18 + 11

29 lat dzisiaj kończę. To oszukane 18+11 jakby lepiej wyglądało. No, grunt, że (ostatni raz) nie 30… 
Tyle lat, wydarzeń, osób, doświadczeń, znajomości, przyjaźni. Świata póki co nie zjechałem, ale widziałem wiele i jestem za to wdzięczny. Dużo bardziej – za ludzi, których dane było w różnych okolicznościach i miejscach spotkać. Z wieloma kontakt się jakoś urwał, z innymi jest jakaś relacja do dzisiaj. Miesiąc temu Franciszek kanonizował Jana Pawła II, a dokładnie 10 lat temu mi było dane spotkać „naszego papieża”. Nigdy nie myślałem, że to nastąpi tak szybko – a jednak, prawie rok mija, jak Mamy nie ma z nami… Pierwsze urodziny bez niej. 
Tyle przygód, podróży, różnych dróg i dróżek. Decyzji dobrych i złych – których konsekwencje później odczuwałem raz mocniej (i dobrze, bo nic tak nie uczy dosadnie, jak własny błąd za który się dostaje), raz słabiej. Spraw lepszych i gorszych, bardziej i mniej udanych. Raz łatwiej, raz trudniej – ciągle do przodu. 
Zawsze w Jego obecności. Raz bardziej ufnie, raz mniej – ale nigdy nie zapominając, że On jest. Po prostu czasami nie nadążając, nie ogarniając – w końcu Boga nie zawsze trzeba dokładnie rozumieć. Dużą sztuką w tym wszystkim są dla mnie dwie rzeczy: po pierwsze umieć Mu dziękować (bez Niego nic by nie było), a po drugie nie obwiniać Go, kiedy coś nie wyjdzie. I zawsze starać się znaleźć dla Niego czas w dzień – nawet po to, żeby szczerym sercem coś Mu wyrzucić, ale być przed Nim sobą. 
Moje życie jest bardzo proste i jest mi z tym równie bardzo dobrze. Praca, aplikacja, dom i rodzina… Bez szału, bez zbytku – wystarcza zazwyczaj w sam raz, czasami ciut brakuje (z drugiej strony – kto tak nie ma?). Niektórzy zjeżdżają świat wzdłuż i wszerz, podróżują – a mnie tego (zwykle) nie brakuje. Dobrze jest tak, jak jest. Żeby jeszcze praca trochę lepsza była, żeby nie musieć tak wszystkiego co do grosza liczyć… Ale naprawdę – są tacy, którzy mają dużo gorzej. 
Dzisiaj na komórce przeczytałem (kolejny) świetny krótki tekst o. Grzegorza Kramera SI, który świetnie pasuje mi tutaj na podsumowanie. 

Chrześcijaństwo jest doświadczaniem nieustannie dwóch rzeczywistości. Mojej, osobistej grzeszności, czyli świadomości tego, że wobec Miłości Boga jestem ciągle nie w porządku: robię głupie rzeczy, które niszczą moją wolność, poczucie godności i dobrej dumy. Druga jest ta, że On nieustannie, za darmo, swoją łaską, daje mi doświadczać bezwarunkowego przebaczenia. 

Napięcie między nimi jest czymś, co towarzyszy mi od rana do wieczora, przez cały świadomie przeżywany czas. Ono zmienia moje myślenie, wartościowanie, podejmowanie decyzji i w końcu działanie. Ważny w tym procesie jest czas, kiedyś wydawało mi się, że to jest kwestia moich decyzji, pracy nad sobą, dziś wiem, że to za mało, że bez łaski nic nie zrobię, albo zrobię niewiele. Mam też to szczęście spotykać mądrych ludzi starych, którzy uczą mnie tego, że proces przemiany trwa naprawdę do śmierci. 

To powolne umieranie mojej sprawiedliwości pod wpływem działania łaski sprawia, że z każdym dniem czuję się coraz bardziej pokonany, przez Tego, który pokonał wszystko, łącznie ze śmiercią.

