomasz z Villanueva OSA, biskup


Nigdy bym się o człowieku nie dowiedział, gdyby nie fakt, że dociekałem, co to za Tomasz, skąd te imieniny w kalendarzu w dniu, kiedy je obchodzę – 22 września. Kastylijski XV-wieczny kaznodzieja, augustianin (stąd może moje zainteresowanie tym zgromadzeniem?), znany z życia w pobożności i prostocie, które to cnoty doprowadziły go do arcybiskupstwa hiszpańskiej Walencji. Trafił na biskupstwo tyle bogate, co zaniedbane (ponoć przez 100 lat biskup nie rezydował na miejscu). Wizytował, zwołał synod, działał podobnie co – niewiele po nim – mediolański Karol Boromeusz. Chodził i żył nadal jak zakonnik, w połatanym habicie, pieniądze na wyposażenie katedry oddał na ubogi szpital; dbał o sieroty, szczególnie o posagi dla młodych dziewcząt. Twórca jednego z pierwszych (1550 r.) seminariów duchownych. Beatyfikowany w 1618 r., kanonizowany równe pół wieku później. Patron zgromadzenia Sióstr Augustynianek św. Tomasza dla posługi ubogim. Co ciekawe, patron augustiańskiej szkoły w Krakowie. 
3. św. Bonawentura, biskup i doktor Kościoła
Patron od bierzmowania – zainteresowało mnie samo imię. Na chrzcie Jan, Bonawentura to imię zakonne, oznaczające mniej więcej westchnienie: „o, szczęśliwy losie/szczęśliwa przyszłości”, jakie miał pod jego adresem jako niemowlęcia wypowiedzieć św. Franciszek z Asyżu. Filozof i teolog, autor dzieła o Trójcy Świętej – uznawany za jednego z najwybitniejszych teologów okresu średniowiecza (stąd tytuł doktora Kościoła od 1588 r.). W 31 lat po śmierci założyciela, w 1257 r., został jego następcą i generałem zakonu, mając niespełna 39 lat. Przygotował konstytucje zakonne jako wykładnię reguły św. Franciszka. W 1273 r. kreowany kardynałem i biskupem podrzymskiego Albano – o czym wiadomość miała zastać go… przy myciu naczyń w kuchni. Przygotowywał sobór lyoński. Kanonizowany w 1482 r.
4. św. Jan Paweł II, papież

(W tym momencie rozległo się: „ale jaaak to, dopiero czwarty??” :D) Karol Wojtyła – na drugie mam Karol – człowiek, który był „od zawsze” papieżem w mojej świadomości, i tak w sumie do 02 kwietnia 2005 r. Jakby pewnik – zawsze był, zawsze wszyscy się nim zachwycali, choć dopiero z biegiem czasu uświadomiłem sobie, ile w tym było prawie bałwochwalstwa, a jak mało zrozumienia dla tego, o czym on mówił, co mówił, braku refleksji nad jego dziedzictwem, zamiast czego urządzono mu jeszcze za życia wyścig w stawianiu pomników czy nazywaniu jego imieniem ulic, placów, szkół itp. Wielki człowiek, wielki święty. Paradoksalnie czasami fantastycznie prosty w swoich słowach – a niekiedy (dłuższe teksty) nieporównywalnie trudniejszy np. od Benedykta XVI. Konkretny. Kościół zawdzięcza mu bardzo wiele, bo zbliżył właśnie Kościół i jego głowę w osobie papieża do ludzi – co dzielnie kontynuuje dzisiaj Franciszek. Tytan pracy i modlitwy. Jedyny święty kanonizowany, z którym było mi dane się było spotkać, uściskać jego rękę – relikwię w postaci różańca ma do dzisiaj. 
5. św. Jan XXIII, papież


Papież uśmiechu – fakt, trudno się nie uśmiechnąć, spojrzawszy na niego. Nigdy za karierą nie gonił, a jednak od 1925 r. nuncjusz w Turcji, potem we Francji, od 1953 r. kardynał i patriarcha Wenecji. Wybrany przez konklawe po trudnym okresie długiego pontyfikatu Piusa XII – dosłownie przewietrzył Kościół. Na pewno – i są na to historyczne dowody – traktowany jako papież przejściowy (fakt, zmarł po 5 latach), ale chciałbym widzieć miny kurialistów watykańskich, kiedy ogłosił zwołanie Soboru Watykańskiego II, który rozpoczął, ale kończył już jego następca Paweł VI. Zawsze uśmiechnięty, miłośnik fajki, z dystansem do siebie i do protokołu (o ile wiem, ostatni koronowany papież, zanim tiara trafiła do lamusa). Autor encykliki Pacem in terris o pokoju między narodami. Przygotował podwaliny pod nowy Kodeks prawa kanonicznego, ostatecznie wprowadzony dopiero w 1983 r. już przez Jana Pawła II. Bez Jana XXIII nie było by soboru, na którym zaistniał i został zauważony młody sufragan krakowski Karol Wojtyła – to dzięki soborowi świat mógł zobaczyć Polaka, który dzięki temu później zaszedł tak daleko. Ja odkryłem go po raz pierwszy, kiedy jakieś 15 lat temu sięgałem po jego „Dziennik duszy”. Ciekawostka – żyje nadal i ma przeszło 100 lat jego osobisty sekretarz, od niedawna kardynał, Loris Capovilla. 
6. bł. Karol de Foucauld, kapłan
Człowiek dość majętny, ustawiony w życiu, a równocześnie mocno nieuporządkowany i nie narzucający się w młodości Bogu, XIX-wieczny arystokrata. W Paryżu niby to studiował, a używał życia. Wstąpił do szkoły oficerskiej, trafił do Algieru – i jako podporucznik… wyleciał za brak dyscypliny i niemoralne prowadzenie się. Uczestnik walk w Algierze w 1881 r., odznaczony. Odszedł z wojska, pragnąc podróżować po Maroku. Zakochał się, a jednak powrócił do Magrebu i podjął decyzję o życiu w celibacie. Po powrocie do Paryża zaczyna szukać Boga, zawierza życie Najświętszemu Sercu Pana Jezusa i postanawia oddać się życiu mniszemu z dala od świata, wstępując do trapistów, mieszkając w klasztorach w Syrii i Algierii. Przy żeńskim klasztorze w Nazarecie był prostym bratem od prac gospodarczych. W 1901 r. przyjął święcenia kapłańskie, osiadając niedaleko granicy algiersko-marokańskiej. Poświęcił się pracy na rzecz ewangelizacji plemienia Tuaregów. Chciał stworzyć zgromadzenie Małych Braci Jezusa – powstało już po jego śmierci w 1916 r. (zabity przypadkowo w walkach międzyplemienny), działa także w Polsce, istnieją również Małe Siostry Jezusa; polecam niesamowite książki br. Morrisa z tego zgromadzenia (wydawnictwo Esprit). Prostota, prostota i jeszcze raz prostota – cisze życie pomiędzy koczowniczym plemieniem pustynnym. Beatyfikowany przez Benedykta XVI w 2005 r.
7. św. Charbel Makhlouf, kapłan



