(h)Ej (?), kolęda, kolęda

Wizyta duszpasterska, potocznie zwana kolędą, stanowi obyczaj niewątpliwie mocno polski – ponieważ jest to tradycja nie występującą chyba nigdzie indziej w Europie według mojej wiedzy (we Włoszech księża odwiedzają parafian w okolicach Zmartwychwstania Pańskiego). Kto miał duszpasterza przyjąć – pewnie już go przyjął, a wraz z nieuchronnym sobotnim 02 lutego, czyli Ofiarowaniem Pańskim (a potocznie – bo wielu to nic nie mówi – Matki Bożej Gromnicznej) okres kolędowy zmierza do końca. Co skłania do dokonania pewnej refleksji. 
Nie zaskoczę pewnie, przyznając się, iż z moją rodziną kolędę przyjmujemy. Za to chyba z zupełnie innych powodów niż większość tych (coraz bardziej malejącej liczby), którzy otwierają drzwi przed kolędą – dla poświęcenia i błogosławieństwa naszego domu. Nie zależy mi na odhaczeniu w kartotece (nota bene – wyróżnia się nasza karta, biała a nie pożółkła stara, jako że mieszkamy od niedawna), specjalnie także nie zależy mi na opinii odwiedzającego księdza – bo tak naprawdę, co człowiek może się dowiedzieć o absolutnie obcych osobach, które może (i tak ze sporym marginesem błędu przy miejskich parafiach) kojarzy albo i nie z kościoła, w czasie 10-15 minutowego pobytu w domu? 
Podoba mi się to, jak kolęda wygląda na wsiach – choćby na jednej znanej mi wsi na Podhalu. Fakt, tam sytuacja jest jakby prostsza, wiara bardziej chyba zakorzeniona, i raczej niewielki jest odsetek tych, którzy takiej wizyty odmawiają. Ktoś z pierwszego domu po księdza wychodzi, prowadzi (wiezie), zaprasza, a potem „przejmuje” go człowiek z danego domu, i tak dalej. Kolęda trwa czasami całymi dniami – bo duszpasterz w parafii jeden, więc inaczej by się nie dało – mniej pośpiechu. Dzisiaj wydaje mi się lepszy jest także pomysł – widziałem w jednej z trójmiejskich parafii – gdzie po prostu księża informują w ramach ogłoszeń duszpasterskich: kolędujemy, prosimy o zgłaszanie adresów, pod które mamy się udać. Selekcja pozytywna – idą tylko tam, dokąd ludzie ich zapraszają, gdzie tej wizyty pragną (inna sprawa – z jakiego powodu – z potrzeby, czy „żeby nie było problemu” przy sakramentach czy pogrzebie), a nie na 15 mieszkań w klatce bloku dobijają się i otwierają im ludzie w 3. 
Jeśli ma to kolędowanie mieć sens – przede wszystkim musi być spokojniej – a nie, jak u mnie w tym roku, gdzie ksiądz prawie drzwi wyrwał z futryny, bardzo szybkim krokiem prawie wybiegając od sąsiadów i wchodząc do nas. Modlitwa – przykro mi – w mojej ocenie na odwal, machnięcie kropidłem jakby od niechcenia (chciałem poprosić o poświęcenie pokoju synka, ale jakoś mi się odechciało…). Kolęda – nieśmiertelne „Przybieżeli do Betlejem” na przemian z „Wśród nocnej ciszy” (kurcze, nie ma innych? ja jako ministrant na kolędzie bez śpiewnika operowałem ok. dziesięcioma). Rozmowa – drętwa, ewidentnie podtrzymywana przeze mnie, z naprawdę bardzo słabo maskowanym zerkaniem na zegarek. Chciałem porozmawiać, poznać go – ja jego – bo nowy w parafii, zapytać o pewne rzeczy – i wydaje mi się, że tylko ja jego, a nie na odwrót (a chyba temu powinno to służyć?). Wreszcie prawie gonienie go z kopertą – na szczęście, w przeciwieństwie do poprzednika z zeszłego roku, nie próbował udawać „a czy na pewno?”. 
Przykre – w mojej ocenie kolęda w ten sposób nie ma sensu. Niestety. To znaczy sens ma – mamy pobłogosławione mieszkanie. Cała reszta to niestety pic na wodę, fotomontaż. I to – jeszcze bardziej niestety – nie z powodu naszego nastawienia, a tego, jak w tym „systemie kolędowym” odnajdują się i działają księża. Taki system w mojej ocenie jest bez sensu – a przynajmniej takie „odfajkowywanie” kolędy, z jednoczesnym czasami próbowaniem podpytania o ploteczki w stylu „a ten spod X to czemu nie przyjmuje?”. 
Bardzo, bardzo liczę, że to się zmieni – może właśnie pierwszym krokiem będzie wprowadzenie kolędowania nie jak leci, ale tam, dokąd zapraszają. Z ilości na jakość. Żeby ta kolęda – poza dochodem parafii i poczuciem odfajkowania kartoteki – dawała coś ludziom, którzy księdza zapraszają nie dla formalności i podrzucenia koperty (datek można złożyć i przez internet), ale dla porozmawiania, czasami poradzenia się, zapytania w zaciszu domowym o to, czego nie poruszą np. w zakrystii czy biurze parafialnym, wspólnej z serca (a nie obowiązku) płynącej modlitwy – może i czasami też na końcu wizyty, w konkretnych intencjach mieszkańców. 