Jestem bardzo wdzięczny za to, co było, i za tych, którzy byli/są w tym moim małym życiu. Naprawdę. Nie wiem, ile go mam przed sobą – da Bóg, może drugie tyle ujadę. 
Tego nigdy za wiele – więc proszę o modlitwę za siebie, egoistycznie 🙂 
Grazie molto, la vita e bella! 

Gdański biskup afrykański

Archidiecezja gdańska czeka na biskupa – i w pewnym sensie się go doczekała. Mam na myśli wakat na stanowisku sufragana. Doczekaliśmy się biskupa jednak w innym sensie – ponieważ kapłan naszej archidiecezji został, w ramach pewnie jednej z ostatnich decyzji personalnych Benedykta XVI, w dniu 22 lutego 2013 r. mianowany arcybiskupem tytularnym Otriculum i nuncjuszem apostolskim w Liberii, co wiąże się również z akredytacją w Gambii i Sierra Leone. 
ks. prałat Mieczysław Adamczyk (2003)
Mowa o ks. prałacie Mieczysławie Adamczyku. Rocznik 1962, święcenia przyjął w 1987 (kolega rocznikowy jednego z kapłanów, którzy udzielali mi ślubu), absolwent (doktorat) studiów w zakresie prawa kanonicznego, w Papieskiej Akademii Dyplomatycznej przygotowujący się do służby już od 1989 r. W służbie dyplomatycznej Stolicy Apostolskiej od dnia 01 lipca 1993 r., pracował w nuncjaturach na Madagaskarze (1993-1997), w Indiach (1997-1999), na Węgrzech (1999-2002), w Belgii i Luksemburgu (2002-2005), Republice Południowej Afryki (2005-2008) – jako sekretarz nuncjatur, i w Wenezueli (od 2008) jako radca. Człowiek młody, bowiem zaledwie 50-letni, znający 5 języków, a jednocześnie całe życie kapłańskie praktycznie związany ze służbą dyplomatyczną Watykanu. Zastępuje abp. George’a Antonysamy’ego, powołanego 21 listopada 2012 r. na metropolitę Madrasu i Majlapuru w rodzinnych Indiach. 
Tym samym grono polskich nuncjuszy wzrosło do 7 osób: abp Janusz Bolonek – Bułgaria (od 2008) i Macedonia (od 2011), abp Juliusz Janusz – Słowenia oraz delegat apostolski w Kosowie (2011), abp Henryk Nowak – 5 krajów skandynawskich (2012), abp Jan Romeo Pawłowski – Kongo i Gabon (2009), abp Marek Solczyński – Gruzja i Armenia (2011) oraz Azerbejdżan (2012) oraz abp Józef Wesołowski – Dominikana oraz delegat apostolski w Portoryko (2008). 
Jest to jedna z 5 nominacji z zakresu służby dyplomatycznej – 1 nuncjusz został przeniesiony na inną placówkę, natomiast pozostałych 4 – w tym abp nominat Adamczyk – zostali wraz z nominacjami wyniesieni do godności arcybiskupiej. 
I taka smutna konstatacja – informację o powyższej nominacji można znaleźć na wiara.pl, KEP, deon.pl, nawet na stronie archidiecezji łódzkiej. Ale na stronie diecezji gdańskiej do dzisiaj ani słowa na ten temat – bądź co bądź, kapłana tej diecezji. Heh…
Gratulujemy księdzu Mirosławowi, życząc jednocześnie wielu Bożych łask i sił w nowej roli.
>>>
Życzenia ślę również Janowi Turnau, publicyście m.in. Tygodnika Powszechnego, jubilatowi obchodzącemu dzisiaj piękną 80 rocznicę urodzin.
Posłużę się do jego opisu – kto nie zna – słowami x Adama Bonieckiego MIC:

Jan Turnau jest zjawiskiem specjalnym. Bodaj od powstania „GW” pisze w niej teksty religijne. Żadna sztuka pisać takie w „Niedzieli” czy „Gościu Niedzielnym”, nawet w „Tygodniku Powszechnym”, który jest pismem katolickim. Ale w „Gazecie”? Bezbożnej, jak uważają jedni, antyklerykalnej, jak głoszą inni, niebezpiecznej, jak głosi sam Przewodniczący (teksty religijne są tam jego zdaniem tylko po to, by podstępnie captare benevolentiam naiwnych katolików).
I Jan Turnau, wykształcony teolog (tak, tak), wie o czym pisze, a pisze prosto, niekiedy upraszczając pewnie zawiłe, teologiczne kwestie, ale nauki wiary nie deformuje, a raczej ją przybliża. Robi to trochę jak ks. Jan Twardowski, lecz u Turnaua jest sarkazm i zgryźliwość, choć dominują miłość, miłosierdzie, nadzieja i zachwyt.

Powiem tak – nie ze wszystkimi tezami i tekstami pana Jana się utożsamiam, natomiast zdecydowanie popieram jego pracę, zaangażowanie w ekumenizm w zakresie przekładów biblijnych, oraz choćby te właśnie jego teksty w GW oraz w rozdawanym tu i ówdzie bezpłatnym piśmie (bodajże w piątki) Metro. Tak, również za to, że dzięki niemu w GW można znaleźć coś wartościowego, co on tam napisze – a nie tylko, mniej lub bardziej na poziomie lub trafne walenie w Kościół jak popadnie. Czyli generalnie opinię x Bonieckiego podzielam.

Kto jego tekstów nie zna, kto nie zetknął się z jego książkami – a warto – niech zajrzy na blog pana Jana i obejrzy jego pisanki – piękne, proste i zazwyczaj bardzo głębokie rozważania nad Słowem Bożym, choć zdarzą się również komentarze bieżące.

