KROKI W BOŻYM TAŃCU

Jezus powiedział swoim uczniom: Jeszcze wiele mam wam do powiedzenia, ale teraz [jeszcze] znieść nie możecie. Gdy zaś przyjdzie On, Duch Prawdy, doprowadzi was do całej prawdy. Bo nie będzie mówił od siebie, ale powie wszystko, cokolwiek usłyszy, i oznajmi wam rzeczy przyszłe. On Mnie otoczy chwałą, ponieważ z mojego weźmie i wam objawi. Wszystko, co ma Ojciec, jest moje. Dlatego powiedziałem, że z mojego weźmie i wam objawi. (J 16,12-15)
To z wczoraj, z uroczystości Trójcy Przenajświętszej. Sentymentalnie – bo to tytuł mojej rodzinnej parafii. Do zeszłego roku – dzień odpustu. A Ewangelia – cóż, dopiero dzisiaj, a właściwie wczoraj, zrozumiałem ją w kontekście tego dnia – bo zawsze zastanawiałem się: o Duchu Świętym? Przecież dzisiaj czcimy Trójcę całą…
Żeby zrozumieć Boga-Jezusa – trzeba zgłębić Trójcę Świętą. Nie zrozumieć, nie rozszyfrować – zgłębić. Nie umysłem, ale na kolanach. W duchu wiary, tylko w ten sposób. Inaczej się nie uda. O tym mówi właśnie Jezusa. Że to wszystko, czego uczył, to co wcześniej objawił Bóg Ojciec – nabiera sensu, razem z pojęciami Ojca, Syna i Ducha, dopiero gdy uwierzymy w Trójcę Świętą.
Pierwszy objawił się Ojciec – Stwórca, który dał ludziom prawo i przykazania. Potem na świat przyszedł, posłany przez Ojca, Syn Boży, który wypełniał słowa, powiedziane przez Ojca ustami proroków. I gdy Syn wypełnił swoją misję na drzewie krzyża – obiecał i obietnicy dotrzymał, zsyłając Ducha Pocieszyciela dla wszystkich, którzy wytrwali. Tajemnica w pełnej krasie – Bóg w Trzech Osobach, różnych ale i równych sobie. 
Z pomocą przychodzą wczorajsze teksty mszalne, dla mnie bardzo piękne:

Ty z jednorodzonym Synem Twoim i Duchem Świętym * jedynym jesteś Bogiem, jedynym jesteś Panem; nie przez jedność osoby, * lecz przez to, że Trójca ma jedną naturę. * W cokolwiek bowiem dzięki Twemu objawieniu * wierzymy o Twojej chwale, * to samo bez żadnej różnicy myślimy o Twoim Synu * i o Duchu Świętym. * Tak iż wyznając prawdziwe i wiekuiste Bóstwo * wielbimy odrębność Osób, * Jedność w istocie i równość w majestacie. (prefacja)

Boże Ojcze, Ty zesłałeś na świat Twojego Syna, Słowo Prawdy, i Ducha Uświęciciela, aby objawić ludziom tajemnicę Bożego życia; spraw, abyśmy wyznając prawdziwą wiarę uznawali wieczną chwałę Trójcy i uwielbiali Jedność Osób Bożych w potędze ich działania. (kolekta)
To nie jest łatwe. I moje słowa pewnie słabe i proste. Dlatego polecam przy okazji tekst o. Tomasza Kwietnia OP o zwierzeniach boskiej Trójcy.  
Trójcę Rublowa pewnie każdy zna – ja znalazłem ładniejszy, może bardziej przemawiający obrazek:

>>>
Mamy nową błogosławioną – s. Marię Pierinę De Micheli 🙂
>>>
Ojciec i syn razem przy ołtarzu jako kapłani? Tak, to możliwe. I miało miejsce niedawno. Ks. Piotr Kieniewicz MIC, rektor seminarium marianów w Lublinie, asystował do prymicyjnej mszy swojemu ojcu – ks. Antoniemu Kieniewiczowi. Niemożliwe? Wręcz przeciwnie. Pan Antoni wychował dzieci, pochował żonę, po czym wstąpił do seminarium, które niedawno ukończył. Ma 69 lat. Można by powiedzieć – wiek emerytalny. Sam zainteresowany mówi: Bambosze, wygodny fotek, spokój emeryta. Mogłoby się wydawać, że tak będzie wyglądać przyszłość mojego ojca. Tymczasem Duch Święty przychodzi i mówi: Wstań i chodź. Poczytać o tym można tutaj.

>>>
Mam wrażenie, że prymas Glemp się nudzi na swojej emeryturze, bo nie wiem w innej sytuacji, po co szedłby wywiadu udzielać Newsweekowi (choć, z drugiej strony, całości nie znam). Jednak, jak zwykle w takich sytuacjach, do mediów od razu poszło to, co najpikantniejsze. A o czym mógłby ów kard. Glemp mówić? Ano temat dyżurny – Radio Maryja i osoba jego twórcy. Ok, pewnie w większości kwestii rację ma. Tylko po co te wypowiedzi? Koła nie wynalazł, nowego nic nie powiedział. A i Rydzyk od tego się nie zmieni, ani mu za współpracę w RM nie podziękują.
A na marginesie – w oficjalnym serwisie Prymasa Polski wyczytałem, że nie ma czegoś takiego jak prymas senior. Gwoli wyjaśnień. 
>>>
Nie wiem, ale po skali i tym, ile ciągle nowych „rewelacji” w kwestiach nadużyć seksualnych duchownych się pojawia, chyba jakoś trudniej (a może wcale?) mi uwierzyć, kiedy jakiś wyższy rangą (i nie tylko) duchowny w jakieś niewygodnej sprawie, która wychodzi na jaw, mówi „nie wiedziałem…”.  Dzisiaj historia się powtarza – polityk we Włoszech aresztowany za korupcję, a okazuje się że utytułowany godnościami papieskimi, zarządzał ogromnymi środkami jednej z watykańskich kongregacji. I co, mam uwierzyć, że nikt nic nie wiedział, czym się zajmował, za co go teraz oskarżają? No ludzie… W tekście użyto, wygodnego niezwykle, sformułowania „układ niejasnych powiązań”. A ja powiem wprost – machloje. I to w centrum Kościoła. Jak tak można? Kto na to pozwala? Ile można przymykać oczu? Czy to nie oni powinni właśnie pierwsi być świadomi, że prawda i tak wyjdzie na jaw, i kombinować nie ma sensu? Bo jeśli nie – to po co to Prawda was wyzwoli?
Wiem, gorzkie zakończenie. Ale … mnie trafia, jak czytam o takich rzeczach. I pewnie nic się nie stanie, żadnego duchownego nie dotkną konsekwencje – bo teraz Kościół jest na etapie zajmowania się problemem pedofili, i takich się karze. A dopóki nie wybuchnie jakaś wielka afera finansowa w stylu tamtej z Banco Ambrosiano, nikt nie pomyśli, aby pociągnąć do odpowiedzialności tych w Watykanie, którzy do takich „niejasnych układów” dopuścili i je umożliwili. To już dzisiaj jest błoto, które chlapie na Kościół.