Po polsku nazywany niekiedy Sarbeliuszem. Takie moje małe odkrycie ostatniego czasu. XIX-wieczny Libańczyk, należący do Kościoła maronickiego, obejmującego obecne Liban i Syrię, czyli jedyny wschodni Kościół pozostający w pełnej jedności z Kościołem rzymskim. Co zdziałał w życiu? W sumie to… nic. Mieszkał w klasztorze, z którego przeniósł się do pustelni, żeby pościć, umartwiać się. Dostał udaru w czasie Mszy Świętej i zmarł. I wtedy się zaczęło! Grób – dziura w ziemi, bez żadnej trumny – świecił przez 45 dni od pogrzebu, co było widać w całej okolicy. Przy ekshumacji okazało się, że ciało zachowało temperaturę i właściwości (giętkość, miękkość) ciała żywego człowieka (wbrew temu, co piszą w wielu miejscach, ciało poddało się prawom natury po beatyfikacji – obecnie pozostały tylko kości). Co więcej, wydzielało ciecz, określaną jako pot i krew – nawet po tym, gdy ciało osuszono i usunięto z niego wnętrzności. Jest to swego rodzaju rekordzista – w klasztorze w Annaya co roku odnotowuje się wiele cudów za jego wstawiennictwem lub na skutek działania tzw. oleju Charbela, który wydzielało ciało. Beatyfikowany w 1965 r., kanonizowany w 1977 r.

8. bł. Jerzy Popiełuszko, kapłan


Współczesny nam wręcz dosłownie, choć zabili go jakieś pół roku przed moim urodzeniem. Prosty, niczym się nie wyróżniający ksiądz, który jako jeden z niewielu za ciemnej komuny odważył się mówić wyraźnie o sprawiedliwości społecznej, domagać się jej, nazywać zło złem i oczekiwać poszanowania dla człowieka z jego wolnością i przekonaniami. Tak bardzo ludzki ze wszystkim – w książkach o nim urzeka mnie to, że był normalny, bał się, widział że w pewnym sensie zostaje pozostawiony sam sobie – i wytrwał, gotowy na wszystko. Bo wiedział, Komu zawierzył, co jest ważne, i że o pewnych sprawach nie można nie mówić. Niepozorny człowiek, ale tytan wiary i ducha. Porównuję go – w kontekście Franciszka – do salwadorskiego bł. abp Oscara Romero, zabitego zresztą rok od ks. Jerzego wcześniej, który podobnie do Popiełuszki walczył o te same sprawy na drugim końcu świata. 
9. św. Pio z Pietrelciny, kapłan


Chyba jeden z najpopularniejszych świętych na świecie. Rozmawiał z Jezusem ponoć już gdy miał 5 lat. Prosty zakonnik kapucyński, który przeżył wiele także ze strony władz kościelnych w związku z tym, że od 1918 r. nosił stygmaty – znaki męki Jezusa Chrystusa – co przyciągało uwagę mediów. Mistyk, cudotwórca w każdym tego słowa znaczeniu. Odprawiał z wielkim nabożeństwem Msze Święte. Bilokował – mógł znajdować się naraz w więcej niż jednym miejscu, co potwierdzono wielokrotnie. Swój charyzmat – poza cudami związanymi z uzdrowieniami fizycznymi za jego pośrednictwem – realizował w zaciszu konfesjonału, do którego zjeżdżali ludzie z całego świata. Widział duszę ludzką jak na dłoni – w kapitalny sposób potrafił pogonić fałszywego penitenta, nie przebierając w słowach (czego nie należy mylić z wrzaskami i obrażaniem ludzi w konfesjonale, co dzisiaj nie raz można spotkać). Beatyfikowany w 1999 r., kanonizowany 3 lata później. 
>>>
Ciekawe zestawienie, prawda? Apostoł, 3 biskupów (w tym 2 papieży), 3 zakonników pustelników (i to nawet jeden w sumie nie rzymski katolik!) i niepozorny polski ksiądz diecezjalny. A jednak. Mam nadzieję, że choć troszkę przybliżyłem ich postaci. 
Gdyby kogoś w ogóle interesowały życiorysy świętych – polecam baardzo duży zasób w serwisie brewiarz.pl (i sam serwis do modlitwy brewiarzowej, też!). A jeśli chodzi o książki – cóż, jest tego więcej niż dużo, wystarczy poszukać w Googlach. 