Słucham

Nie jest zbyt dobrze.
W ciągu ostatnich 2 tygodni posypało mi się w pracy, która wydawała się być szczytem i spełnieniem marzeń w zakresie tego, co człowiek w moim wieku może osiągnąć i jakie to może dawać perspektywy. Fajny czas w dziale powiedzmy pośrednim jeśli chodzi o zainteresowania, po czym idealnie pasujący w czasie transfer do działu docelowego, najsensowniejszego, a potem dostanie się jeszcze na aplikację. No, bajka, ciężka ale zapowiadająca sensowne wyniki po 3 latach godzenia pracy z aplikacją (1 dzień wykładów właściwie cały rok poza wakacjami, no i praktyki przez 3 m-ce po 1 dniu w tygodniu). Więc zasuwam, 2 dni w tygodniu przychodzę do pracy po zajęciach aplikacyjnych. 
Nie wiem, o co chodzi. Wprost z szefem (a co najgrosze – także patronem) starłem się raz, ale w styczniu, przy czym obydwoje mieliśmy świadomość, że to ja miałem rację. Nie podkładałem się, nie wychylałem – robiłem swoje. Pretekst przyszedł w tym tygodniu, kiedy „nie wykonałem zadania”, które nie dość że czasowo, to jeszcze dla mnie w ogóle nie było wykonalne. Nie znalazłem tych materiałów, bo nie potrafiłem, o czym – mając świadomość, że potrzebuje ich w konkretnym terminie – powiedziałem wprost. No i była rozmowa w cztery oczy, w której dowiedziałem się, że taka sytuacja jest niedopuszczalna, że za mnie osoba X z działu musiała tego szukać, i jeśli jeszcze raz tak będzie, to on sobie „nie wyobraża możliwości dalszej współpracy”. Przekaz jasny. Wyraziłem zdziwienie dla faktu porównywania moich umiejętności do umiejętności osoby z dobrym kilkuletnim doświadczeniem w branży – na co dowiedziałem się, że „to nie jest szkoła, studia, tylko praca”.
Przy okazji usłyszałem, że jestem niepoważny, skoro (było to ze 3? miesiące wstecz) zadzwoniłem kiedyś i wziąłem urlop na żądanie, bo malutki się pochorował. Zdębiałem, jak to usłyszałem. I że jak ja śmiałem zadzwonić do innego starszego pracownika, kiedy tydzień temu w poniedziałek przyszedłem później do pracy, bo musiałem iść do dentysty w poniedziałek rano, po weekendzie z bolącym zębem. Nie zadzwoniłem do niego, bo był za granicą na urlopie, i – słusznie? – uznałem, że w tej sytuacji nie ma sensu dzwonić do niego, tylko do osoby będącej na miejscu w pracy. 
Ja mam dość. Facet jest rozgarniętym prawnikiem z dużo większym od mojego doświadczeniem, więc przy odrobinie wysiłku i tak się mnie stamtąd pozbędzie, jak się uprze. Poza tym absolutny pracoholik – więc nie zrozumie człowieka, jak ja, z inną hierarchią wartości, dla którego rodzina to nie tylko przykry obowiązek na weekend. A ja po sądach nie zamierzam się w takiej sprawie ciągać, szkoda czasu. Psychicznie natomiast mam dość – niedobrze mi się robi, kiedy myślę o pracy albo muszę do niej iść. Jedyny (…) problem – szansa na to, że gdziekolwiek zaoferują mi podobne zarobki, jest żadna. A kokosów nie zarabiam, wystarczy akurat – i teraz gdyby tego miało być kilkaset złotych mniej – mogło by być za mało. Nie mówię o żadnych ekstrawagancjach – normalne życie rodziny z małym dzieckiem, żadnych kulturalnych eskapad czy corocznych zagranicznych wakacji. I to zmusza do zastanowienia przed jakimkolwiek ruchem – odpowiadam za nas wszystkich, za żonę i za maleństwo nasze. We dwoje byśmy sobie dali radę, bez problemu, ale jest jeszcze nasz D. Nie wnikam, czy – jak niektórzy mówią – to chwilowe zachowanie, czy nie. Ja w takich warunkach nie chcę pracować. 
W piątek miałem dzień praktyk, zjechałem rano w okolice sądu, i tak się złożyło, że nogi zaprowadziły mnie do… kościoła od kilku lat będącego w praktyce kaplicą wieczystej adoracji, gdzie dobre 20 albo i więcej lat temu prowadzała mnie śp. babcia na msze dla dzieci. Po drodze – w głowie cały czas tekst i melodia „Oczekuję Ciebie, Panie” TGD, jakoś sama przyszła. Dziwne takie wspomnienia, przez mgłę. A w ogóle -był to dzień moich urodzin. Pomodliłem się chwilę – pozytywna obserwacja: mimo Palikotów i innych tej maści oszołomów, przez te kilka minut przez kościół, choćby na jedną zdrowaśkę, przewinęło się naprawdę dużo ludzi; i więcej młodych, wyraźnie w drodze do szkoły/pracy niż starszych. I tak się zastanawiałem nad tym, gdzie jestem, co się dzieje, przed jakim wyborem może przyjść mi stanąć. Nie mogę narzekać – mam wszystko, co jest mi potrzebne, i to wystarczy. Pojawia się jednak zagrożenie, że coś tym porządkiem może zachwiać… i wchodzi strach. Mimo, że na każdym kroku przekonuję się, że On czuwa i jest obok (np. kończą się pieniądze – tego samego dnia telefon ze sklepu, gdzie reklamowałem pewną rzecz, że jest zwrot pieniędzy; albo bardziej niż błyskawiczne załatwienie sprawy zwrotu podatku w skarbówce). Ale strach się pojawia. 
Nie napiszę nic o dzisiejszej Ewangelii – choć to Niedziela Zesłania Ducha Świętego – ale odsyłam do świetnego tekstu x Macieja Pohla z Mateusza (pierwszy do liturgii dnia, nie mszy wigilijnej). Ostatni akapit:

Musi być tylko spełniony jeden warunek: trzeba wierzyć w Chrystusa, oddać Mu siebie. Dopiero wtedy będziemy potrafili zbliżyć się do Niego i właśnie u Niego szukać pomocy, będziemy umieli powiedzieć Mu o swoich pragnieniach i potrzebach. I także wtedy będziemy potrafili przyjąć pomoc, jaką nam ześle – swojego Ducha.