SKLEP BOGA

Jezus przybył do Jerozolimy i wszedł do świątyni. Obejrzał wszystko, a że pora była już późna, wyszedł razem z Dwunastoma do Betanii. Nazajutrz, gdy wyszli z Betanii, uczuł głód. A widząc z daleka drzewo figowe, okryte liśćmi, podszedł ku niemu zobaczyć, czy nie znajdzie czegoś na nim. Lecz przyszedłszy bliżej, nie znalazł nic prócz liści, gdyż nie był to czas na figi. Wtedy rzekł do drzewa: „Niech już nikt nigdy nie je owocu z ciebie”. Słyszeli to Jego uczniowie. I przyszli do Jerozolimy. Wszedłszy do świątyni, zaczął wyrzucać tych, którzy sprzeda wali i kupowali w świątyni, powywracał stoły zmieniających pieniądze i ławki tych, którzy sprzedawali gołębie, i nie pozwolił, żeby kto przeniósł sprzęt jaki przez świątynię. Potem uczył ich mówiąc: „Czyż nie jest napisane: Mój dom ma być domem modlitwy dla wszystkich narodów? Lecz wy uczyni liście z niego jaskinię zbójców”. Doszło to do arcykapłanów i uczonych w Piśmie i szukali sposobu, jak by Go zgładzić. Czuli bowiem lęk przed Nim, gdyż cały tłum był zachwycony Jego nauką. Gdy zaś wieczór zapadał, wychodzili poza mia sto. Przechodząc rano, ujrzeli drzewo figowe uschłe od korzeni. Wtedy Piotr przypomniał sobie i rzekł do Niego: „Rabbi, patrz, drzewo figowe, któreś przeklął, uschło”. Jezus im odpowiedział: „Miejcie wiarę w Boga. Zaprawdę powiadam wam: Kto powie tej górze: «Podnieś się i rzuć w morze», a nie wątpi w duszy, lecz wierzy, że spełni się to, co mówi, tak mu się stanie. Dlatego powiadam wam: Wszystko, o co w modlitwie prosicie, stanie się wam, tylko wierzcie, że otrzymacie. A kie dy stajecie do modlitwy, przebaczcie, jeśli macie co przeciw komu, aby także Ojciec wasz, który jest w niebie, przebaczył wam wykroczenia wasze”. (Mk 11,11-25)
Tak po kolei. Ewangelia o sklepach, handlowaniu i tym, że bardzo często ta materia zbyt dominuje życie człowieka, chyba nigdy nie byłaby bardziej aktualna niż w obecnych nam czasach. Czasach, kiedy szoping jest czynnością dnia codziennego, co gorsza nawet sposobem na spędzanie czasu, a nawet (sic!) hobby. Nie masz co robić? Idź po zakupy. Poszwendaj się po galeriach handlowych. Pochodź, pooglądaj, podotykaj, poprzymierzaj, pozachwycaj się – i najlepiej kup co drugą rzecz, jaka ci w oko wpadnie. Bo i sprzedawca się ucieszy – dorzucasz się do jego pensji (a może i premii za sprzedaż?), i firma w której sklepie kupisz – bo to znaczy, że ciuchy popularne, i wielcy władcy naszej rzeczywistości – bo skoro kupujesz, to masz pieniądze, czyli co tam ze wskaźnikami ekonomicznymi, dziurą budżetową, zżeranym PKB – lud jest majętny, bo kupuje. 
W czasach Jezusa pewnie nieco inaczej było – On zwrócił uwagę, gdyż tamci zrobili sobie rynek w świątyni, Domu Ojca. Notabene – praktyka, niestety, dość (za) często obserwowana przeze mnie w różnej maści „kioskach parafialnych” czy po prostu stoiskach z gadżetami religijnymi – ot, wprost w kościołach umiejscowionych… Dom modlitwy nie może być targowiskiem. W modlitwie zostawiam za sobą to, co ziemskie, to co namacalne, dobra i rzeczy. W modlitwie nie ma znaczenia, czy jestem biedny, bogaty, ile mam – ale jaki jestem. Po co się modlę, czy się modlę, jak się modlę. Co mną kieruje, dokąd zmierzam, czego szukam, do czego dążę. W modlitwie liczy się szczerość i chęć dialogu – z jednej strony powiedzenia, wylania przed Bogiem tego wszystkiego, co we mnie w środku nieraz się kotłuje, wypłakanie; z drugiej, i pewnie ważniejszej – wola wsłuchania się w odpowiedź i zaakceptowania jej przede wszystkim wtedy, gdy jest inna niż to, co chciałem usłyszeć. Bóg chce dla mnie dobrze, nawet jeśli tego nie dostrzegam. Nie liczy się to, na co się nastawiasz w modlitwie – liczy się otwartość na to, co usłyszysz, i wola zastosowania się do tego. 
Ile osób dzisiaj w niedzielę, zamiast do kościoła, biegnie do takiej czy innej galerii? Bo w tygodniu nie ma czasu, praca jest, trzeba pożyć – a w niedzielę to i czas jest, i ludzi mniej w sklepach, pod każdym względem lepiej. Aha. Z tą mniejszą ilością ludzi – to już chyba przeszłość. Co to jest? Uzależnienie, też. Łamanie przykazania – na pewno. A przede wszystkim lenistwo, wygodnictwo, pójście po najmniejszej linii oporu i przygotowanie dwóch pieczeni na jednym ogniu: wymigać się od kościoła, i załatwić to co potrzebne, bomba. 
Ks. Artur Stopka napisał, że człowiek nie jest klientem Boga, a Bóg nie jest sprzedawcą. Można by dodać – tym bardziej Kościół (ani kościół – budynek z mszą) nie może być traktowany jako sklep, punkt usługowy, do którego zagląda się tylko w potrzebie – a to chrzest jakiś, komunia, bierzmowanie, ślubik czy pogrzeb – no, bo wypada. Usługa? Jasne – przecież się płaci. Ile razy można usłyszeć Przyszedłem kupić mszę. Masakra, co? Ale taka jest mentalność i wiedza (a raczej jej brak) u ludzi. Zgadza się – do Boga, do kościoła prowadzić ma potrzeba – ale nie tak rozumiana, jak opisałem, tylko potrzeba serca. 
 
Szukajcie, a znajdziecie. Kołaczcie, a otworzą wam. Bóg zostawił nam Kościół nie po to, żeby uspokajać niezbyt czyste sumienia poprzez mniej lub bardziej rzadkie czy przypadkowe zajście tam po jakąś usługę – ale po to, aby Kościół był częścią mojego rytmu życia. Aby odwiedzanie kościoła było nie pustym zwyczajem – ale wyrazem przywiązania, wdzięczności, wiary i przede wszystkim potrzebą serca. Serca, które jest czyste i chce karmić się Bogiem na stole Eucharystii, albo które chce się oczyścić i móc z pełni we Mszy Świętej uczestniczyć. Owszem, odpowiedzi na pytania mogę znaleźć tylko ja sam i tylko w sobie – ale Kościół może w tym pomóc. Po to jest. Po to sakramenty, po to księża. 
 
