Piotr powiedział do Jezusa: „Oto my opuściliśmy wszystko i poszliśmy za Tobą”. Jezus odpowiedział: „Zaprawdę powiadam wam: Nikt nie opuszcza domu, braci, sióstr, matki, ojca, dzieci i pól z powodu Mnie i z powodu Ewangelii, żeby nie otrzymał sto kroć więcej teraz, w tym czasie, domów, braci, sióstr, matek, dzieci i pól wśród prześladowań, a życia wiecznego w czasie przyszłym. Lecz wielu pierwszych będzie ostatnimi, a ostatnich pierwszymi”. (Mk 10,28-31)
To pytanie nie zostało w ogóle zadane wprost przez Piotra. Ale podtekst jest oczywisty – co my z tego będziemy mieli, Jezu? Może i życie w Palestynie w tamtych czasach nie było jakoś specjalnie wyszukane i wspaniałe dla prostych ludzi (a takimi była większość apostołów), ale – bądź co bądź – pozostawili swoje łodzie, swoje rybactwo, prace i zajęcia, prawdopodobnie też rodziny, no i poszli za Nim. Tak bez niczego. Jak stali – tak poszli. Zresztą – to przecież tak bardzo ludzkie, pytać o korzyści. Nawet gdy motywacja nie jest materialna, a dotyczy czegoś innego, innej sfery, duchowości.
Ksiądz rano na mszy bardzo ładnie powiedział – że Bóg nigdy nie jest dłużnikiem człowieka. Bóg nigdy nie pozostawia jakiś niedomówień, niezałatwionych porachunków z człowiekiem. Oni nie poszli wtedy za Jezusem ot tak, żeby iść za Nim do Jerozolimy, On dał się zabić – a oni wrócili do swojej codzienności. Nie, nic takiego nie miało nastąpić. Spotkali Jezusa – i nigdy nic nie było takie samo. Albo inaczej – było, ale ich optyka na świat była inna. Dzięki Niemu.
Już wtedy, w czasach Jezusowi współczesnych, był choćby obrazek ewangeliczny z młodzieńcem, który chciał – a przynajmniej to deklarował – pójść za Nim, i pytał, co ma zrobić. Jezus wiedział, że był dobry, prawy, ale i bogaty – więc polecił rozdać majątek i wtedy wrócić. I tutaj się skończyły ambicje i plany pytającego; nie potrafił pozbyć się majątku. Przez te wieki – nic się w tym zakresie nie zmieniło. Ludzie tak samo, o ile nie jeszcze bardziej, gonią za kasą i bardzo często dosłownie wszystko podporządkowują jej zdobywaniu, pomnażaniu, liczeniu, trwonieniu, i tak w kółko…
Co mi da to, że wierzę? Przy takim, materialistycznym nastawieniu, pewnie nic. Nawet trudniej będzie – bo zamiast pracować w weekendy Bóg każe do kościoła iść, nie spędzać czasu nad papierami – tylko zająć się rodziną, małżonkiem. Rozmawiać, być dla siebie, pomagać sobie – a przecież ile w tym czasie forsy ucieka między palcami… Tylko że na kasie świat się nie kończy. A korzyści, które wspomniał Jezus, to nie tylko i nie zawsze w ogóle coś, co można przeliczyć na pieniądze. Ale zawsze będzie to coś cenniejszego – co pozwoli dać sobie radę nawet gdy tych zer na koncie czy w portfelu nie będzie tyle, ile byśmy chcieli.
Jeśli nie widzisz, czym Bóg cię ubogacił – to nie znaczy, że dajesz Mu czas, wierzysz, a On ma to w nosie. To znaczy, że w tym wszystkim jeszcze za bardzo patrzysz na siebie – a za mało zasłuchujesz się w Niego, w Jego Ducha, i przez to nie widzisz, co i ile On ci daje. Co wtedy? Jeszcze bardziej zaprzeć się samego siebie, zepchnąć gdzieś w kąt egoizm, samolubstwo, zapatrzenie w siebie, wszelkie ja, mnie, moje – zrzucić z siebie ten szczelny pancerzyk egoisty i egocentryka.