Wołałeś, zapraszałeś, jestem. W Tobie jest światło, Twój Duch uskrzydla człowieka. Słucham.  

Od pięknej bojaźni do pięknej obietnicy

Nowa praca (w sensie – stanowisko, bo firma ta sama), nowe obowiązki, a przy tym muszę do końca miesiąca ogarniać jednocześnie dotychczasowe. Dużo, naprawdę, szczególnie w kontekście mierzenia się z zupełnie nowymi zagadnieniami. Stąd poślizg był i przez kila dni nieregularne wpisy mogą być.
Niech się nie trwoży serce wasze. Wierzycie w Boga? I we Mnie wierzcie. W domu Ojca mego jest mieszkań wiele. Gdyby tak nie było, to bym wam powiedział. Idę przecież przygotować wam miejsce. A gdy odejdę i przygotuję wam miejsce, przyjdę powtórnie i zabiorę was do siebie, abyście i wy byli tam, gdzie Ja jestem. Znacie drogę, dokąd Ja idę. Odezwał się do Niego Tomasz: Panie, nie wiemy, dokąd idziesz. Jak więc możemy znać drogę? Odpowiedział mu Jezus: Ja jestem drogą i prawdą, i życiem. Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej jak tylko przeze Mnie. Gdybyście Mnie poznali, znalibyście i mojego Ojca. Ale teraz już Go znacie i zobaczyliście. Rzekł do Niego Filip: Panie, pokaż nam Ojca, a to nam wystarczy. Odpowiedział mu Jezus: Filipie, tak długo jestem z wami, a jeszcze Mnie nie poznałeś? Kto Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca. Dlaczego więc mówisz: Pokaż nam Ojca? Czy nie wierzysz, że Ja jestem w Ojcu, a Ojciec we Mnie? Słów tych, które wam mówię, nie wypowiadam od siebie. Ojciec, który trwa we Mnie, On sam dokonuje tych dzieł. Wierzcie Mi, że Ja jestem w Ojcu, a Ojciec we Mnie. Jeżeli zaś nie – wierzcie przynajmniej ze względu na same dzieła. Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Kto we Mnie wierzy, będzie także dokonywał tych dzieł, których Ja dokonuję, owszem, i większe od tych uczyni, bo Ja idę do Ojca. (J 14,1-12)
Ten tekst jest piękny przede wszystkim słowami, od których się zaczyna. Kto wierzy Bogu, u tego nie ma miejsca na strach i bojaźń. Bóg to wszystko zabrał, zamazał i tak naprawdę zniweczył na drzewie krzyża, i ostatecznie podeptał, odsuwając kamień, który stał na drodze zmartwychwstaniu Jego Syna. Wiara komplementarna – i w Boga Ojca, i w Syna Bożego (nie wspominając o Duchu Pocieszycielu). Serce ludzkie – nas, przecież tak pewnych siebie, dumnych, wierzących nade wszystko w siłę pieniądza i własne możliwości – bardzo łatwo i często poddaje się tej trwodze tak bardzo właśnie ludzkiej. Maska pewności siebie, buta i pycha – a pod tym strach człowieka, który by najchętniej uciekł gdzie przysłowiowy pieprz rośnie. Wielu tak żyje. Czemu? Bo jeszcze więcej osób taki styl bycia premiuje. Totalna iluzja i teatrzyk – wszyscy wiedzą, o co chodzi, ale udają, że się dają nabrać. Bo boją się tak samo. Bo nie chcą okazać słabości. 