Gadanie zamiast działania

Generalnie temat Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy był „na topie” przysłowiowym ok. miesiąca temu, ale mam kilka bardzo krótkich przemyśleń w tym zakresie:
  1. Fanem Owsiaka nie byłem i nie jestem, rozumiem jednak, że podoba mu się i nas pewno przydaje fakt, że telewizje (głównie TVN) ostatnio odmieniają jego wypowiedzi i przemyślenia przez wszystkie przypadki. Nie można mu odmówić – robi w zakresie WOŚP niewątpliwie bardzo dobrą robotę – z tym zastrzeżeniem, że głównie w formie jednorazowego coroczanego eventu, bez porównania na skalę kraju, ale też działalności mniej medialnej w ciągu roku.
  2. WOŚP może nie jest transparentna do końca – formalnie pieniądze ze zbiórek nie idą na Przystanek Woodstock, tajemnicą poliszynela jest również, że już środki z lokat bankowych pieniędzy ze zbiórek tak. Generalnie jest to dochód fundacji – co jednak pozostawia niesmak, bo sami tych pieniędzy nie zarobili, i myślę, że mogło by ich być sporo mniej, gdyby wszyscy wrzucajacy do puszek wiedzieli, że te pieniądze pracować będą później na organizację Woodstocku.
  3. Prawdą jest, że sytuacja jest o tyle absurdalna – to państwo powinno zapewnić wszystko to, co kupuje WOŚP od 22 lat, czyli sprzęt medyczny najpierw dla ratowania najmniejszych z nas, a np. w tym roku także dla seniorów. Państwo powinno wyasygnować na to środki, ale tego nie robi. Kwestia, niestety, dość oczywista. Czy w związku z tym WOŚP jest be, bo wyręcza nieudolne państwo? Nie, należy dziękować za to, że skoro państwo jest w tym zakresie (i nie tylko) beznadziejne jako nie spełniające swojej roli – to ktoś je w tym zakresie wyręcza. Z punktu widzenia tych chorych nie ma znaczenia, kto kupił inkubator, respirator, specjalistyczny sprzęt medyczny. Dla nich oraz ich najbliższych liczy się to, że taki sprzęt się znalazł (serduszka WOŚP są widoczne) i są wdzięczni, bo wiele osób tylko dzięki temu przeżyło. W wielu miejscach – sami chorzy czy ich najbliżsi nie tylko w kontekście kolejnych finałów WOŚP, kiedy temat wraca jak bumerang, mówią wprost: co by nie powiedzieć, gdyby nie ten sprzęt z serduszkiem, mnie/dziecka/osoby bliskiej dzisiaj by już nie było. Jest za co dziękować. 
  4. Właśnie dlatego rozumiem x Jana Kaczkowskiego – twórcy hospicjum w Pucku, dzisiaj samego walczącego z nowotworem – wokół którego wypowiedzi powstał wielki raban. Stwierdził on mianowicie: „Chciałem się pochwalić serduszkiem Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Specjalnie występuję na tle płonącego kominka, który ma uosabiać piekło. Już widzę rzesze nadgorliwych katolików, którzy mnie w tym piekle razem z Jurkiem Owsiakiem umieszczają. W takim towarzystwie bardzo chętnie bym się tam znalazł”. On rozumie to, ile Owsiak robi, a ja rozumiem, że jego wypowiedź jest miarodajna jako człowieka, który całe swoje kapłaństwo poświęca chorym, w tym paliatywnie. 
  5. Kolejna wypowiedź x Jana równie trafna, nawiązująca do osoby bardzo przeze mnie cenionej: „Chciałbym zacytować arcybiskupa Życińskiego, który na „róbta, co chceta” powiedział „kochajta i róbta, co chceta”. Nie rozumiem zgryźliwości katolików, którzy uważają, że tylko my mamy monopol na dobro”. Oj, mamy z tym problem – dla wielu ludzi nie do pomyślenia jest wrzucić do puszki na coś, czego nie sygnuje Kościół. A to nie tak działa. Oczywiście, należy wspierać dzieła Kościoła – choćby dlatego, że Caritas na skalę kraju organizuje większą pomoc (wsparcie rodzin, bezdomnych, jadłodajnie itp), w większych kwotach, a przy tym w sposób bardziej systematyczny bo całoroczny, a przy tym ma o wiele niższe koszty (w przypadku WOŚP ponoć sięgające prawie 50%). Należy jednak pamiętać, że ludzie czynią dobro także poza Kościołem – a WOŚP działa na skalę unikatową w zakresie nabywania i przekazywania do placówek leczniczych brakującego sprzętu medycznego.
  6. Tak, nie podoba mi się, że osoby kwestujące na WOŚP często dosłownie stają w kruchtach kościołów – bo to nie powinno mieć miejsca (tak samo jak handlowanie tam gazetkami, obrazkami, różańcami itp.). Ale równocześnie zachowanie niektórych starszych ludzi – którzy na ulicy potrafią wygrażać pięścią albo laską osobie z puszką WOŚP, praktycznie wyzywając – jest poniżej krytyki. Nawiązując do tego, co poniżej – pytanie, czy poza tym działaniem, osoba taka zrobiła coś konstruktywnego – wsparła to czy inne dzieło. 
I taka pointa – nie ma znaczenia, komu dasz, kogo lubisz (Caritas, WOŚP, jakakolwiek OPP, fundacja czy stowarzyszenie). Ale daj i spróbuj podjąć się jakiejś systematycznej – nie jednorazowej, dla uspokojenia i uciszenia sumienia – pomocy; choćby w przypadku dzieci w Afryce w niejednym miejscu można wyczytać, że za równowartość naszych 50 zł takie dziecko ma pełne utrzymanie przez miesiąc. I nie uwierzę, aby zdecydowana większość ludzi w tym kraju nie mogła sobie pozwolić na taki wydatek – inna rzecz, że nie chcą. A tutaj właśnie o to chodzi – pomóc samemu, a nie marudzić o tych, którzy pomagają. Podejmij ten wysiłek.
Oddaję głos Szymonowi Hołowni:

Potrzeb na świecie jest tyle, że spokojnie zmieszczą się na nim i WOŚP, i Caritas, i PAH, i Anna Dymna, i Klinika Budzik, i moja skromna fundacja. Podopieczni nas wszystkich cierpią tak samo. Ludzie debatują, wartościują ból, deliberują, do której puszki warto wrzucić 10 złotych, a codziennie tę samą dychę lekką ręką puszczają z dymem, wydają na tabloidowe badziewie albo latte. Nie rezygnuj z nie wiadomo czego – daj w ciągu roku każdemu z nas po tej dysze, a przekonamy cię, że dzielenie się, a nie zrzędzenie, jest najprzyjemniejszą działalnością na świecie.

Kreacje kardynalskie 2014

Wczoraj w niedzielę 12 stycznia 2014 r. papież Franciszek zapowiedział swoje pierwsze nominacje kardynalskie następujących osób – 19 duchownych z 12 krajów: 
Abp Pietro Parolin, arcybiskup tytularny Acquapendente, sekretarz stanu Stolicy Apostolskiej.
Abp Lorenzo Baldisseri, arcybiskup tytularny Diocleziana, sekretarz generalny Synodu Biskupów.
Abp Gerhard Ludwig Műller, biskup senior Ratyzbony, prefekt Kongregacji Nauki Wiary
Abp Beniamino Stella, arcybiskup tytularny Midila, prefekt Kongregacji ds. Duchowieństwa
Abp Vincent Gerard Nichols, arcybiskup Westminsteru (Wielka Brytania).
Abp Leopoldo José Brenes Solórzano, arcybiskup Managui (Nikaragua).
Abp Gérald Cyprien Lacroix, arcybiskup Québecu (Kanada).
Abp Jean-Pierre Kutwa, arcybiskup Abidżanu (Wybrzeże Kości Słoniowej).
Abp Orani João Tempesta, arcybiskup Rio de Janeiro (Brazylia).
Abp Gualtiero Bassetti, arcybiskup Perugia-Città della Pieve (Włochy).
Abp Mario Aurelio Poli, arcybiskup Buenos Aires (Argentyna).
Abp Andrew Yeom Soo jung, arcybiskup Seulu (Korea Południowa).
Abp Ricardo Ezzati Andrello, S.D.B., arcybiskup Santiago del Cile (Chile).
Abp Philippe Nakellentuba Ouédraogo, arcybiskup Ouagadougou (Burkina Faso).
Abp Orlando B. Quevedo, O.M.I., arcybiskup Cotabato (Filipiny).
Abp Chibly Langlois, biskup Les Cayes (Haiti).
Do grona kardynalskiego włączeni zostaną także za szczególne zasługi 3 kapłani powyżej 80 roku życia, którzy nie będą brali udziału w następnym konklawe:
Abp Loris Francesco Capovilla, arcybiskup tytularny Mesembria.
Abp Fernando Sebatián Aguilar, C.M.F., arcybiskup senior Pampeluny.
Abp Kelvin Edward Felix, arcybiskup senior Castries (wyspa Saint Lucia, Morze Karaibskie)