Chyba że potraktujesz ten Kościół/kościół jak hipermarket. Inna rzecz – nawet w domu – czasami może czegoś brakować, a nie zauważamy tego, nie kupujemy, i później problem jest, gdy brak wychodzi na jaw, a to coś na gwałt jest potrzebne. Teraz przełóż to na Boga i wiarę. Kiedyś, prędzej czy później, oby nie w ostatnim tchnieniu życia, uświadomisz sobie, że Bóg był potrzebny, że On jest aby pomagać, i że On nie chciał nic innego, jak twoje szczęście, abyś przeszedł dobrze przez życie, kupując (w różnym tego słowa znaczeniu) to co potrzebne, i wtedy kiedy był na to czas. Aby Twoje życie było czymś więcej niż zakupami. I  nie chciałbym być w skórze kogoś, kto w takiej sytuacji uświadomi sobie, że kupił pół świata, a do kościoła, do tego sklepu Boga w ogóle nie zajrzał. 
Wtedy może się okazać, że mierny albo żaden z ciebie owoc. Co takich czeka? To samo, co w ewangelicznym obrazku powyżej, odnośnie figi. Bóg daje czas, siły, możliwości, podpowiada, podszeptuje, podsuwa ludzi którzy dają przykład – ale decyzja jest tylko twoja, tylko ty ją podejmiesz (albo i nie). Kiedyś czas się skończy i może się okazać, że uschłeś, i nie będzie czasu, aby spróbować i przynieść owoc. 
Może to wyraz braku mojej wiary (w człowieka), a może świadomości tego, jak do doskonałości ewangelicznej nam daleko. W każdym razie nie sądzę, aby ktoś był w stanie teraz przerzucać góry, jak to Jezus zaproponował. Zbyt mali jesteśmy. Za mało w nas Boga i tej właśnie zwykłej wiary. I tej wiary trzeba szukać, do niej kopać w sobie, ją ćwiczyć i udoskonalać. Jesteśmy ludźmi i nic tego nie zmieni, nie jesteśmy w stanie zmienić naszej grzesznej natury – ale możemy i naszym obowiązkiem jest nad nią pracować, walczyć z nią. Byśmy byli bardziej nastawieni, otwarci na świętość, która jest celem, której pragniemy i do której dążymy. Po co? Żeby próbować – może nie tyle góry przenosić, ale przenosić i zmieniać to, co tych zmian potrzebuje i wymaga. A nawet jeśli ze sobą nie uda się tak, jakbym chciał – to żeby ktoś inni widział, że warto próbować. Na początek – przez przebaczenie. Bo nie da się modlić z zaciśniętymi pięściami.
Miejcie wiarę w Boga. Wszystko, o co w modlitwie prosicie, stanie się wam, tylko wierzcie, że otrzymacie. Tylko miejcie wiarę w Boga. Tak, tylko tyle.

NIE NEGUJ SWOJEGO CIENIA

Duchowy cień 
Anselm Grün OSB

Każdy człowiek ma swój cień. Zdaniem C.G. Junga, ów cień tworzą wszystkie te sprawy, które wykluczyliśmy z naszego życia, ponieważ nie pasują one do idealnego obrazu nas samych.

Zdrowa duchowość prowadzi do uczciwego poznania siebie. Wdraża nas do tego, abyśmy pochylili się nad naszymi „ciemnymi stronami” i pojednali się z nimi.

Często spotykam jednak ludzi idących przez życie taką drogą, która nie pozwala im zetknąć się z ich własnym cieniem. Chcą być duchowi, aby nie musieli zajmować się tak banalnymi tematami jak ich ludzkie słabości, ich agresywne i depresyjne nastroje, ich emocje i potrzeby. W swojej duchowości pragną oddawać się tylko wzniosłym sprawom: mistyce, wewnętrznej wolności, modlitwie, medytacji, dążeniu do jedności z Bogiem. Jednak im bardziej koncentrują się jedynie na czysto duchowych tematach, tym większy staje się ich cień, który wloką za sobą.

Jestem zawsze sceptyczny, jeśli ktoś na wyrażenie swojej miłości i radości z Boga, czy piękna życia duchowego używa zbyt wzniosłych słów. W słowach takich ludzi wyczuwam przejaw ucieczki przed ciemną stroną ich ducha. Ludzie ci zatapiają się we wzniosłości, aby ujść przed banalnością własnej psyche. Jednak przy dokładniejszym wsłuchaniu się w te wypowiedzi, za słowami o miłości odkrywam niezdolność do budowania relacji z innymi. Wiele ludzi pięknie mówi o miłości, aby nie musieli uznać własnej niemożności prawdziwego kochania i wejścia w dojrzałą relację. Gdyby stanęli naprzeciw ich braku zdolności do zawiązywania więzi, załamałby się ich cały życiowy gmach. Tego nie mogliby jednak przeżyć. Dlatego muszą się ciągle tak bardzo wysilać w używaniu podniosłych słów o miłości. Albo gdy ktoś na okrągło podkreśla, że właściwie jako chrześcijanie powinniśmy się zawsze cieszyć, bo przecież jesteśmy zbawieni przez Chrystusa, wtedy zza tej fasady radości przebija często zwątpienie lub depresja.

Dla starożytnych mnichów istotne było, aby poddać próbie autentyczność duchowości jakiegoś słynnego ascety. Wówczas jeden z najstarszych mnichów zapraszał takiego ascetę do siebie i świadomie traktował go trochę nieprzyjaźnie. Nie był zafascynowany jego popularnością ze względu na jego życie duchowe, lecz umyślnie zagadnął go nieco opryskliwie. Jeśli słynny asceta zareagował szorstko i w złym usposobieniu, wtedy dla mnicha był to dowód, że jego asceza nie była prawdziwa. Służyła mu jedynie do potwierdzania samego siebie. Dzięki swojej ascezie chciał on górować nad innymi. Ale nie spotykał w niej Boga. I w ten sposób stary mnich ujawniał niewiarę ascety. Ten zabieg odkrywał cienie ascezy. Za rzekomą pokorą skrywała się pycha zachęcająca do tego, aby dzięki ascetycznym osiągnięciom wynosić się nad drugimi i patrzyć na nich z góry. Za posuniętym do granic możliwości poszczeniem, stała żądza uznania. Mnisi zawsze rozmawiali o duchowości z dużą dozą trzeźwości. Byli bardzo ostrożni, kiedy mieli wyrazić się na temat ich doświadczenia Boga. Nie obnosili się ze swoimi doświadczeniami, jak to dzisiaj często się zdarza. Zasadniczo nie wierzę człowiekowi, który zbyt euforycznie opowiada o swoim doświadczeniu Boga. Rzeczywiste doświadczenie Boga potrzebuje także przestrzeni milczenia. I tylko bardzo ostrożnie można ująć je we właściwe słowa.

Nie tylko pojedyncza osoba ma swój cień, lecz także każda wspólnota. Każda wspólnota zakonna ma swój cień, każda parafia, każdy kościół, każdy naród. Jest to każda społeczność, która zbyt ekstatycznie wypowiada się o jedności, której doświadcza w Chrystusie. Jestem wtedy bardzo nieufny i dokładnie się przyglądam, jak ta jedność rzeczywiście wygląda. I często odkrywam, niestety, że w tych wspólnotach bardzo autorytarnie postępuje się z jednostką. Nikomu nie wolno wyrazić swojej opinii. Od razu moralizuje się, że ktoś ze swoją krytyką narusza jedność. Za ideałem jedności ukrywa się cień własnego rozdwojenia. Człowiek broniący w ten sposób idei jedności projektuje osobisty rozdźwięk w samym sobie na swoich braci i siostry oraz zwalcza go u nich.