Tym bardziej więc dla takich niedowiarków wydaje się być Jezusowe zaproszenie, propozycja. Do domu, gdzie zmieści się każdy. Do domu, dokąd może wejść każdy – według niektórych, poza tymi, którzy swoim sposobem bycia przekreślą sobie ten dostęp, skazując się na potępienie wieczne; według innych, do których stanowiska i ja się przyłączam, każdy, bez wyjątku, pytanie tylko, czy od razu po śmierci, czy odpokutowawszy swoje winy. Jezus mówi wręcz wprost – idzie tam, do tego domu, dla nas, aby nam przygotować miejsca, kiedy my tam dotrzemy. Wyprzedza nas i pokazuje – ta droga jest bezpieczna, sam ją już dla ciebie, mały człowieku, przeszedłem, umierając i zmartwychwstając, abyś ty mógł dzięki Mnie i we Mnie zmartwychwstać do życia, które nie będzie miało końca.
Tak, znamy drogę. Tamci, spośród których jeden – mój imiennik – wyskoczył z pytaniem o to, co to właściwie za droga, pewnie też, tylko jeszcze do nich ta prawda nie dotarła. Jezus był jeszcze z nimi – jakakolwiek perspektywa męki, śmierci a tym bardziej zwycięstwa nad tą ostatnią, choć Jezus o tym mówił i przygotowywał ich, nie mieściła się apostołom jeszcze w głowach. Potrzebna chyba była inna optyka, inna perspektywa – ujrzenie Jezusa jako tego, który żyje, ukrzyżowany, choć umarł. Wtedy zrozumieli – inni przed rzeczywistością pustego grobu, jeszcze inni w Emaus, czy podczas wspólnego łowienia ryb albo posiłku nad jeziorem. Znamy drogę – jeśli tylko znamy Jezusa. Nie jako postać historyczną, jeden z licznych biogramów w atlasie czy encyklopedii religijnej – ale jako Pana, Zbawiciela, Mesjasza, Boga z nami. Właściwa droga, jedyna prawda, wieczne życie.
Tak sobie myślę – ludzie i dzisiaj mają problemy ze zrozumieniem Trójcy Świętej – a co dopiero tamci, w większości prości rybacy i rzemieślnicy? Nic dziwnego, że pytali – jak Tomasz, jak Filip. Jezus prowadzi tam, dokąd człowieka chce doprowadzić Bóg; Bóg przez Jezusa prowadzi ludzi ku sobie. Warto, dla zobrazowania tej prawdy, zacytować przepiękną prefację o Trójcy Świętej (choć to nie uroczystość ku Jej czci):
Panie, Ojcze święty, wszechmogący, wieczny Boże. Ty z jednorodzonym Synem Twoim i Duchem Świętym jedynym jesteś Bogiem, jedynym jesteś Panem; nie przez jedność osoby, lecz przez to, że Trójca ma jedną naturę. W cokolwiek bowiem dzięki Twemu objawieniu wierzymy o Twojej chwale, to samo bez żadnej różnicy myślimy o Twoim Synu i o Duchu Świętym. Tak, iż wyznając prawdziwe i wiekuiste Bóstwo wielbimy odrębność Osób, Jedność w istocie i równość w majestacie.
Jedna natura, choć trzy Osoby boskie – odrębne w swojej postaci, choć tożsame w istocie. Mówi i naucza Jezus, Syn – a działa wszechmogący Bóg Ojciec. Trudne to może się wydawać, ale przecież to podstawa wiary Kościoła. Nic, co by umysł ludzki był w stanie zgłębić czy poznać w całości – ale prawda, którą Bóg objawia i pozwala rozumieć tym, którzy jej zrozumienia pragną i szukają szczerze. Jak ktoś ma problem – świetnym obrazkiem jest tutaj Trójca Święta Rublowa. A jeśli ktoś ma problem mimo tego – Jezus sam zostawia wskazówkę. Przypatrz się temu, co Ten Człowiek uczynił, ile dokonał. Uwierz w Jego dzieła – których zwykły człowiek nigdy by nie dokonał. Można próbować to sobie jakoś wytłumaczyć, uzasadnić i rozgryzać – serce podpowiada, że tu ludzkie kalkulacje i obliczenia to za mało. Trzeba uwierzyć – nic innego w takiej sytuacji po prostu nie ma sensu, wszystko inne będzie stratą czasu. 