Nie da się ukryć, część nominacji zaskakuje. Pierwsze cztery były do przewidzenia – dotyczą kurialistów. Podkreśliłbym tu niewątpliwy ukłon w kierunku kolegialności – mianowanie właśnie osoby na stanowisku sekretarza Synodu Biskupów kardynałem w czasie pełnienia tej funkcji (zazwyczaj było na odwrót), przy czym wytłumaczeniem jest tutaj także tradycja: był on sekretarzem konklawe w marcu 2013 r., kiedy wybrany został Jorge Maria Bergoglio i została mu nałożona piuska kardynalska nowego papieża, co przyjmuje się jako zapowiedź kreacji kardynalskiej. 
O ile nominacje dla metropolitów Westminsteru, Quebecu, Rio de Janeiro, Buenos Aires (następca papieża Franciszka), Santiago de Chile, Managui, Abidżanu, Seulu, Ouagadougou nie dziwią w tym sensie, że z tych diecezji kreowani byli już kardynałowie w przeszłości (choć niewątpliwie niektóre nazwy są mocno egzotyczne dla Europejczyka i Polaka) – o tyle pierwszy raz do godności kardynalskiej wyniesiono duchownych z Cotaboto na Filipinach i Les Cayes na Haiti. Z kolei abp Bassetti będzie pierwszym metropolitą Perugii-kardynałem od 160 lat (poprzedni to Leon XIII) – przy czym należy to raczej wiązać nie tyle z diecezją, co objętą niedawno funkcją wiceprzewodniczącego Włoskiej Konferencji Biskupów. 
Abp Lorisa Capovilli przedstawiać nie trzeba – sekretarza bł. Jana XXIII (który zmarł 50 lat temu!), później metropolita Chieti, prałat Loreto jako arcybiskup tytularny Messembrii (stolicy tytularnej Angela Giuseppe Roncallego jako nuncjusza w Bułgarii, Turcji, Grecji i potem Francji w latach 1931-1953), niezwykle ciekawa i radosna postać jak na 98-latka. Jak napisano w tych dniach: „nominacja człowieka, który przez ostatnie pięćdziesiąt lat w porę i nie w porę przypominał nam o stylu, mądrości i dobroci Jana XXIII, to kolejny dobry znak dla Kościoła: że dziedzictwo tego papieża to nie zamierzchła przeszłość, ale teraźniejszość i – da Bóg – przyszłość”. Mały ukłon przed Dobrym Papieżem Janem, który już niebawem zostanie kanonizowany wraz z Janem Pawłem II. 
O pozostałych kardynałach seniorach niewiele powiem – bo nic o nich nie wiem. I to jest piękne – Kościół jest na tyle szeroki, że mieści w sobie ludzi, o których my tutaj w Polsce nie wiemy nic, a gdzieś – na Karaibach czy innym przeciwległym końcu świata – to ludzie zapewne pokroju naszego kard. Wyszyńskiego czy Wojtyły. 
Na koniec – „wróżenie” sprzed tygodnia, kim to ci nowi kardynałowie będą. Sprawdziło się? 🙂