Jeszcze inna społeczność deklaruje, że w naszym ubogim w wiarę czasie pragnie dawać świadectwo o Jezusie Chrystusie. Każda siostra, która odważa się mówić o swoich wątpliwościach w wierze, jest natychmiast marginalizowana. Taka postawa objawia brak przyzwolenia na jakiekolwiek wątpliwości we własnym sercu, co kończy się dogmatycznym występowaniem przeciwko wszystkim, którzy w poszukiwaniu głębszej wiary, nie boją się dopuścić do siebie wątpienia. Inna wspólnota pragnie ofiarować swoją miłość i modlitwę za zdemoralizowany świat. Ale w ten sposób próbuje jedynie zamaskować własne zepsucie. I Nierzadko w takim klimacie zagnieżdża się jedynie brak miłosierdzia wobec członków własnej grupy. Człowiek chce przynieść siebie w ofierze i w ogóle nie zauważa, że ma na sumieniu wielu braci i siostry, ponieważ nie daje im żadnej przestrzeni do swobodnego, duchowego oddechu i składa ich na ołtarzu własnej ideologii.

Mnisi nie na próżno wysoko cenią sobie pokorę. Mają szczególne wyczucie tego, jak łatwo do naszej duchowości wślizguje się cień i jak bez większych przeszkód potrafi uprawiać swój niecny proceder. Mnisi nie mówią jednak o ideale pokory, który powinniśmy osiągnąć. Bowiem jeśli pokorę wezmę sobie za punkt honoru, w ogóle nie spostrzegę się, jak bardzo kieruje mną własna duma, jak moja pokora przesiąknięta jest cieniem przesadnej potrzeby ważności. Pokora jest dla mnichów raczej drogą do własnego człowieczeństwa, zstąpieniem w głąb własnego cienia po to, by pojednać się ze swoimi ciemnymi stronami. Droga pokory pozwala nam roztropnie mówić o duchowości, a przede wszystkim stawać się coraz bardziej roztropnymi w naszych moralnych wymaganiach. To jest chyba najbardziej denerwujące, że najwięksi moraliści nie żyją tym, co głoszą, że właśnie ci ludzie, którzy sami w czymś niedomagają, szczególnie rygorystycznie zachowują kościelne normy. Ludzie instynktownie czują, że coś w tym nie gra. Niektórzy już nigdy więcej nie chcą narazić się na porażkę, wyróżniając się w doskonałym przestrzeganiu moralności. Ale ich cień kiedyś ich dogoni. Idźmy lepiej drogą pokory, drogą wejścia w doświadczenie własnego cienia, żebyśmy się nie rozbili o wysoki cokół naszej wymagającej moralności i szczytnej duchowości.

Z niemieckiego przetłumaczył Dariusz Piórkowski SJ.

Tekst ukazał się pierwotnie w miesięczniku „Geist und Leben”. Opublikowany za życzliwą zgodą o. Grüna.

http://www.tezeusz.pl/cms/tz/index.php?id=760

Trafiłem przypadkiem na forum.wiara.pl, opublikowane na Tezeuszu (btw – nie mają tam wyszukiwarki…)

To jest takie ludzkie. Gdy człowiek uświadomi sobie już to, że Bóg jest, że działa – to jakby nic poza tym nie dopuszcza do siebie. Do tego stopnia, że neguje swoją słabszą stronę. W pogoni za tym, co wzniosłe i święte, jakby odsuwa od siebie, co jest nie tak doskonałe, jakby chciał w miejsce realnego (a więc składającego się z zalety i wad) człowieka wstawić ceramicznego aniołka z przyklejonym uśmiechem numer pięć.

Ten tytułowy cień, który ciągnie się za każdym z nas, jest nieodłączny – tak jak nieodłączna jest nasza grzeszna natura. Tu nie ma co myśleć, z tym się trzeba pogodzić – i nie negować, ale sprostać mu. A to można uczynić tylko świadomie, zdając sobie sprawę z jego istnienia, ze swoich wad – nie wysilając się na negowaniu.

Nie da się żyć z ludźmi, dawać siebie im, gdy nie jest się pogodzonym z samym sobą. Dobre chęci i najwięcej nawet modlitwy – bez pracy nad sobą, charakterem, bez akceptacji siebie także w tej słabszej stronie – to będzie ciągle za mało. I tak samo nie da się prawdziwie cieszyć wiarą, Bogiem, Chrystusem – także tym spotykanym w drugim człowieku – nie będąc pogodzonym z samym sobą. Bo bez świadomości swojej gorszej strony – radość jest tylko złudna i powierzchowna.

Aby odnaleźć siebie w Bożych planach, zrozumieć siebie i te plany, realizować się w nich, potrzeba pokory, która jest konieczna do przyjęcia – czy siebie, czy kogoś innego – takim, jakim jest. Nie chodzi o lenistwo, siedzenie z założonymi rękami i podejście w stylu skoro tak mnie, Boże, stworzyłeś – to taki będę, po co pracować nad sobą – ale o miłosierne, na wzór Boga, spojrzenie tak na słabości swoje, jak tych których na drodze ku Niemu spotykamy.

Spojrzenie, w którym ten nasz własny, albo cudzy, cień się zmieści – gdzie ani nie będzie on negowany, ani na siłę usprawiedliwiany. Spojrzenie, w którym ujrzę nie tylko skrajnie negatywny albo naiwnie optymistyczny obrazek siebie albo bliźniego – ale realny, z wszelkimi wadami i zaletami, ale i z miłością, która ma przenikać wszystko.