Jakoś tak mam

Masz czasami tak, że – pomimo pewnych rzeczy na horyzoncie (obowiązków, powinności, spraw które gdzieś z tyłu głowy są i raz na jakiś czas przypominają o konieczności zaprzestania spychania ich w niebyt i po prostu zrobienia czegoś), pomimo codziennej pracy i zwyczajnych do bólu obowiązków – po prostu czujesz, że jest dobrze, że jesteś we właściwym miejscu, że codzienna monotonia jest właściwa i w niej się odnajdujesz, w niej i tak się rozwijasz, starasz się być lepszym; nic spektakularnego, żaden zachwyt, ot, taka kilkudniowa już myśl gdzieś tam. Tu i teraz jest dobry czas, i to jest moje miejsce nie bez powodu. 
28 lat temu Jan Paweł II odwiedził w czerwcu gdańskie Westerplatte. Uwielbiam te słowa – zresztą są „od zawsze” na tym blogu na każdej stronie. Bardzo się cieszę, że teraz dla potomności – a może i dla nas, dzisiaj, zabieganych bardziej? – zostały uwiecznione właśnie tam i w tak prostej, ale jakże czytelnej formie. 
A w ogóle to nie zauważyłem – w maju przeleciało 5 lat tego bloga na Blogspocie, pod tym adresem. Łącznie z poprzednim – od lipca 2006. Niesamowite, za rok będzie dekada… 

Okołokanonizacyjnie

W sumie z napisaniem kilku swoich myśli na ten temat zbierałem się dni już kilka, a wychodzi, że piszę je po fakcie. W Watykanie lało – akurat nie w czasie Mszy – papież odczytał formułę kanonizacyjną, mamy dwóch kolejnych świętych. Niewątpliwie precedens w tym sensie, że dwóch żyjących papieży (emeryt też koncelebrował) kanonizowało dwóch swoich poprzedników, nie mówiąc już o tym, że drugi z nich odszedł niespełna 10 lat temu. 
17.02.2004 – prawie równo 10 lat temu. Spontaniczny wyjazd, nikt nie spodziewał się, że uda się spotkać z papieżem. W moim wypadku wyjazd, który zmienił bardzo wiele. Szaleńczy powrót do Rzymu z Pompejów, gdzie akurat zwiedzaliśmy w najlepsze, na wiadomość od o. Konrada Hejmo OP, że papież przyjmie nas następnego dnia. Wszyscy wiedzieli, że jest zmęczony, że ma bardzo wiele na głowie, a już na pewno turystów, chcących zrobić sobie (przepraszam za porównanie) zdjęcie jak z misiem na zakopiańskich Krupówkach. A jednak – udało się. Dla każdego miał ok. minutę czasu. Nie żadne grupowe zdjęcie – każdy podchodził indywidualnie, ksiądz z grupy mówił kilka słów o osobie, papież czasami coś powiedział. Niesamowicie przenikliwe oczy – tyle zapamiętałem. To, co usłyszałem, zachowam dla siebie. Wielki człowiek, mimo że przygnieciony już wiekiem i chorobą. Patrzył jak jeden z tych niewielu ludzi, którym Bóg daje widzieć wszystko, od A do Z, w drugim człowieku – jak ten, który wie i rozumie. 
Zgadzam się z obiekcjami Szymona Hołowni, że co najmniej paradoksalne jest – co miało miejsce tu i ówdzie – gdy księża odwoływali niedzielne Msze Święte, żeby ludzie mogli spokojnie obejrzeć transmisję z kanonizacji w fotelu przed swoją plazmą. Dla mnie sprawa jest bardziej niż prosta – czy tego Jan Paweł II by chciał? Człowiek, który Eucharystię odprawiał codziennie, dla którego była ona centrum, źródłem siły i spotkaniem z Tym, któremu całym życiem służył. Myślę, że o wiele bardziej niż tego pragnął by, aby każdy, kto ten czas spędził przed telewizorem, poszedł właśnie na jakąkolwiek Mszę Świętą i spróbował pogadać z Bogiem – czasami po baardzo wielu latach. Nie po to papież wołał przez przeszło ćwierć wieku, aby otwierać drzwi Chrystusowi – żeby wygodny Polaczek siedział, i owszem, i otwierał Bogu serce w wygodnym fotelu przed telewizorem. Skoro świętujemy – to razem, jako wspólnota, którą mamy być. Czy jest lepsze miejsce, niż Msza Święta? Podziękowanie, za to, że on był, jaki był, i ile zrobił dla Kościoła. Chyba jednak jest – bo u mnie w tym czasie (msza o 10:30) były puste ławki. Czyli ciągle łatwiej jest pozachwycać się w domu, uronić łzy w chusteczkę niż ruszyć i dać coś z siebie. 
Tymczasem dzisiaj jest niedziela, druga w okresie wielkanocnym, która nadal w obrazku z Tomaszem, zwanym niewiernym, kontynuuje temat ludzi Jezusowi najbliższych po ludzku i tego, co się z nimi działo tuż po zmartwychwstaniu. Więc kwestia najważniejsza dla katolika. A my – co? Szał kanonizacyjny ciągnął się chyba z dobry tydzień, szczególnie w telewizji – a gdzie w tym Jezus i zmartwychwstanie, największa prawda i sens chrześcijaństwa? Gdyby nie te wydarzenia z tamtych czasów, obydwu dzisiaj kanonizowanych papieży można by i żywcem ozłocić, a nikomu (im również) nic by to nie dało, bo każdego z nas by szlag trafił tuż po śmierci, kiedy by ona nie nastąpiła. 