No i na końcu ta piękna obietnica – o której dzisiaj możemy powiedzieć, że się ziściła i ziszcza cały czas. Dzieli nas przeszło 2000 lat od czasu, gdy Jezus wypowiadał te słowa, wędrując po Ziemi Świętej, i można z pełnym przekonaniem powiedzieć – miał rację. Ci, którzy po Nim i w Jego imię przyszli, działali rzeczy po prostu cudowne, a z pewnością dla wielu (także w świetle dzisiejszego stanu wiedzy i nauki) niewytłumaczalne. Bo zaufali Bogu. Bo wiedzieli, że On nigdy nikogo nie zawiódł, jeśli ktoś szczerze się do Niego zwracał. Jezus poszedł do Ojca, aby jeszcze bardziej tam właśnie wstawiać się za nami. Pozostawił Kościół tutaj i jakby zachęca – wypróbuj Mnie, proś, módl się. Daj mi szansę, abyś na własnej skórze przekonał się, że dla Mnie nie ma rzeczy niemożliwych. Niech się nie trwoży serce wasze.
>>>

Mała prośba, z innej beczki. Tak wyszło, że jutro mam urodziny. Za modlitwę – nic konkretnego, o siły po prostu, wdzięczny będę. Bo sporo tego wszystkiego mam na głowie.

Roczek

W sumie, nie planowałem tego wpisu. Ale tak wczoraj spojrzałem, i okazało się, że dokładnie rok temu napisałem pierwszy tekst na tym blogu, pod tym adresem. Czyli dzisiaj blog jakby ma urodziny 🙂
I tak sobie myślę – po prawej widzę, że niby 20 osób obserwuje te moje wypociny tutaj. To łaskocze słabe ludzkie ego, przyjemnie daje poczucie docenienia. Taka prawda, słabym człowiekiem jestem. Z drugiej strony – szkoda, że tak mało osób coś komentuje. To, co piszę, to jakieś tam moje (bez)myśli, i zawsze zastanawiam się, jakie myśli powstają w głowach innych, gdy je czytają. To jest tak, jak z Biblią – masz jeden, nawet krótki tekst, ale gdy usiądzie do niego powiedzmy 5 osób, to każda z nich na coś innego zwróci uwagę, inne zdanie zwróci jej uwagę. Takie wymiany myśli ubogacają. A właśnie o to mi chodzi. 
Pewnie już kiedyś napisałem, że dla mnie blog jest formą ekspresji, wyrażania siebie. Jedni piszą o samochodach, o sportach, jedzeniu, rodzinie (ja też – gdzie indziej) czy książkach (zdarzy mi się) – a ja o Bogu, bo, jak to śpiewa odkrywana przeze mnie ostatnio na nowo Beata Bednarz – jedynie Bóg to odpowiedź
Dziękuję wszystkim, którzy mi w tym pisaniu towarzyszą. Mam nadzieję, że ten blog jakoś, choćby troszku, pomaga, podsunie jakąś ciekawą myśl, zainspiruje choćby czasami, do konstruktywnych przemyśleń. Za wszystkie wpisy dziękuję, i proszę o kolejne.