Z PERSPEKTYWY ĆWIERĆWIECZA

Piotr powiedział do Jezusa: „Oto my opuściliśmy wszystko i poszliśmy za Tobą”. Jezus odpowiedział: „Zaprawdę powiadam wam: Nikt nie opuszcza domu, braci, sióstr, matki, ojca, dzieci i pól z powodu Mnie i z powodu Ewangelii, żeby nie otrzymał sto kroć więcej teraz, w tym czasie, domów, braci, sióstr, matek, dzieci i pól wśród prześladowań, a życia wiecznego w czasie przyszłym. Lecz wielu pierwszych będzie ostatnimi, a ostatnich pierwszymi”. (Mk 10,28-31)
To pytanie nie zostało w ogóle zadane wprost przez Piotra. Ale podtekst jest oczywisty – co my z tego będziemy mieli, Jezu? Może i życie w Palestynie w tamtych czasach nie było jakoś specjalnie wyszukane i wspaniałe dla prostych ludzi (a takimi była większość apostołów), ale – bądź co bądź – pozostawili swoje łodzie, swoje rybactwo, prace i zajęcia, prawdopodobnie też rodziny, no i poszli za Nim. Tak bez niczego. Jak stali – tak poszli. Zresztą – to przecież tak bardzo ludzkie, pytać o korzyści. Nawet gdy motywacja nie jest materialna, a dotyczy czegoś innego, innej sfery, duchowości.
Ksiądz rano na mszy bardzo ładnie powiedział – że Bóg nigdy nie jest dłużnikiem człowieka. Bóg nigdy nie pozostawia jakiś niedomówień, niezałatwionych porachunków z człowiekiem. Oni nie poszli wtedy za Jezusem ot tak, żeby iść za Nim do Jerozolimy, On dał się zabić – a oni wrócili do swojej codzienności. Nie, nic takiego nie miało nastąpić. Spotkali Jezusa – i nigdy nic nie było takie samo. Albo inaczej – było, ale ich optyka na świat była inna. Dzięki Niemu. 
Już wtedy, w czasach Jezusowi współczesnych, był choćby obrazek ewangeliczny z młodzieńcem, który chciał – a przynajmniej to deklarował – pójść za Nim, i pytał, co ma zrobić. Jezus wiedział, że był dobry, prawy, ale i bogaty – więc polecił rozdać majątek i wtedy wrócić. I tutaj się skończyły ambicje i plany pytającego; nie potrafił pozbyć się majątku. Przez te wieki – nic się w tym zakresie nie zmieniło. Ludzie tak samo, o ile nie jeszcze bardziej, gonią za kasą i bardzo często dosłownie wszystko podporządkowują jej zdobywaniu, pomnażaniu, liczeniu, trwonieniu, i tak w kółko… 
Co mi da to, że wierzę? Przy takim, materialistycznym nastawieniu, pewnie nic. Nawet trudniej będzie – bo zamiast pracować w weekendy Bóg każe do kościoła iść, nie spędzać czasu nad papierami – tylko zająć się rodziną, małżonkiem. Rozmawiać, być dla siebie, pomagać sobie – a przecież ile w tym czasie forsy ucieka między palcami… Tylko że na kasie świat się nie kończy. A korzyści, które wspomniał Jezus, to nie tylko i nie zawsze w ogóle coś, co można przeliczyć na pieniądze. Ale zawsze będzie to coś cenniejszego – co pozwoli dać sobie radę nawet gdy tych zer na koncie czy w portfelu nie będzie tyle, ile byśmy chcieli. 
Jeśli nie widzisz, czym Bóg cię ubogacił – to nie znaczy, że dajesz Mu czas, wierzysz, a On ma to w nosie. To znaczy, że w tym wszystkim jeszcze za bardzo patrzysz na siebie – a za mało zasłuchujesz się w Niego, w Jego Ducha, i przez to nie widzisz, co i ile On ci daje. Co wtedy? Jeszcze bardziej zaprzeć się samego siebie, zepchnąć gdzieś w kąt egoizm, samolubstwo, zapatrzenie w siebie, wszelkie ja, mnie, moje – zrzucić z siebie ten szczelny pancerzyk egoisty i egocentryka.
I dopiero wtedy – tak naprawdę wolny – pójść za Nim nawet (a może zwłaszcza) wtedy, gdy nagle przewróci wszystko do góry nogami i poprowadzi w najmniej spodziewane miejsce. I to będzie początek drogi ku temu, co On pragnie ofiarować tobie.
>>>
Dzisiaj, a konkretnie za jakieś niespełna 2 godziny, skończę 25 lat.
Jak tak sobie rano w łóżku myślałem – cóż, drogi Boże są dość niezbadane. Gdyby mi ktoś zadał np. w III klasie LO pytanie – co będziesz robił mając 25 lat… pewnie bym odpowiedział, że przygotowywałbym się do święceń kapłańskich. Bo taki wtedy był mój pomysł na życie, taka wydawała mi się droga, którą coraz wyraźniej Bóg przede mną kreślił.
Potem moją obecną kochaną żonkę postawił na tej drodze, i wszystko się poprzestawiało 🙂 Długo ze (za?) sobą chodziliśmy, zdążyliśmy skutecznie zacząć i skończyć (wspólnie) studia, no i w sierpniu AD 2009 pobraliśmy się. Mamy gdzie mieszkać, mamy za co żyć, milionerami nie jesteśmy, ale jest nam dobrze. Mamy, mniejsze lub większe (a raczej do zrealizowania w krótszej lub dłuższej perspektywie) plany, kochamy się. Czegoś więcej potrzeba? Mnie – nie. 
 
To też było – nawiązując do Ewangelii – takie pójście za Nim, właśnie tym trudniejsze, że chyba ja sam byłem pewien: kapłaństwo, i najtrudniej to mnie samemu było uświadomić sobie, że moje miejsce jednak nie jest w seminarium. Bóg pokazał figę, i zaproponował inną drogę 🙂
Trochę mnie krępuje bycie dzisiaj trochę na świeczniku – na szczęście, w pracy się nie pochwaliłem (bo i czym), ale co rusz smsy, życzenia na GG, n-k czy facebooku. I choć z roku na rok pamięta o tym dniu coraz mniej osób – to jakby tym bardziej każde z życzeń przyjmuję z większą wdzięcznością. Bo to chyba znaczy, że stanowi się element czyjegoś życia, że jest się choć trochę ważnym. Przynajmniej ja to tak odbieram i staram się pamiętać o urodzinach/imieninach znajomych. 
Wieczorem przyjadą rodzice i teściowie, posiedzimy, pogadamy, ciacho tymi ręcami zrobione zjemy. To przyjemny moment, w którym tę radość można podzielić z ludźmi najważniejszymi, kochanymi, tymi którzy od początku (rodzice – życia; teściowie – znajomości z żoną) mam wrażenie i wierzę że bardzo mocno mi kibicowali i kibicują. 
Co dalej? Nic. To samo. Ta jedna cyferka z tyłu nic nie zmienia. Przypomina – czas ucieka, wieczność czeka. Trzeba być gotowym. Trzeba dobrze czas wykorzystywać, nie można pozwolić sobie na nudę i bezczynność. Bo z nich też Bóg rozliczy. Zawsze jest coś, co można zrobić, pomóc, wymyśleć, przemodlić. Zawsze jest coś, co można zrobić, żeby być bardziej świętym – a mnie nawet do tego, aby tym świętym być choć troszkę, baaardzo dużo brakuje…
I o siły do tego wszystkiego – miłości, planów, marzeń, pomysłów, ich realizacji, o otwartość na odczytywanie Jego woli – nieśmiało proszę zarówno Boga, jak i czytających te słowa, aby również w moim imieniu Go o nie poprosili.

VENI, SANTO SPIRITO

Wieczorem w dniu Zmartwychwstania, tam gdzie przebywali uczniowie, gdy drzwi były zamknięte z obawy przed Żydami, przyszedł Jezus, stanął pośrodku i rzekł do nich: Pokój wam! A to powiedziawszy, pokazał im ręce i bok. Uradowali się zatem uczniowie ujrzawszy Pana. A Jezus znowu rzekł do nich: Pokój wam! Jak Ojciec Mnie posłał, tak i Ja was posyłam. Po tych słowach tchnął na nich i powiedział im: Weźmijcie Ducha Świętego! Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane. (J 20,19-23)

W ostatnim zaś, najbardziej uroczystym dniu Święta Namiotów, Jezus stojąc zawołał donośnym głosem: Jeśli ktoś jest spragniony, a wierzy we Mnie – niech przyjdzie do Mnie i pije! Jak rzekło Pismo: Strumienie wody żywej popłyną z jego wnętrza. A powiedział to o Duchu, którego mieli otrzymać wierzący w Niego; Duch bowiem jeszcze nie był dany, ponieważ Jezus nie został jeszcze uwielbiony. (J 7,37-39)