Kościół to nie rewia mody

Dzisiaj o decyzji papieża wprawdzie zeszłorocznej, jednakże upublicznionej już po nowym roku. Mianowicie chodzi o restrukturyzację papieskich tytułów honorowych – potocznych prałatów i infułatów. 
Zamiast dotychczasowych trzech – dwóch zwanych prałatami (Kapelan Jego Świątobliwości – rokieta, fioletowy pas, sutanna z lamówką, fioletowy pompon w birecie; Prałat Honorowy Jego Świątobliwości – rokieta, fioletowa sutanna biskupia, fioletowy pas oraz fioletowy pompon w birecie) oraz infułata (rokieta, mantolet, fioletowa sutanna biskupia, fioletowy pas, fioletowy pompon w birecie, dystynktorium na piersi, biała infuła) – Franciszek pozostawia zunifikowany jeden tytuł: Kapelana Jego Świątobliwości. Dodatkowe obwarowanie – wymagany wiek 65 lat dla kapłana, który ma być tym tytułem odznaczony. 
Oczywiście, lex retro non agit, zatem dotychczas mianowani prałaci i infułaci nadal zachowują swoje tytuły – natomiast możemy być pewni, że nowych nominacji będzie zdecydowanie mniej. Bardzo dobrze krótko podsumował to rzecznik KEP ks. Józef Kloch: „Zbliżamy się zapewne do Kościoła z czasów apostolskich, a więc Kościoła, który był znacznie prostszy”. 
Ja, powiem szczerze, bardzo się z tego cieszę. O tej sytuacji dowiedziałem się – dzień przed jej publicznym potwierdzeniem – z profilu facebookowego ks. Kazimierza Sowy, który również nie krył entuzjazmu. Krok wg mnie zdecydowanie dobry i we właściwym kierunku. Za Piusa X potoczni infułaci mieli karnawał pełną gębą – bowiem ich stroje nie różniły się niczym od biskupich, co zmieniła soborowa reforma liturgiczna dopiero. Dzisiaj wystarczy wejść na jakąkolwiek stronę diecezji, odszukać zakładkę w stylu „godności papieskie” i widać, ilu jest w danej diecezji zasłużonych… a tak naprawdę: ilu księży dany biskupów postanowił uhonorować, bowiem, o ile wiem, nominacje przechodziły przez Watykan zazwyczaj dosłownie automatycznie, czyli przyklepywano wybór danego ordynariusza. 
Tak, megalomanii było sporo, co niejednokrotnie widziałem na własne oczy. Jakakolwiek uroczystość diecezjalna stanowiła oczywisty pretekst, aby zaprezentować się raz kolegom „po fachu”, a przede wszystkim ludowi wiernemu w galowym uniformie – czyli dawaj, wszystkie ozdóbki, pasy, podbijane fioletem komże (rokiety), rozcięty jakby na pół z przodu fioletowy płaszcz (infułacki mantolet), kolorowe pompony w biretach, błyszczące dystynktoria na piersiach… Jak na jarmarku odpustowym. I widać było nie raz i nie dwa razy dumę – mam więcej błyskotek od tego tam. Niektórzy mówią, że mężczyźni licytują się zegarkami, telefonami czy samochodami – ja mam wrażenie, że w wypadku kleru dochodzą jeszcze „ozdóbki branżowe”. Im bardziej fioletowo, tym fajniej. Czasami – jak w przypadku bardzo przeze mnie lubianego bp. Ryszarda Kasyny, dzisiaj w Pelplinie – dochodziło do absurdalnej sytuacji, że na wizytacji czy bierzmowaniu biskup był ubrany normalnie (stronił od fioletów, czasami ubrał sutannę z obszywką, chyba w życiu go nie widziałem z pasem) niż stado księży naokoło; biskup wyróżniał się mitrą (chyba, że akurat trafił się infułat w infule…) i pastorałem. Dziwactwa te dość ciekawie opisał w jednym ze swoich tekstów x Adam Boniecki:

Sądzę, że nadawanie tytułów honorowych jest dla biskupa wygodnym sposobem wyrażania uznania, wyróżnienia zasłużonych. Wyróżnionemu zaś (wszyscy jesteśmy ludźmi!) liturgiczny strój ozdobiony jakimś fioletowym dodatkiem daje poczucie własnej wartości. Kto nigdy nie cierpiał z tego powodu, że nie został doceniony przez przełożonych, niech pierwszy rzuci w kanoników kamieniem. Można rzec, że nikt na tych kościelnych tytułach nie traci a zyskują: utytułowany (oczywiste), parafia (honor dla parafii), rodzina (honor dla rodziny), biskup (otrzymując tradycyjny gest wdzięczności za promocję), i liturgia, bo kolorowe stroje kanoników i prałatów niby polne maki ożywiają obraz każdej kościelnej procesji.

Cieszę się, bo – jak czytam tu i tam w tekstach internetowych – okazuje się, że dziwactw w tym zakresie było bardzo dużo. Przeraziło mnie, gdy wyczytałem: „Są diecezje w Polsce, w których pewne tytuły są przyznawane „z automatu”, gdy tylko kandydat osiągnie wymagany wiek i  liczbę lat kapłaństwa” (Onet). Jakaś pomyłka. Z własnego diecezjalnego podwórka znam wiele przegięć, niewątpliwie zapoczątkowanych i kultywowanych namiętnie przez obecnego metropolitę. Bo jak inaczej nazwać nominację prałacką dla księdza 10 lat po święceniach, czyli lat 35? I nominacje za stołki – klasyka. Facet z jakiegoś tam powodu mianowany na kurialny stołeczek – kanclerza, dyrektora jakiegoś tam wydziału kurii, notariusza itp. – jak nic w max rok po fakcie dostaje jakiś gadżecik do garderoby: a tu kanonika, a tu prałata. Ludzie patrzą, dziwią się – ani to duszpasterz, ani nawet w tej kurii nic nie zrobił jeszcze (bo nie zdążył) – a dostaje przysłowiowego banana. Po co? Nie wiadomo. Żeby ego rosło chyba tylko. Tym bardziej, że – w opisywanych przeze mnie przypadkach – najczęściej osoby te to niestety miernoty z duszpasterskiego punktu widzenia, a kuria stała się kółeczkiem wzajemnej adoracji, całkowicie oderwanym od rzeczywistości i zapatrzonym w swojego Gener… przepraszam, biskupa. I odwrotnie – księża, którzy dużo robią, starają się (naprawdę, nie dla pozoru i dla biskupa), działają w parafiach, budują kościoły – nie dostają nic, bo i po co; porządny to i bez tytułów będzie robił swoje. Bardzo szanowałem swojego, nieżyjącego od kilku lat, proboszcza – który jako prałat mogący chodzić w fioletach w życiu nigdy chyba nie założył tychże fioletów; na przyjazd Jana Pawła II założył tylko sutannę z lamówką i pas. 
W mojej ocenie decyzja papieża to dobry krok – jako początek. Bo zmiany dotyczą księży diecezjalnych – zatem prałactwo de facto trzystopniowe pozostanie w Kurii Rzymskiej. Po co? Nie rozumiem. Siedmiu (bodajże) protonotariuszy apostolskich de nomero ma rację bytu o tyle, iż zajmują się oni faktycznie papieskimi dokumentami i, o ile pamiętam, mogą potwierdzać papieski podpis. Ok. A cała reszta, tych supra numerum (nadliczbowych) – po co? Nie wiem. To po pierwsze. Po drugie – pozostaje, w Polsce ciągle bardzo żywa, historia przedziwnych i najróżniejszych ozdóbek, do jakich mają prawa członkowie poszczególnych kapituł w diecezjach – przy katedrach, konkatedrach, kolegiatach itp. itd. A poza kapitułami – rozdawane ochoczo przez biskupów na prawo i lewo przywileje rokiety i mantoletu dla księży. Tego papież nie ruszył – bo pewnie i kwestia trudniejsza, choć tutaj nadal karnawał kwitnie (wystarczy wyobrazić sobie mucety fioletowe). To również wymaga ujednolicenia i po prostu ukrócenia. Czytałem w tych dniach też postulaty dotyczące zniesienia tytułów biskupów w zakresie służby dyplomatycznej Stolicy Apostolskiej – właściwie, czemu nie, tym bardziej że praca to mocno dyplomatyczna, do której kierowani są ludzie bardzo często nie mający w swoim kapłańskim życiu nic (lub prawie nic) wspólnego z duszpasterstwem, którzy niekiedy nigdy nie trafią do pracy w żadnej diecezji. Więc po co taki ma być biskupem?
Na koniec – mądry cytat z Franciszka Kucharczaka, GN:

Może kiedyś takie tytuły były do czegoś przydatne, ale dziś już na pewno nie. Dziś to już tylko relikt. Relikty czasem warto zachowywać jako zabytki, ale chyba nie te, bo się po prostu źle kojarzą. Podobnie jak „ekscelencje” i inne „encje”. Jasne, że to tylko zewnętrzna strona tego, co w środku może być całkiem pokorne. Ale jednak chyba lepiej żeby to, co wewnętrzne było spójne z tym, co zewnętrzne. Dlaczego nie mamy być czytelni? Dziś społeczeństwa bardziej niż na słowa reagują na gesty. Zauważa się obrazki, a nie teksty. Dlatego to chyba świetnie, że społeczeństwo otrzymuje komunikat drogą „obrazkową”, że Kościół wciąż jest ubogi i pokorny. Bo jest – od wieków. Od dwóch tysięcy lat święci Kościoła (a jest ich znacznie więcej niż się wydaje) odkrywają wciąż na nowo moc i autentyzm Ewangelii, ale też od dwóch tysięcy lat Kościół jest atakowany pokusami blichtru i pustej fanfaronady. Pewnie, że mnóstwo prałatów i infułatów to dzielni i oddani pracownicy Kościoła, ale równie dzielne i oddane (a może i bardziej) są na przykład chrześcijańskie matki rodzin, a one nigdy żadnego tytułu na ziemi nie dostaną. I też nie muszą, bo Jezus wezwał do gromadzenia skarbu w niebie. Pytanie więc, czy duchowni muszą. Uważam, że nie.

Karnawał się skończył – bez względu na to, czy Franciszek w dniu swojego wyboru powiedział to w tych właśnie dosłownie słowach, czy w inny sposób dał to do zrozumienia. Daje to do zrozumienia nadal, bardzo czytelnie. I o to chodzi. Kościół to nie rewia mody.  