Poza tym – sam Jan Paweł II pokazywał bardzo dobitnie, czego my z przysłowiowym uporem maniaka staraliśmy się nie zauważać – kogo głosi. Nie siebie. Znowu – otwórzcie drzwi Chrystusowi – czy to jest mało czytelne? Nie postawił przed nosem Matki Bożej (tak, czcił ją) czy świętych – mówił wyraźnie. Tam patrz! Te proste słowa o otwieraniu drzwi Bogu to dobry początek. Żyjemy w pokoleniu wtórnego analfabetyzmu – ludzie podobno nic nie czytają, a nie da się ukryć, że teksty papieża z Polski do najprostszych nie należą (nic dziwnego – filozof w końcu). Można więc zacząć nie od studiowania, od deski do deski, a od wyszukiwania perełek, myśli. Choćby sięgając po jedną z wielu książek-wyborów myśli naszego nowego świętego, w stylu „myśli na każdy dzień”. Ktoś już to nawet wybrał i zredagował – wystarczy poczytać. 
A jak już nawet o to za ciężko – to choćby zastanowić się nieco nad osobami obydwu papieży. Pięknie to napisał wspomniany Hołownia: dwoje ludzi, po których twarzach widać, że nie tylko oni sami ukochali, ale wszystko dzięki temu, że najpierw zostali ukochani, i po nich to widać. Ludzie, którzy zawierzyli do końca Bogu, który ich tak ukochał – „nie lękajcie się”, „totus tuus”, akcentowanie kultu Miłosierdzia Boga – to przecież nic innego jak wymowne wskazywanie: ja sam nic nie mogę, ale z Nim mogę wszystko. Pięknie papież Jan miał się modlić wieczorem: „Panie Boże, świat jest twój, a ja idę spać” – to dopiero zawierzenie! Człowiek jako ten, którzy co najwyższej może zaufać Bogu – i tylko ten Bóg zrobi wszystko. Święci, bo wiedzieli i rozumieli Boże ukochanie. 
Oni nie byli ideałami i aniołami. Świętość to nie nieskazitelność, jak podkreślał Wojciech Bonowicz. Świętość jest interesująca, kiedy jest walką, zmaganiem ze sobą, ze słabościami. Bez tego jest jakby karykaturą człowieka, którego niby się podziwia. Świętość jako pojęcie abstrakcyjne nie jest nic warta – wartości nabiera dopiero wtedy, kiedy obserwujemy, jak dana osoba ją realizuje, osiąga, ze swoim charakterem, temperamentem, w danych czasach i okolicznościach. Jedni szli w kierunku skrajnego ubóstwa, inni świętość osiągali intelektualnie, jeszcze inni najprostszymi czynnościami życia codziennego – jak mówił papież Jan XXIII, także przysłowiową miotłą. Ona jest w zasięgu każdego z nas, jako radykalizm, na który musimy się zdobyć. Święty jako świadek tego, co przekracza ludzkie siły, a równocześnie w myśl Bożego zaproszenia zostaje nam dane w zasięgu ręki, o ile się postaramy. 
Dzisiaj kanonizacja, i jakoś tak dziwnie się czuję. Wszyscy się zachwycają, odmieniając przez wszystkie przypadki „dziedzictwo pontyfikatu” czy „świętość” – jak on sam mówił: klaskają, zamiast posłuchać, o czym mówił, zastanowić się i wyciągnąć wnioski z tej spuścizny, konkretnie, w stosunku do siebie. Jeśli jakiekolwiek świętowanie tej kanonizacji ma sens – to właśnie takie. Bezrefleksyjne „ochy” i „achy”, zroszone łzami tak zwanego wzruszenia, to strata czasu – jeśli przeżywanie świętości Jana Pawła II na tym się kończy i nie prowadzi nigdzie głębiej. 
Nic dziwnego, że wielu ludzi – także młodych – nie rozumie, o co chodzi, odczuwa jakby przesyt obecnością Jana Pawła II: wszędzie pomnik, ulica, nazwa szkoły, od kilku lat też parafie i kościoły. To, czy dziedzictwo naszego papieża coś da, czy przyniesie owoce – zależy tylko od nas i nie od ilości edycji jego dzieł z okazji kolejnych rocznic (a te można mnożyć…), a tego, czy do tych słów i myśli ktokolwiek zajrzy i czy wyciągnie z nich wnioski. Wtedy Jan Paweł II będzie żył – w Polsce, na świecie – nadal jako święty. 
Jesteśmy już po tej kanonizacji. Powrót do rzeczywistości – jutro znowu praca, nauka, zajęcia codzienne, gonitwa. Święci, w tym dwoje kanonizowanych dzisiaj papieży, to nie lukrowe aniołki z aureolkami i rzewnie wzniesionymi do góry oczami – ale ludzie z krwi i kości, którzy żyli w czasach nam bardzo bliskich i zostawili po sobie konkretny przykład. Skoro świętujemy ich tryumf w niebie – to zobowiązuje. Albo bierzemy do serca to, o czym mówili, o czym całym życiem świadczyli – albo szkoda czasu na obłudę, bo Boga i tak nie oszukamy. 

