Odszedł mądry i dobry człowiek, głęboko wierzący chrześcijanin, wielki Polak, przenikliwy intelektualista, wybitny polityk, mąż stanu. O Tadeuszu Mazowieckim myślę w takiej właśnie kolejności.
Jego życie osobiste naznaczone było wielkim dramatem. Dwukrotnie był żonaty i dwukrotnie przyszło mu przeżywać śmierć żony. Pierwsza żona Krystyna zmarła na gruźlicę już rok po ślubie. Druga żona Ewa zmarła, gdy najstarszy z ich trzech synów miał zaledwie 10 lat. Tadeusz sam później wychowywał Wojtka, Michała i Adama. Wychował ich na porządnych, dobrych ludzi. Relacje wzajemne panujące w rodzinie Mazowieckich można uznać za wzorowe.
Zawsze myślał i żył według wartości. Miał ten „dyszel w głowie” – jak mawiali Jerzy Turowicz i Stefan Swieżawski – że decyzje w swoim życiu podejmował w imię niezmiennych wartości, a nie doraźnych interesów. Nawet gdy ktoś się z nim nie zgadzał (na co się nie oburzał), w argumentacji też trzeba było odwoływać się do wartości. To cecha mężów stanu.
Był założycielem „Więzi” i wieloletnim redaktorem naczelnym naszego pisma. Gdy w 1981 roku przeszedł do innych zadań – najpierw redagując „Tygodnik Solidarność”, potem działając w podziemiu, później jako premier Niepodległej i wpływowy polityk – pozostawiał swoim następcom swobodę w redagowaniu pisma. Czasem coś mu się nie podobało, ale nie narzucał swojej wizji, powtarzał: „To wy decydujecie”.
Nie lubił mówić o historii – dlatego nie pozostawił po sobie dzienników ani wspomnień. Pociągały go za to wciąż nowe wyzwania przyszłości. Tak też patrzył na swoją wiarę. Gdy go pytano, co jest najważniejsze w wierze, Tadeusz mówił albo o odpowiedzialności, albo o nadziei. Czyli zawsze o przyszłości. Gdy Jerzy Turowicz spytał go w 1990 roku o sposób pojmowania chrześcijaństwa, jako urzędujący premier odpowiedział: „Dla mnie jest ono ciągle czymś, co jest przede mną”.
Dziś już za nim jest ziemskie życie. Za to rozciąga się przed nim wieczność – piękna, fascynująca przyszłość, która jest teraźniejszością.
Paradoks – odszedł w dniu swoich imienin. Szkoda, że nie dożył 25-lecia tych przemian, u których stanął początku.
Dla mnie – niech to nikogo nie urazi – taki żółwik z słynnego w latach 90. „Polskiego zoo”, w którym poszczególni politycy ze względu na ich cechy przedstawiani byli w postaciach zwierząt. Sam wtedy byłem za mały, aby go z kimkolwiek innym kojarzyć – ale z upływem lat, dzięki temu, co przekazali mi rodzice, dowiedziałem się wiele o jego roli w przełomowych okresie transformacji w naszym kraju. To on uczył tych, którzy wtedy byli opozycjonistami – zatem pokolenie moich rodziców – tego, co i jak robić, jak się „bawić w opozycję” (jak to mówiła moja śp. Mama), żeby to miało sens, żeby to było w duchu odpowiedzialności za życie publiczne w kraju, że strajk ma sens tylko wtedy, gdy walka następuje w imię konkretnych (nie byle jakich) wartości. Potrafił w ramach swojego rządu zjednoczyć ludzi bardzo różnych. Umiał nie tylko być twardym – ale przede wszystkim: mądrym, szukając porozumienia bo widząc wyższe dobro niż własne partykularne interesy.