Światłość prawdziwa

Na początku było Słowo, 
a Słowo było u Boga, 
i Bogiem było Słowo. 
Ono było na początku u Boga. 
Wszystko przez Nie się stało, 
a bez Niego nic się nie stało, 
co się stało. 
W Nim było życie, 
a życie było światłością ludzi, 
a światłość w ciemności świeci 
i ciemność jej nie ogarnęła. 
Pojawił się człowiek posłany przez Boga, 
Jan mu było na imię. 
Przyszedł on na świadectwo, 
aby zaświadczyć o Światłości, 
by wszyscy uwierzyli przez niego. 
Nie był on światłością, 
lecz posłanym, aby zaświadczyć o Światłości. 
Była Światłość prawdziwa, 
która oświeca każdego człowieka, 
gdy na świat przychodzi. 
Na świecie było Słowo, 
a świat stał się przez Nie, 
lecz świat Go nie poznał. 
Przyszło do swojej własności, 
a swoi Go nie przyjęli. 
Wszystkim tym jednak, którzy Je przyjęli, 
dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi, 
tym, którzy wierzą w imię Jego, 
którzy ani z krwi, 
ani z żądzy ciała, 
ani z woli męża, 
ale z Boga się narodzili. 
Słowo stało się ciałem 
i zamieszkało między nami. 
I oglądaliśmy Jego chwałę, 
chwałę, jaką Jednorodzony otrzymuje od Ojca, 
pełen łaski i prawdy. 
Jan daje o Nim świadectwo i głośno woła w słowach: «Ten był, o którym powiedziałem: Ten, który po mnie idzie, przewyższył mnie godnością, gdyż był wcześniej ode mnie». Z Jego pełności wszyscyśmy otrzymali łaskę po łasce. Podczas gdy Prawo zostało nadane przez Mojżesza, łaska i prawda przyszły przez Jezusa Chrystusa. Boga nikt nigdy nie widział. Jednorodzony Bóg, który jest w łonie Ojca, o Nim pouczył (J 1, 1-18).
Nic dziwnego, że ewangelia Janowa jest moją ulubioną, skoro tak pięknie się zaczyna. To tekst, który – poza jedną z liturgii uroczystości Narodzenia Pańskiego, Kościół odczytuje w Sylwestra, czyli na końcu roku kalendarzowego. I tak się zastanawiałem – czemu akurat w tym momencie? 
Prozaicznie – bo za chwilę rozpocznie się kolejny rok kalendarzowy, 2014, w którym ludzie sobie i Bogu będą próbowali udowodnić, że są samowystarczalni, że On nie jest potrzebny, że się narzuca, wymyśla, ogranicza, tłumi. Będą wyśmiewali współczesnych nam Janów Chrzcicieli, którzy wbrew wszystkim i wszystkiemu będą mówili właśnie o Światłości. Będą odstawiali w kąt, albo wręcz starali się tłumić tę Światłość jedyną, bo prawdziwą, która chce oświecić każdego człowieka, o ile tylko on na to pozwoli – mimo, że Jezus w innym miejscu wprost powiedział, że światło jest dla każdego (Łk 8, 16-17). 
My chcemy żyć inaczej. My chcemy być sługami tej Światłości, żyć nią, z niej czerpać i nią się inspirować – nie tylko do Trzech Króli albo do wyrzucenia choinki z domu, kiedy sprząta się bibelotki i ozdóbki, ale przez cały rok. Ten kolejny rok, który nam – wierzącym – wyznacza rytm roku liturgicznego: a więc nie tylko przez te chwile pełne radości, ale i smutne, bolesne, jak Wielki Post, który człowieka wiary stawia przed wielką tajemnicą męki i śmierci (a dopiero potem zmartwychwstania); w dni pełne sukcesów, ale i porażek, wydarzeń czasami zrozumiałych dopiero z bardzo dużej perspektywy czasu, kiedy wydawać się może, że Bóg jest daleko i o nas zapomniał. Tej Światłości musi wystarczyć na to wszystko – i z Bożą pomocą wystarczy, jeśli tylko będziemy o to prosić i uwierzymy, że ona wystarczy.

Ten rok zaczął się dramatycznie. Młody człowiek, właściwie recydywista, zabija samochodem (podejrzewa się, czy nie z premedytacją?) pod wpływem alkoholu i środków odurzających bodajże 6 osób; giną w tym rodzice, których dziecko zostaje w jednej chwili po ludzku same na świecie. W noc sylwestrową grupka pijanych ludzi zaczepia na ulicy innych, w tym jadących samochodami, wygraża im – jeden kierowca odjeżdża, bojąc się o swoje i pasażerów bezpieczeństwo, i za chwilę okazuje się, że w całej sytuacji ginie kompletnie pijana młoda kobieta w 9 miesiącu ciąży; w kilka dni potem umiera także, pierwotnie odratowane, dziecko ciężarnej. 
To może się wydawać bardzo makabryczne – ale czy nie zbliżamy się do czasów ostatecznych? Bóg nie grozi palcem, nie mówi ze smutkiem „a nie mówiłem?”. Cierpi tak samo jak ci, którzy ucierpieli w tych i tak wielu innych wydarzeniach – następstwach głupoty, nieodpowiedzialności, brawury, uzależnienia. A Słowo i tak znowu przyszło, znowu dla nas stało się Ciałem, i zamieszkało pomiędzy tymi, którzy Je w ogóle zauważyli i pokochali. Czasami warto – zanim dojdzie do takiej czy do innej tragedii, a ich w życiu mamy sporo – zastanowić się i odpowiedzieć na takie dość proste pytanie: czy warto się szarpać i próbować sobie coś udowodnić, czy ten czas życia – nie wiemy, jak długi – spożytkować sensowniej? 
Pozwólmy się oświecić tej jedynej, prawdziwej Światłości. Przyjmijmy Jej moc.