Dwie piosenki

Tym razem o dwóch muzycznych kawałkach, jakie odkryłem w ostatnich dniach.

Celowo wskazuję ten konkretny plik na YT – bo chyba pierwszy. Jeśli wierzyć autorowi i pochodzi z uroczystości zawarcia sakramentu małżeństwa, to znaczy, że przez 8 dni uzbierał przeszło 20 milionów odsłon. Czyli jakby co drugi Polak obejrzał to nagranie. 
Znam, hmmm, ze 4 co najmniej wersje tego utworu – Jeffa Buckley’a, Leonarda Cohena (pewnie najpopularniejsza), fajna instrumentalna Bon Jovi oraz Rufusa Wainwrighta. I jeśli to było wykonanie spontaniczne pewnie zbliżającego się do 60-tki irlandzkiego księdza – to ja jestem pod wrażeniem i w pewnym sensie tę wersję lubię najbardziej. A do tego z autorskim tekstem, dedykowanym parze młodej Leah i Chrisowi. 
W pewnym sensie – mimo z gruntu mało pozytywnego do Kościoła nastawienia – rozumiem wlepki takie jak ta („gdyby wszyscy księża tak śpiewali, to może czasem przeszedłbym się na mszę”). Bo ta sytuacja i komentarz dość dobrze obrazują sytuację w wielu kościołach – owszem, Msza czy nabożeństwo nie ma być koncertem, natomiast poziom oprawy muzycznej niestety dość często bywa żenująco i straszliwie mizerny, gdzie organista niekiedy „rozjeżdża się” z instrumentem, na którym sam gra, nie mówiąc już o repertuarze sprzed wojny i śpiewaniu w kółko tego samego. 
Z lekkim niesmakiem przeczytałem komentarz Franciszka Kucharczaka dla GN, którego pióro lubię i zdanie zwykle jednak podzielam. A jednak. Z kontekstu wynika, że x Ray zaśpiewał młodym w ramach tzw. dziękczynienia, czyli po Komunii Świętej. I tu zarzut – ksiądz przestał utożsamiać Chrystusa, co jest jego rolą w Eucharystii, i zaśpiewał „gwiazdorsko”, cokolwiek to znaczy. No tak, ale czy nie to samo robi większość księży na każdej, poza w całości recytowanymi, Mszy? Fakt, nie jest to Bogurodzica czy Kiedy ranne wstają zorze, albo też inny „hit” (ironia, sarkazm”) z naszego podwórka polskiego – ale czy ten utwór był gorszy? Refren – po prostu Alleluja, czyli wychwalajcie Pana. Pozostała część – nawiązanie do uroczystości zaślubin, miłości nowożeńców i wspólnego ze zgromadzonymi w świątyni świętowania i wspierania ich na nowej drodze. Czy to nie pasuje? Czy forma nie ta? Zaraz pewnie się ktoś odezwie – tak, muzyka powinna być na żywo, a nie puszczona… Ja nie widzę nic niestosownego w zaprezentowaniu przez księdza takiej kompozycji w takim momencie. Jakby zaczął się przy tym „gibać” czy tańczyć – to co innego. Tutaj po prostu zaśpiewał, i – nie ma co ukrywać – naprawdę dobrze, na poziomie, pięknie. Co nie zmienia faktu – pojęcia nie mam, jak pogodzić śpiewa wielkanocnego Alleluja w Wielkim Poście… I to na pewno nie pasuje z czysto liturgicznego punktu widzenia, o czym ksiądz na pewno wie. 
Drugi kawałek – tzw. „piosenka kanonizacyjna” (?) „Pod prąd” przygotowana w związku z wyniesieniem do grona świętych bł. Jana Pawła II:
Pomijając fakt, iż nie rozumiem tej nazwy (spotkałem się z nią na Frondzie), to dla mnie przesłuchanie tego utworu jest jednym wielkim rozczarowaniem. Jeśli ten właśnie utwór ma być przesłaniem Polski z okazji kanonizacji – to naprawdę słabo. Wojciech Waglewski, Adam Nowak, Jorgos Skolias, Sebastian Karpiel-Bułecka – nazwiska brzmią imponująco, niewątpliwie artyści dużego formatu (Nowak też jako autor bardzo fajnej książki, wywiadu-rzeki). Niestety, to nie wystarczyło. 
Tekst utworu nawiązuje do Tryptyku Rzymskiego polskiego papieża – co zauważa każdy, kto się z tym tekstem zetknął. Fanem twórczości Piotra Rubika nie jestem w całości, jednakże w mojej ocenie jego oratorium „Tu es Petrus” stanowi dużo bardziej udaną, przyjemniejszą dla ucha interpretację tych słów, do której przynajmniej ja wielokrotnie wracałem. Tu, niestety, ja nie widzę pozytywów, wykonawcy się być może starają, ale efekt, jak i w ogóle muzyka i w efekcie całość, są po prostu słabe. 
Swoją drogą – jedynie na marginesie – dość zastanawiające jest, że mało kto w ogóle zauważa, że kanonizowanych będzie 2 papieży, i że poza Janem Pawłem II jest tam jeszcze Papież uśmiechu, czyli Jan XXIII… 

Podwójna kanonizacja

Czekaliśmy, czekaliśmy – i wiadomo już. Kanonizacja bł. Jana Pawła II odbędzie się 27 kwietnia 2014 r., czyli w Niedzielę Miłosierdzia Bożego (przez niego ustanowioną), wraz z kanonizacją bł. Jana XXIII.
W niewielu miejscach wprost, jednakże można było się domyśleć – środowiska polskie niektóre niesmak brał na wieść o konieczności „dzielenia” takiej uroczystości z Angelo Giuseppe Roncallim, poczciwym Papieżem Uśmiechu. No jak to! Jan Paweł II – z kimś?! Ach, ta nasza „duma” narodowa… To mniej więcej tak samo, jak z uwielbieniem dla Jana Pawła II – cytat o kremówkach powtórzy u nas każdy, a jakby zapytać o to, co papież z Polski mówił na jakiś temat – łoo, panie… Piękna powierzchowność.
Papież Franciszek podjął bardzo mądrą decyzję – łącząc te dwie uroczystości w jedno, w pewnym sensie stawiając na swoim. Co prawda to jeszcze Pius XII mianował ks. Karola Wojtyłę sufraganem krakowskim, natomiast Kościół właśnie Janowi XXIII (Roncallemu, nie antypapieżowi korsarzowi, który kilkaset lat wcześniej nosił to imię) zawdzięcza wietrzenie w ramach Soboru Watykańskiego II, w którym bardzo aktywnie młody biskup pomocniczy, potem administrator i wreszcie metropolita krakowski Wojtyła brał udział (a po prawdzie, metropolitą bez niego by nie został pewnie). To wystąpienia soborowe biskupa z Krakowa przyciągały uwagę innych jego uczestników, z którymi się zaprzyjaźniał, pielęgnując potem relację, odwiedzając ich oraz zapraszając do swojej diecezji – wskutek czego pamiętne drugie konklawe z 1978 r. zgromadziło pewnie bardzo wielu kardynałów, którzy kard. Wojtyłę znali nie tylko z nazwiska, ale jako człowieka – jak czas pokazał, najodpowiedniejszego do schedy po Janie XXIII, Pawle VI i Janie Pawle I. Myślę, że nie jest przesadą, że bez Jana XXIII nie było by nigdy Jana Pawła II – może nie bezpośrednio, ale jednak. 
Co więcej, niewątpliwie Jan Paweł II nawiązywał do tej bezpośredniości Papieża Uśmiechu, który potrafił narobić tyle zmian w Kościele w ciągu 5 lat pontyfikatu, będąc jednocześnie człowiek prostym i ujmującym, zachowującym ogromny dystans do siebie (potrafił np. powiedzieć „każdy może zostać papieżem, najlepszy dowód, że ja nim zostałem”). Taki sam ludzki wymiar pontyfikatowi swemu nadał Jan Paweł II, przypominając do znudzenia, że to człowiek jest drogą Kościoła, wzywają do zawierzenia i otwarcia Mu drzwi przez ludzi – będąc tak bardzo bezpośrednim, bliskim, pielgrzymującym dokąd mu sił starczyło do ludzi na krańcach świata, nie bojąc się dokonywać także potrzebnych, choć trudnych zmian w Kościele. 
O papiestwie sporo czytałem i czytam, jego historia to taki jeden z moich koników. Bardzo dawno temu sięgnąłem po Dziennik duszy Jana XXIII – czyli jego prywatny dzienni, wydany po śmierci, a pisany przez bardzo wiele lat życia. Lektura ujmująca – o ile ktoś zainteresowany, ostatnio wydał kilka lat temu Znak, ale pewnie nakład już wyczerpany. I tak sobie myślę – to też znak czasu i palec Boży, że po Piusie XII z jego wszystkimi doświadczeniami i dramatami wojny Duch Święty dał Kościołowi człowieka takiego, jak Jan XXIII – który, jak mogło się wydawać, po uspokojeniu się sytuacji w Europie, miał spokojnie trafić do historii jako papież przejściowy, spokojny staruszek, a wywinął wszystkim taki numer jak Vaticanum II. Papież Franciszek także w stosunku do niego wykonał swego rodzaju ukłon – zatwierdził kanonizację bez udokumentowania (po beatyfikacji) cudu za jego wstawiennictwem dokonanego. 
Co ciekawe – może dojść do precedensu jaki w historii pewnie nie zaistniał jeszcze, gdyby np. mszę kanonizacyjną 2 papieży odprawiało również 2 papieży 🙂 