Na jednym z blogów, czytanych niedawno, wyczytałem że Duch Święty jest albo niedoceniany, albo przeceniany. Trudno tutaj silić się na próby opisu – kim jest Duch. Jest równy zarówno Bogu Ojcu, jak i Synowi Bożemu. Od Nich pochodzi, towarzyszy Kościołowi, czuwa nad Tradycją, nad liturgią, rozbudza do wiary serca ludzkie, napełnia je odwagą i miłością. Mnie szczególnie zapadły kiedyś w pamięć słowa kard. Josepha Ratzingera, które wypowiedział sam niewiele przed rozpoczęciem konklawe, z którego wyszedł jako Benedykt XVI. A powiedział mniej więcej, że nie tyle Duch Święty wskazuje kardynałom kandydata palcem – co nie dopuszcza do tego, aby wybrano kogoś, kto szkodziłby Kościołowi. 
Każdy – osobiście (o ile żył wtedy – ja, np., nie), a jak nie, to kojarząc – zna słowa Jana Pawła II wypowiedziane na placu Zwycięstwa w Warszawie podczas pierwszej do Polski pielgrzymki: Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi. Zaakcentowane, dopowiedziane. To, że jestem Polakiem, że wiara katolicka, szacunek dla Boga, dla Kościoła jest mocno wpisany w historię narodu i kraju – to nic. Nie rodzisz się z wiarą jakby z urzędu daną, gotową. Twoje życie to własna, osobna przygoda z Bogiem, droga odczytywania tchnień i wskazań Ducha. To twoja praca, którą sam musisz wykonać. Tak samo jak uczniowie, którzy pierwszy raz kiedy coś zrobili po odejściu Chrystusa? Gdy Duch na nich tchnął. Skąd wiedzieli, co powiedzieć, kiedy żydzi ich oskarżali? Bo Duch im poddał, co mają mówić.
Można powiedzieć – Ducha Świętego nie da się przewidzieć. I to prawda. Czy apostołowie – heh, jakoś się ich uczepiłem dzisiaj – wiedzieli, na kogo mają czekać, gdy Jezus kazał im pozostawić w Jerozolimie i oczekiwać Pocieszyciela, Mocy z Wysoka? Nie sądzę. Może właśnie z tym mamy największy problem. Bo lubimy mieć wszystko poukładane, zaplanowane, przewidziane. Już od dziecka co bardziej zaradni rodzice wbijają do głowy pociechom: planuj, ucz się, wymyśl karierę, określ cel, wspinaj się, aż na szczyt. Jesteśmy zawaleni kalendarzami, terminarzami w komórkach, komputerach, przypominaczami – zrób to, zrób tamto. Właściwie możnaby odgórnie planować życie człowieka – a ten po prostu rodzi się, i wykonuje z góry ustalony plan.
Ale nie, gdy chodzi o Ducha. Jego nie można przewidzieć. On jest uosobieniem dobrze rozumianej spontaniczności, uwolnienia się od utartych schematów, konwenansów, tego wszystkiego co tak często przeszkadza, bo tak się przyjęło, bo tak wypada, itp. On wyzwala – dosłownie, nie tylko w sferze poglądów, ale całokształtu tożsamości człowieka. Dopiero w wietrze Jego łaski człowiek staje się naprawdę sobą, dopiero w Nim może odnaleźć swoją naturę, odczytać i zrozumieć z Nim i dzięki Niemu swoje prawdziwe potrzeby i pragnienia. Boimy się tego – i zupełnie niepotrzebnie. Bo dopiero wtedy jesteśmy naprawdę wolni, naprawdę sobą.
Kiedyś usłyszałem coś w stylu, że Duch Święty nie jest sprawiedliwy, bo jakoś tak nierówno te swoje dary rozdaje. Może łapówki bierze? 🙂 Nie. Jesteśmy podobni, ale równocześnie różni. To jest tak jak z ewangelicznymi talentami. Tego nie można przeliczyć, zestawić ze sobą. Każdy otrzymuje co innego. Jeden ma takie umiejętności, inny dysponuje takimi talentami. Duch Święty ubogaca mądrością, rozumem, radą, męstwem, umiejętnościa, pobożnością i bojaźnią Bożą – i te właśnie dary mają współdziałać tak ze mną, jak i z talentami już od Boga otrzymanymi… a tak często w ogóle nieodkrytymi.
Przybądź Duchu Święty,
Ześlij z nieba wzięty
Światła Twego strumień.

Przyjdź, Ojcze ubogich,
Przyjdź, Dawco łask drogich,
Przyjdź, Światłości sumień.

O, najmilszy zgości,
Słodka serc radości,
Słodkie orzeźwienie.

W pracy Tyś ochłodą,
W skwarze żywą wodą,
W płaczu utulenie.

Światłości najświętsza,
Serc wierzących wnętrza
Poddaj Twej potędze.

Bez Twojego tchnienia,
Cóż jest wśród stworzenia?
Jeno cierń i nędze.

Obmyj co nieświęte,
Oschłym wlej zachętę,
Ulecz serca ranę.

Nagnij, co jest harde,
Rozgrzej serca twarde,
Prowadź zabłąkane.

Daj Twoim wierzącym,
W Tobie ufającym,
Siedmiorakie dary.

Daj zasługę męstwa,
Daj wieniec zwycięstwa,
Daj szczęście bez miary. 

Duch Święty dzisiaj? Proszę bardzo – kawałek sztuki 🙂 
(http://duchowy.wordpress.com)
(http://duchwieje.blogspot.com – Yvonne Bell)
I to jest właśnie prawdziwa wiara. Przejść przez życie swoją własną, indywidualną drogą, zasłuchując się w Tego, kogo trzeba: nie w podszepty Złego, nie we własne widzimisię, ale lekki powiew, w którym mówi Duch. A mówi wszystko, nic więcej nie potrzeba. Tylko słuchać. Choć dla tak wielu samo to jest wystarczająco trudne.

Przyjdź, Duchu Święty. Przyjmij mnie. Zapal mnie. Niech płonie serce, które Ty odmienisz. Niech nowym blaskiem świecą oczy, które Ty oczyścisz i uzdolnisz do patrzenia z większą miłością. Zniszcz, spal i skrusz we mnie to wszystko, co małe, słabe, głupie i przestraszone. Nie chcę tego, to tylko przeszkadza. Pozwól mi poczuć Twój dotyk. Przemień mnie, odnów mnie.

Daj mi siłę, która nie boi się przeciwności. Daj wiarę, która nie zwątpi i się nie zawaha. Daj mi miłość, której będzie tym więcej, im w życiu trudniej. Daj nadzieję, która nie skończy się na mnie – ale którą zawsze będę potrafił zarazić i podzielić się z innymi, jeszcze bardziej jej potrzebującymi.

Nie wiedzieć – skąd, nie wiedzieć – dokąd. Zaufać, zawierzyć. Zamknąć oczy – i ulecieć, niesiony na skrzydłach Oswobodziciela… 

MOJA MODLITWA

Każdy z nas ma jakieś swoje upodobania modlitewne. 

Uwielbiam się modlić w pustawym kościele. Im mniej ludzi, tym lepiej. Z tyłu, w ciszy, jedna z ostatnich ławek. Albo – z przodu, przed Najświętszym Sakramentem. Zapatrzony w Niego.

No i codzienna modlitwa pracy – w czasie pracy 🙂 Krótkie przerwy. I w najbliższym czasie planuję odmawiać brewiarz w dzień, w czasie pracy – bo mam możliwość i warunki.

A najwięcej – w drodze. Przemieszczając się – praca-dom, i nie tylko. Przestrzeń pięknie odzwierciedla Boga. Jest tak samo niezmierzony, jak powietrze – i jednego i drugiego nie widzimy, a jednak wiemy, że jest. Powietrze, atmosfera się kończy – a Bóg nie. I to wszystko, co jest wokół – rzeczy i ludzie – to jego dzieła.

Zapatrzony w nie, poznaję Go. Myślę o tych, którzy pracują, gdzieś się spieszą, coś załatwiają. Myślę o ich trudzie, o tym kim są, co robią, ich planach, marzeniach, najbliższych. I tworzy się z tego taka wielka pajęczyna Bożej miłości, którą każdy z nas na swój sposób plecie. Każdy kogoś kocha, każdy w inny sposób do czegoś dąży – ale tak naprawdę wszyscy do Niego zmierzamy, ku Niemu kierujemy swoje kroki, nawet gdy nieświadomie. Bo On jest odpowiedzią na wszystkie pragnienia serca, do Niego wszystkie porywy tego serca płyną.