I dopiero wtedy – tak naprawdę wolny – pójść za Nim nawet (a może zwłaszcza) wtedy, gdy nagle przewróci wszystko do góry nogami i poprowadzi w najmniej spodziewane miejsce. I to będzie początek drogi ku temu, co On pragnie ofiarować tobie.
>>>
Dzisiaj, a konkretnie za jakieś niespełna 2 godziny, skończę 25 lat.
Jak tak sobie rano w łóżku myślałem – cóż, drogi Boże są dość niezbadane. Gdyby mi ktoś zadał np. w III klasie LO pytanie – co będziesz robił mając 25 lat… pewnie bym odpowiedział, że przygotowywałbym się do święceń kapłańskich. Bo taki wtedy był mój pomysł na życie, taka wydawała mi się droga, którą coraz wyraźniej Bóg przede mną kreślił.
Potem moją obecną kochaną żonkę postawił na tej drodze, i wszystko się poprzestawiało 🙂 Długo ze (za?) sobą chodziliśmy, zdążyliśmy skutecznie zacząć i skończyć (wspólnie) studia, no i w sierpniu AD 2009 pobraliśmy się. Mamy gdzie mieszkać, mamy za co żyć, milionerami nie jesteśmy, ale jest nam dobrze. Mamy, mniejsze lub większe (a raczej do zrealizowania w krótszej lub dłuższej perspektywie) plany, kochamy się. Czegoś więcej potrzeba? Mnie – nie.
To też było – nawiązując do Ewangelii – takie pójście za Nim, właśnie tym trudniejsze, że chyba ja sam byłem pewien: kapłaństwo, i najtrudniej to mnie samemu było uświadomić sobie, że moje miejsce jednak nie jest w seminarium. Bóg pokazał figę, i zaproponował inną drogę 🙂
Trochę mnie krępuje bycie dzisiaj trochę na świeczniku – na szczęście, w pracy się nie pochwaliłem (bo i czym), ale co rusz smsy, życzenia na GG, n-k czy facebooku. I choć z roku na rok pamięta o tym dniu coraz mniej osób – to jakby tym bardziej każde z życzeń przyjmuję z większą wdzięcznością. Bo to chyba znaczy, że stanowi się element czyjegoś życia, że jest się choć trochę ważnym. Przynajmniej ja to tak odbieram i staram się pamiętać o urodzinach/imieninach znajomych.
Wieczorem przyjadą rodzice i teściowie, posiedzimy, pogadamy, ciacho tymi ręcami zrobione zjemy. To przyjemny moment, w którym tę radość można podzielić z ludźmi najważniejszymi, kochanymi, tymi którzy od początku (rodzice – życia; teściowie – znajomości z żoną) mam wrażenie i wierzę że bardzo mocno mi kibicowali i kibicują.
Co dalej? Nic. To samo. Ta jedna cyferka z tyłu nic nie zmienia. Przypomina – czas ucieka, wieczność czeka. Trzeba być gotowym. Trzeba dobrze czas wykorzystywać, nie można pozwolić sobie na nudę i bezczynność. Bo z nich też Bóg rozliczy. Zawsze jest coś, co można zrobić, pomóc, wymyśleć, przemodlić. Zawsze jest coś, co można zrobić, żeby być bardziej świętym – a mnie nawet do tego, aby tym świętym być choć troszkę, baaardzo dużo brakuje…
I o siły do tego wszystkiego – miłości, planów, marzeń, pomysłów, ich realizacji, o otwartość na odczytywanie Jego woli – nieśmiało proszę zarówno Boga, jak i czytających te słowa, aby również w moim imieniu Go o nie poprosili.