33 lata później – znowu Polska

Na kanwie, radosnej nie da się ukryć, informacji o tym, iż Światowe Dni Młodzieży w 2016 r. odbędą się w naszym Krakowie, chciałem coś sam napisać. Znalazłem jednak w bodajże poprzednim GN tekst, który oddaje w mojej ocenie wszystko (pogrubienia własne). I świetne punkty do refleksji – ile w tym zachwycie nad Dżej Pi Tu było plastikowych kremówek, nie do końca rozumianych zwrotek Barki czy wspólnego bujania się wieczorem przy oknie na Franciszkańskiej, a ile w tym było (i pozostaje nadal) refleksji nad tym, jak ciągle być (nie tyle, co to znaczy) człowiekiem sumienia, jednoznacznym, zdecydowanym i działającym, umiejącym docenić to, co Polska kiedyś światu dała, cały czas daje i może dawać, co jest jej prawdziwą wartością przed światem. Podpisuję się obiema rękami i nogami. 
Jasna Góra 1983 – Kraków 2016
Andrzej Nowak
W Krakowie w 2016 r. możemy znów zwrócić uwagę świata na wspaniałą polską wolność, na wielką polską chrześcijańską tradycję i kulturę.

Mnóstwo się ciśnie myśli i nadziei po tym, jak papież Franciszek ogłosił, że Kraków będzie gościł Światowe Dni Młodzieży w roku 2016. Najpierw przypomnienie tych dni młodzieży, w których dane mi było z tysiącami, potem z setkami tysięcy uczestniczyć – w 1979, w 1983 roku. Przecież Jan Paweł II w tych spotkaniach z polską młodzieżą dochodził pewnie do myśli o większym, światowym skupieniu młodych wokół Chrystusowego przesłania. Kto był wtedy, na krakowskiej Skałce, w czerwcu 1979 roku z Janem Pawłem, ten nie zapomni tamtego tchnienia radości do końca życia. Wtedy było nas kilkanaście tysięcy, bo tyle mieściło się między murami ogrodu ojców paulinów na Skałce.  Cztery lata później były nas setki tysięcy u stóp jasnogórskiego klasztoru. 18 czerwca 1983 czekamy, śpiewamy, nie dłuży się. I widzimy w końcu, jak przyjeżdża ten, który ogniskuje nasze nadzieje, na dnie upokorzenia stanu wojennego. I słuchamy, jak mówi do nas, byśmy czuwali. Co to znaczy – czuwam? Do nas, do młodych (wtedy) mówił tak: „To znaczy, że staram się być człowiekiem sumienia. Że tego sumienia nie zagłuszam i nie zniekształcam. Nazywam po imieniu dobro i zło, a nie zamazuję. Wypracowuję w sobie dobro, a ze zła staram się poprawiać, przezwyciężając je w sobie„.

Ogłoszenie Krakowa miastem spotkania młodych z Chrystusem zbiegło się z czytaniem o pokornym targowaniu się Abrahama z Bogiem o los Sodomy. Pan Bóg chce dać szansę na nawrócenie, nawet jeśli zastanie w mieście dziesięciu sprawiedliwych. 30 lat po tamtej pielgrzymce, po kolejnych pielgrzymkach, po wszystkich staraniach Jana Pawła do nas skierowanych – niepokoi ta myśl: ile w nas, ile w naszej ojczyźnie zostało sprawiedliwości? Czy nie zagłuszyliśmy i nie zniekształciliśmy naszych sumień? Ile zła przezwyciężyliśmy w sobie? Jak czuwamy? Każdy odpowiada na te pytania za siebie. Ale do młodzieży skupionej pod Jasną Górą 18 czerwca 1983 roku Jan Paweł II mówił o jeszcze jednym sensie słowa „czuwam”. Mówił tak: „Czuwam – to znaczy także: czuję się odpowiedzialny za to wielkie wspólne dziedzictwo, któremu na imię Polska. To imię nas wszystkich określa. To imię nas wszystkich zobowiązuje. Może czasem zazdrościmy Francuzom, Niemcom czy Amerykanom, że ich imię nie jest związane z takim kosztem historii. Że tak łatwo są wolni. Podczas gdy nasza polska wolność tak dużo kosztuje. […] Powiem tylko, że to, co kosztuje, właśnie stanowi wartość. […] Nie pragnijmy takiej Polski, która by nas nic nie kosztowała. Natomiast czuwajmy przy wszystkim, co stanowi autentyczne dziedzictwo pokoleń, starając się wzbogacić to dziedzictwo”. Freedom is not free – ten prosty napis znalazłem na pomniku tych, którzy położyli swe życie w walce o wolność. Pomnik jest w Waszyngtonie – bo nie tylko polska wolność, ale także amerykańska, niemiecka, francuska: każda wolność jest drogo kupiona. Tylko wszędzie tak łatwo jest o tym zapomnieć. Zwłaszcza ludziom młodym przychodzi to łatwo. W Polsce także. Prawdziwa wartość wolności wyrasta z polskiego dziedzictwa historycznego i z polskiej kultury – to Jan Paweł II stale przypominał polskiej młodzieży – po Częstochowie 1983 było Westerplatte 1987, znowu Jasna Góra 1991 – aż do tego poruszającego tak wiele młodych serc pożegnania 2 kwietnia 2005 roku, kiedy tysiące młodych Polaków spotykało się – na krakowskich Błoniach, na warszawskim placu Zwycięstwa, na tylu innych błoniach i placach w poczuciu osierocenia. I teraz, 30 lat i 40 dni po tamtym wielkim spotkaniu z młodymi pod Jasną Górą słyszymy, że znowu mamy szansę, by odrodzić się duchowo, otrząsnąć z zapomnienia, ale i odnowić swoją dumną więź z polskością. W Krakowie w roku 2016 możemy znów zwrócić uwagę świata na wspaniałą polską wolność, na wielką polską chrześcijańską tradycję i kulturę .