Gdy patrzę na to, co nieruchome, zachwycam się. Najpierw zielenią drzew i lasów, błękitem nieba, chmurami i wszelkim stworzeniem, które tu i ówdzie się pojawia. To też dowody na to, że On jest. One są dla nas – bo On tak chciał. Stworzył to wszystko, bo nas kocha i chce, aby nam było dobrze. Piękno świata otaczającego nas jest odzwierciedleniem nie tylko piękna i dobroci Boga, ale też Jego niespotykanej fantazji i różnorodności. Potem widzę tyle różnych miejsc, budynków, do których ludzie biegną i z których się wysypują. I myślę o ich historii – o tym, co widziały, ile już stoją, o ludziach którzy je wznosili. Co chcieli po sobie zostawić? Jak chcieli być zapamiętali? Co osiągnęli? Jedno na pewno – wielu z nich jest już po drugiej stronie, z Nim, w wieczności. Tam, dokąd i ja dążę.

No i modlitwa śpiewem. Tak, tak – kto śpiewa, ponoć dwa razy się modli. Nie wiem. Mnie to straszną frajdę sprawia. Piękne teksty, piękne melodie. I świadomość – twój śpiew pomaga komuś w modlitwie. Nie raz i nie dwa razy ludzie podchodzili do nas po mszy i dziękowali. Mała pożywka na moją pychę 🙂 Ale taki śpiew uskrzydla, dosłownie, dodaje sił. I wycisza.
Bóg jest wielki, a równocześnie malutki. I Jego maleńka cząstka jest w tym wszystkim, co nas otacza. Trzeba chcieć tylko to dostrzec, i tak po prostu się zachwycić.

DAJ SIĘ UŚWIĘCIĆ

W czasie ostatniej wieczerzy Jezus podniósłszy oczy ku niebu, modlił sie tymi słowami: Ojcze Święty, zachowaj ich w Twoim imieniu, które Mi dałeś, aby tak jak My stanowili jedno. Dopóki z nimi byłem, zachowywałem ich w Twoim imieniu, które Mi dałeś, i ustrzegłem ich, a nikt z nich nie zginął z wyjątkiem syna zatracenia, aby się spełniło Pismo Ale teraz idę do Ciebie i tak mówię, będąc jeszcze na świecie, aby moją radość mieli w sobie w całej pełni. Ja im przekazałem Twoje słowo, a świat ich znienawidził za to, że nie są ze świata, jak i Ja nie jestem ze świata. Nie proszę, abyś ich zabrał ze świata, ale byś ich ustrzegł od złego. Oni nie są ze świata, jak i Ja nie jestem ze świata. Uświęć ich w prawdzie. Słowo Twoje jest prawdą. Jak Ty Mnie posłałeś na świat, tak i Ja ich na świat posłałem. A za nich Ja poświęcam w ofierze samego siebie, aby i oni byli uświęceni w prawdzie. (J 17,11b-19)

Jezus modli się o nic innego, jak zwykłą jedność Kościoła. To może zabrzmieć nieco paradoksalnie – bo nie jest ona, jak widać, tak oczywista – wystarczy spojrzeć na wspólnoty chrześcijańskie dzisiaj. Jeden Kościół? Tak, w to wierzymy – że pełnia prawdy, depozyt wiary znajdują się w Kościele katolickim. Ale jest też przecież cerkiew prawosławna, luteranie, husyci, zielonoświątkowcy, mariawici i tyle innych wspólnot…
Kościół, pomimo życzenia Jezusa, podzielił się. Ludzka słabość wzięła górę nad wiarą w słowa Pana. Własne ambicje – ale nie można też zapominać o błędach, i to niekiedy karygodnych – przesłoniły człowiekowi wolę Boga i sprawiły, że dzisiaj musimy modlić się o to, co istniało kiedyś, ale zostało zaprzepaszczone przez zwykłą ludzką małość.
Nie jesteśmy ze świata? Nie jesteśmy. Wiara chrześcijańska, uświadomienie sobie prawdy o Bogu jako sprawcy i stwórcy wszystkiego, przyjęcie prawdy o Jezusie, Jego misji, zwycięstwie, jednoznacznie wskazuje też cel. Od Boga przychodzimy i do Niego dążymy. To jest tak naprawdę jedyny i najważniejszy cel tego wszystkiego, co i bez względu na to jak w życiu robimy. I nie chodzi Bogu o to, aby każdy człowiek – uświadamiając sobie powyższe – zamknął się w klasztorze, pustelni, i całymi dniami leżał krzyżem, modląc się. Nasze powołanie ma się realizować w świecie. Nie żyjemy dla świata – ale w nim właśnie mamy żyć. Między ludźmi, tak często wrogo nastawionymi, będąc takimi znakami sprzeciwu wobec tego, co płytkie, wyrachowane, skalkulowane na zysk możliwy do przeliczenia w walucie.
Znamy już Prawdę. Bóg ją objawił. Uświęcenie, o które Ojca prosi Jezus, ma na celu to, abyśmy w naszej drodze wytrwali. Abyśmy się nie pogubili, nie zabłądzili, nie stracili orientacji. Nasza wiara to nic innego jak taki Boży kompas – wskazujący najczęściej to, co trudniejsze i bardziej wymagające, ale zarazem to, co lepsze. Zły jest sprytny, a człowiek najczęściej głupi – więc to, co się świeci, ocieka złotem i przyciąga, kusi – to zwykle ta gorsza alternatywa, o czym człowiek przekonuje się po fakcie.
To uświęcenie w prawdzie to modlitwa o dar wytrwania na drodze, którą każdy z nas podąża. Same ewangelie dobrze pokazują – na początku za Jezusem szło wielu, i sukcesywnie wykruszali się, odchodzili. Za duże wymagania? Nie, to raczej za mało woli, gotowości do zmian, radykalizmu. I dlatego On modli się o to, abyś ty czy ja wytrwał w tym, którędy zmierza ku Niemu. Nie ma jednej uniwersalnej drogi – tak jak nie jesteśmy tacy sami. Ale mamy drogowskazy, modlitwę, przykłady tylu setek tych którzy poprzedzili nas w drodze a których Kościół nazywa świętymi. Czyli szczęśliwymi, tymi którzy osiągnęli zbawienie, są już z Bogiem.
Uświęcajmy się na naszej drodze, w prawdzie o sobie samych. Nie szukajmy świętości u innych, nie przeskakujmy z kwiatka na kwiatek. Do świętości potrzeba wytrwałości, bardzo często działania wbrew swojej słabej naturze. Ale przecież nie bez powodu św. Paweł napisał do Filipian, że moc w słabości się doskonali.
Twoja też może. Jeżeli będziesz chciał świętości. Jeśli będziesz do niej dążył. Jeśli po prostu dasz się uświęci.

POŁAMANIE W CIENIU KRZYŻA

Kilka ciekawych myśli z aktualnego GN:

Demokracja nie jest tylko formą, warto także zastanowić się nad jej treścią. Czy jeśli we wszystkich dziedzinach życia publicznego będziemy stale się kłócili, to przez to nasza demokracja będzie silniejsza? Wątpię. Niczego przez ustawiczne kłótnie nie zbudujemy. Trzeba ze sobą rozmawiać, nawet spierać się, pamiętając jednak, że znacznie więcej możemy osiągnąć wspólnie, a nie dzieląc się stale między sobą. W innym przypadku zawsze będzie zwyciężać partyjniactwo, zacietrzewienie i przypisywanie sobie monopolu na najlepsze rozwiązania, bez słuchania racji innych. Skuteczna demokracja, w moim przekonaniu, polega przede wszystkim na umiejętnym budowaniu mądrych i racjonalnych kompromisów, a nie ustawicznym mnożeniu konfliktów.