Nie wiem, ilu jest wśród nas sprawiedliwych, którzy tę szansę nam wymodlili. Ale domyślać się mogę, ilu wspaniałych świętych o tę szansę prosi Pana Boga „z drugiej strony”. Błogosławiony Jan Paweł II nie jest osamotniony w swoim targu o naszą Sodomę. Obok niego – choćby tylko związani z Krakowem – proszą święci: Stanisław, Jan Kanty, patron mojego uniwersytetu, królowa Jadwiga, królewicz Kazimierz (prosi nas też o to, żebyśmy nie zapomnieli o braciach Litwinach, którzy współubiegali się o zaszczyt organizacji ŚDM w roku 2016), brat Albert, Maksymilian Maria Kolbe (związany z krakowskim klasztorem franciszkanów), siostra Faustyna z Łagiewnik.

To są wielcy nasi patroni, wielcy patroni tych Dni w roku 2016. To są także najwięksi patroni polskiej promocji w świecie. Przekonuję się wciąż o tym, kiedy idę na Mszę do jakiegoś kościółka w Brukseli i słyszę kazanie francuskojęzycznego księdza o ojcu Kolbem, kiedy indziej – gdy słyszę o nim na Mszy w Dublinie, innym razem – gdy spotykam na honorowym miejscu podobiznę ojca Kolbego w wielkiej kaplicy najsłynniejszego chyba panteonu północnych Włoch (gdzie pochowani są: Galileusz, Michał Anioł, Machiavelli, Rossini) – florenckiego kościoła Santa Croce. Wiem o tym, kiedy widzę obrazki z Jezusem Miłosiernym i modlitwą świętej Faustyny w każdym kościele, obok Wall Street czy w Londynie lub Moskwie. Wiem o tym, kiedy widzę, ile twarzy rozjaśnia na całym świecie wspomnienie Jana Pawła II. Ojciec Kolbe, Faustyna, Jan Paweł – którzy „wytargowali” nam tę jeszcze jedną szansę – teraz cieszą się – i proszą polską młodzież, która będzie w Krakowie za trzy lata gościć młodych całego świata: dajcie świadectwo, że czuwacie, że potraficie odnowić wielkie dziedzictwo polskiej historii, odnowić przyrzeczenie chrztu, przyjętego 1050 lat temu.
I jeszcze króciutka, świetna myśl o. Jana Góry OP, tym razem z ostatniego GN: 

W jakim języku mówisz do ludzi – w takim otrzymasz odpowiedź. W jakim języku mówisz do Boga – w takim otrzymasz odpowiedź.

Rocznicowy bezmyślny zachwyt

Dzisiaj mija 8 lat od śmierci bł. Jana Pawła II. Tak naprawdę, gdyby nie nagłówki gazet, ten fakt by mi przeleciał, nie zauważył bym tego. 
Mimo, że wiele w moim życiu się przez ten czas zmieniło, chyba nigdy nie zapomnę tamtych dni, kiedy cały świat wstrzymał oddech, bo Wielki Człowiek odchodził? Nie, on tylko wracał do domu Ojca, jak to ujął abp. (dzisiaj kardynał) Leonardo Sandri. Ludzie łączyli się w modlitwie, choć teoretycznie nie działo się nic nadzwyczajnego – ot, naturalna kolej rzeczy (zespół Pin w piosence „2 kwietnia 2005” śpiewał, że „wciąż po twarzy płynie czas, krok po kroku zmienia nas”). My, ludzie, mamy jednak taką tendencję, że o osobach naprawdę wielkich przypominamy sobie albo zauważamy ich w najlepszym wypadku na łożu śmierci, najczęściej po śmierci. 
Przeżywaliśmy te 8 lat temu nawet nie narodowe, ale światowe rekolekcje – wszyscy „na hurra” zaczęli sobie przypominać, że papież z Polski nie tylko był, uśmiechał się, czynił piękne spontaniczne gesty – ale także, a nawet przede wszystkim mówił, upominał, nauczał, wyjaśniał prawdy wiary, próbując przybliżać Boga ludziom i ludzi prowadzić ku Bogu. To było dobre – może niektórym coś to dało. Równocześnie – było tak samo beznadziejne medialnie, jak po rezygnacji Benedykta XVI niedawno, kiedy większość mediów skupiła się na „bilansie plusów dodatnich i ujemnych” oczywiście głównie wyrokując z pewnością ekspertów, co papież zrobił źle; czyli prawie wszystko. Przy czym nie przejawiała się w ten sposób bynajmniej troska o Kościół – ale po prostu wola zaistnienia, dołożenia swoich kilku groszy, bardzo często mając nikłe pojęcie o tym, kim był i co prezentował sobą Karol Wojtyła.  
Pamiętam dokładnie, to była sobota. Paradoksalnie, dla mojej rodzinnej archidiecezji gdańskiej do tej 21:37 było to święto radosne – dzień konsekracji, święceń biskupich ks. Ryszarda Kasyny, mianowanego 24 stycznia tamtego roku nowego sufragana. Rano wielka uroczystość w gdańskiej Bazylice Mariackiej – tłumy świeckich, księży, biskupów, lekko zestresowany sytuacją sam nowy biskup, paradoksalnie (mimo innego charakteru) bardzo podobny w prostocie sposobu bycia właśnie do Jana Pawła II; Bogu dzięki, pozostało mu to do dziś, kiedy służy już diecezji pelplińskiej jako ordynariusz. Mimo wszystko, kiedy ludzie wysypywali się z kościoła po uroczystości – padały pytania o zdrowie Jana Pawła II, włączano radia w telefonach komórkowych. 
Po południu – podświadomie? – większość z nas chyba już wiedziała, że zbliża się koniec. Zmieniły się ramówki stacji telewizyjnych. Mam wrażenie, że w pewnym sensie – poza odwołanie do woli Bożej – była to bardziej modlitwa już o spokojne odejście, choć wtedy jeszcze tego nie rozumieliśmy. Bardzo spontanicznie skrzyknęliśmy się jakoś ok. 21:00 właśnie na plac przed katedrą oliwską, mieli być młodzi ludzie. Pojawił się wielki tłum, nie tylko młodych, morze ludzi. Różaniec, osobiste świadectwa, śpiew – w pewnym sensie spontanicznie, niewątpliwie z potrzeby serca. Miałem wielki zaszczyt współorganizować to przedsięwzięcie.  Kątem oka dostrzegłem w pewnym momencie metropolitę – abp. Gocłowskiego. Wyszedł z domu, tuż obok, w prostej czarnej sutannie, przystanął z boku, modlił się w ciszy, także na klęczkach. 
Nadszedł ten moment – po ludziach rozeszła się informacja: papież odszedł. Zapadła przejmująca cisza, wszyscy uklękli. Słowa były niepotrzebne, a wręcz zbędne wobec wielkiego dziedzictwa człowieka, który – poświęciwszy Bogu całe życie – oddał w tej chwili ducha temu właśnie Bogu, „totus tuus”. Nagle cała katedra zaczęła zapełniać się ludźmi, w ciągu 15 minut przygotowano Mszę Świętą, przewodniczył abp. Gocłowski w asyście tłumu księży i kościele nabitym chyba jedynie w sposób porównywalny z pasterką i rezurekcją. Chyba nigdy nie słyszałem tak przejmującą osobistego i emocjonalnego kazania, choć ówczesnego metropolitę słuchałem (z przyjemnością) setki razy. 
A dzisiaj, 8 lat później? Na dwóch największych polskich portalach internetowych zero informacji – z tym zastrzeżeniem, że na jednym z nich zajawka o spiskowej dziennikarskiej teorii nt. obecnego papieża Franciszka. Po najpopularniejszym portalu społecznościowym wędrują, linkowane przez kolejne osoby, zdjęcia błogosławionego papieża z Polski z apelem, aby udostępnić zdjęcie, „oddając Mu cześć”. 
Czy to ma sens? Według mnie niekoniecznie trzeba wklejać dzisiaj gdziekolwiek, w jakimkolwiek portalu społecznościowym, zdjęcia papieża – warto jednak o nim pamiętać i czasami po prostu pomyśleć nie tylko o zdjęciach i filmach, ale co on miał do powiedzenia i przez 27 lat mówił. Był bezpośredni – choć mówił i pisał z zacięciem filozofa, dla mnie w sposób trudniejszy od Benedykta XVI. Stawiał akcent na człowieka – ale zarazem nie wahał się człowieka przywoływać do porządku – jak wtedy, gdy w latach 90. grzmiał (dosłownie) w Polsce o źle wykorzystywanej i marnowanej wolności. Jan Paweł II powiedział dosłownie całe morze pereł, złotych myśli i zasad, którymi człowiek powinien kierować się w życiu – pewnie nie będzie przesadą stwierdzenie, że życia by nie starczyło, aby każdego dnia rozważać jedną z nich.
A warto – zamiast w pustym uniesieniu westchnąć i bezmyślnie lajkować coś na FB jako jedną z miliona stron – po prostu otworzyć cokolwiek z Karola Wojtyły, przeczytać choćby zdanie z jakiegokolwiek jego tekstu. Nie dla samego czytania, ale dla pochylenia się nad nim, zastanowienia, rozważenia. Taki miniaturowy kroczek do Boga – za pośrednictwem tego, który, jak wierzę, od 8 lat jest naszym współczesnym u Niego orędownikiem. 

Twarda świętość bł. Jana Pawła II

Jutro kolejna, 33. już rocznica wyboru metropolity krakowskiego kard. Karola Wojtyły na papieża, początkowej daty pontyfikatu, który tak wiele zmienił – w Kościele, ale i w Polsce. 
Zamiast wielu pustych słów – kilka prostych myśli Jana Turnaua, jak zwykle bezbłędnego:
33 lata temu zaistniał papież Jan Paweł II. Zaczęło się wiele nowego w historii Kościoła rzymskokatolickiego, w historii Polski, w dziejach całej ludzkości. Nie napiszę jednak o pontyfikacie, tylko o samym człowieku. 
Był naprawdę święty. Oczywiste to dla wielu, ale nie dla wszystkich. Nawet i wśród katolików zagranicznych nie ma takiego uwielbienia dla niego, jakie jest u nas. Dla mnie to jednak aksjomat. Świętość to, mówiąc po świecku, bardzo wielka dobroć. Twarda walka z własnym egocentryzmem, twarda troska o innych ludzi. Był w tym twardy. A do tego delikatny. Nie lubił robić bliźnim przykrości, wolał ich radować nieustannymi żartami. Był pokorny, nie znosił zadzierania nosa. 
Co nie znaczy, że był nieomylny. Ze nie mylił się w swoich decyzjach personalnych ani w swoich poglądach. Nie zawsze przekraczał swój czas. Zawsze jednak przekraczał siebie. 
Czy i kiedy ostatnio mi udało się zwalczyć w sobie, przekroczyć, cokolwiek?