(prymas Polski abp Józef Kowalczyk o demokracji)

Świetny artykuł o tym, jak własnymi siłami, z pomocą prawdziwej pasji można własnymi siłami i skromnymi środkami poprowadzić wiejską szkołę.

No i ciekawe określenie, czym ma być życie – połamany życiorys odczytać przez pryzmat krzyża.

AUTOR & BLOG

Jest to wpis mocno nieaktualny – odpowiadający stanowi obecnemu znajdziesz tutaj.

 

AUTORKilka słów o sobie – wypadałoby jakby się przedstawić 🙂

Kim jestem? Rocznik (a nawet dokładnie data urodzenia) konsystorza, na którym kreowany kardynałem został abp Henryk Gulbinowicz. Studiowałem skutecznie i od pewnego czasu mam dyplom „mgr” w pewnej bardzo życiowej dziedzinie.Pracuję, jakby to powiedzieć, w branży – choć mam za sobą pracę nieco także inną, choć jednocześnie pokrewną gdy chodzi o tematykę. Od lutego 2010 do lipca 2012 w pewnym dość dużym serwisie www; najpierw specjalista z pogranicza pewnej dziedziny branży wyuczonej oraz szeroko pojętego IT – człowiek od bezpieczeństwem informacji; połowę tego czasu – w dziale dokładnie odpowiadającym ukończonym studiom. Lata 2012-2014 to kolejny, ostatni już i mocno intensywny, etap nauki w kierunku praktyki zawodowej – w grudniu 2014 r. ukończyłem pewną aplikację branżową. Od połowy 2015 r. pełnoprawny członek jednej z korporacji prawniczych. Od sierpnia 2012 – znowu bezpośrednio w branży, w pewnym sensie „urzędas”, ale jest mi dobrze.

Prywatnie od sierpnia 2009 – szczęśliwy mąż własnej żony. Od marca 2011 – dumny tata malutkiego, i rosnącego w zastraszającym tempie, Dominika, któremu staram się (w miarę niezbyt dużych możliwości czasowych) poświęcać czas, dawać radość i uczyć – nie mogąc wyjść z dumy nad tym, jakim świetnym staje się człowiekiem. Mieszkający w pięknym miejscu Wybrzeża (bo całe ono pięknym jest).
Przede wszystkim dużo czytam – co pewnie jest także pochodną jednego z poprzednich zajęć (ale tylko po części).
Interesuje mnie historia (średniowiecze, okres II wojny światowej i najnowsza historia Polski), powieści (sensacja, thrillery, powieść historyczna). Swego czasu – wielki fan komiksów. Amatorsko fotografuję, co też mi sprawia sporo frajdy. Lubię rower, spacery, uwielbiam góry (Tatry!).
Wierzący… Zdecydowanie. W zamierzchłych czasach dzieciństwa – może z przyzwyczajenia, potem coraz bardziej świadomie, z wyboru i przekonania – i tak zostało. Aktywnie działający w liturgicznej służbie ołtarza w rodzinnej parafii jako lektor i kantor (przez dekadę prezes tamtejszej LSO), przez te kilka lat także w paru innych, w tym również obecnej.

Żaden ksiądz, zakonnik, diakon stały – nic z tych rzeczy. Niezrzeszony (gdy mowa o różnych wspólnotach – ruchach, neokatechumenat itp.).

(krótki cytat z bloga) Liturgicznie? Święto bazyliki większej (jednej z czterech) św. Jana na Lateranie, siedziby i katedry biskupa Rzymu od III w.n.e. Centrali Kościoła. Byłem tam w 2004, w dniu audiencji u sługi Bożego Jana Pawła II – a więc 17.02. Niesamowite miejsce. Została nawet pamiątka – dwa Tomki, czyli ja na tle olbrzymiego posągu św. Tomasza. Dwa niedowiarki… 

Tyle, tytułem przedstawienia się.BLOG

Pisuję na blogach od lat pewnie jakiś 10 już.  

Ten blog jest czwartym z kolei, pisane praktycznie jeden po drugim od dobrej połowy dekady. Poprzednie kończyły żywot (obydwa) dość nagle i burzliwie, mam nadzieję że z tym się tak nie stanie – i że choćby część tych, którzy wtedy mnie czytali, jakoś tu trafi. Trzeci blog, ostatni, istnieje nadal na blog.pl w zasadzie na pamiątkę. Nininiejszy powstał, ponieważ coraz więcej osób korzysta z blogspot.com.

Absolutnie celowo piszę anonimowo – właśnie ze względu na nieprzyjemności i oszołomstwo, jakiego doświadczyłem, gdy w sposób łatwiejszy do zidentyfikowania prowadziłem jeden z wcześniejszych blogów. Nie pojawią się tu imiona, ani też nic innego – co do zasady, wyjątki mogą być – umożliwiającego identyfikację osób o których mowa, oczywiście poza osobami publicznymi.

Tematem przewodnim tego wszystkiego, o czym się tu wywnętrzam, jest zasadniczo wiara jako intymna relacja z Bogiem człowieka konkretnego, moja. Najczęściej w formie rozważań do Ewangelii, zazwyczaj danego dnia albo uroczystości która była/będzie niebawem. Czasami inspirują mnie jakieś teksty, wiersze (często + x Jana Twardowskiego) czy piosenki. A nawet zdarzy się, że film czy serial.

Zachwycam się Bogiem. Śmieszne? Może. Ale to niewyczerpane źródło, które ciągle mnie zaskakuje, ciągle odkrywam je z innej strony, inaczej. Poznałem Go, wierzę w Jego obecność, czuję Jego miłość i opiekę  – więc o tym mówię, bo co jest ważniejszego?

Nie mogę chyba pochwalić się wybitną grzesznością i grabieniem sobie przed Nim (nie, żaden święty ze mnie), a tym bardziej spektakularnym nawróceniem. Tego tu nie znajdziesz.

Idę sobie po prostu przez życie, od ok. ćwierćwiecza, i w tym wszystkim towarzyszy mi On, Jehoszua – bo tak brzmi pełne imię Jezusa. Co znaczy? Bóg jest zbawieniem. I to wielka prawda, którą nieustannie odkrywam. W pracy, w przyjaźniach, w miłości, w spotykanych przypadkowo ludziach. We wszystkich zdarzeniach, jakie stają się moim udziałem. To wielka obietnica, do której dążę i w którą wierzę.

Owszem, czasami napiszę tu o czymś innym – a to o jakieś nominacji w Kościele, o jakieś sytuacji w Kościele która wywołuje więcej zamieszania. Tak, czasami też o polityce czy o jakimś większym wywołaniu na skalę kraju czy świata. Człowiek, wierzący czy nie, jest częścią narodu, kraju i świata. Nie żyję w oderwaniu od tego, lewitując czy leżąc krzyżem – ale stąpam twardo po ziemi. Mam swoje poglądy nie tylko związane z wiarą, i nie wstydzę się ich – ale się nimi tutaj dzielę.

Zapraszam do towarzyszenia mi w tej wędrówce. Ubogacajmy się swoimi myślami!

W przypadku pytań – pisz na tomuuu[at]o2.pl (oczywiście, zamiast „[at]” wstawiamy małpkę, czyli „@”) 🙂