Z PERSPEKTYWY ĆWIERĆWIECZA

Piotr powiedział do Jezusa: „Oto my opuściliśmy wszystko i poszliśmy za Tobą”. Jezus odpowiedział: „Zaprawdę powiadam wam: Nikt nie opuszcza domu, braci, sióstr, matki, ojca, dzieci i pól z powodu Mnie i z powodu Ewangelii, żeby nie otrzymał sto kroć więcej teraz, w tym czasie, domów, braci, sióstr, matek, dzieci i pól wśród prześladowań, a życia wiecznego w czasie przyszłym. Lecz wielu pierwszych będzie ostatnimi, a ostatnich pierwszymi”. (Mk 10,28-31)
To pytanie nie zostało w ogóle zadane wprost przez Piotra. Ale podtekst jest oczywisty – co my z tego będziemy mieli, Jezu? Może i życie w Palestynie w tamtych czasach nie było jakoś specjalnie wyszukane i wspaniałe dla prostych ludzi (a takimi była większość apostołów), ale – bądź co bądź – pozostawili swoje łodzie, swoje rybactwo, prace i zajęcia, prawdopodobnie też rodziny, no i poszli za Nim. Tak bez niczego. Jak stali – tak poszli. Zresztą – to przecież tak bardzo ludzkie, pytać o korzyści. Nawet gdy motywacja nie jest materialna, a dotyczy czegoś innego, innej sfery, duchowości.
Ksiądz rano na mszy bardzo ładnie powiedział – że Bóg nigdy nie jest dłużnikiem człowieka. Bóg nigdy nie pozostawia jakiś niedomówień, niezałatwionych porachunków z człowiekiem. Oni nie poszli wtedy za Jezusem ot tak, żeby iść za Nim do Jerozolimy, On dał się zabić – a oni wrócili do swojej codzienności. Nie, nic takiego nie miało nastąpić. Spotkali Jezusa – i nigdy nic nie było takie samo. Albo inaczej – było, ale ich optyka na świat była inna. Dzięki Niemu. 
Już wtedy, w czasach Jezusowi współczesnych, był choćby obrazek ewangeliczny z młodzieńcem, który chciał – a przynajmniej to deklarował – pójść za Nim, i pytał, co ma zrobić. Jezus wiedział, że był dobry, prawy, ale i bogaty – więc polecił rozdać majątek i wtedy wrócić. I tutaj się skończyły ambicje i plany pytającego; nie potrafił pozbyć się majątku. Przez te wieki – nic się w tym zakresie nie zmieniło. Ludzie tak samo, o ile nie jeszcze bardziej, gonią za kasą i bardzo często dosłownie wszystko podporządkowują jej zdobywaniu, pomnażaniu, liczeniu, trwonieniu, i tak w kółko… 
Co mi da to, że wierzę? Przy takim, materialistycznym nastawieniu, pewnie nic. Nawet trudniej będzie – bo zamiast pracować w weekendy Bóg każe do kościoła iść, nie spędzać czasu nad papierami – tylko zająć się rodziną, małżonkiem. Rozmawiać, być dla siebie, pomagać sobie – a przecież ile w tym czasie forsy ucieka między palcami… Tylko że na kasie świat się nie kończy. A korzyści, które wspomniał Jezus, to nie tylko i nie zawsze w ogóle coś, co można przeliczyć na pieniądze. Ale zawsze będzie to coś cenniejszego – co pozwoli dać sobie radę nawet gdy tych zer na koncie czy w portfelu nie będzie tyle, ile byśmy chcieli. 
Jeśli nie widzisz, czym Bóg cię ubogacił – to nie znaczy, że dajesz Mu czas, wierzysz, a On ma to w nosie. To znaczy, że w tym wszystkim jeszcze za bardzo patrzysz na siebie – a za mało zasłuchujesz się w Niego, w Jego Ducha, i przez to nie widzisz, co i ile On ci daje. Co wtedy? Jeszcze bardziej zaprzeć się samego siebie, zepchnąć gdzieś w kąt egoizm, samolubstwo, zapatrzenie w siebie, wszelkie ja, mnie, moje – zrzucić z siebie ten szczelny pancerzyk egoisty i egocentryka.
I dopiero wtedy – tak naprawdę wolny – pójść za Nim nawet (a może zwłaszcza) wtedy, gdy nagle przewróci wszystko do góry nogami i poprowadzi w najmniej spodziewane miejsce. I to będzie początek drogi ku temu, co On pragnie ofiarować tobie.
>>>
Dzisiaj, a konkretnie za jakieś niespełna 2 godziny, skończę 25 lat.
Jak tak sobie rano w łóżku myślałem – cóż, drogi Boże są dość niezbadane. Gdyby mi ktoś zadał np. w III klasie LO pytanie – co będziesz robił mając 25 lat… pewnie bym odpowiedział, że przygotowywałbym się do święceń kapłańskich. Bo taki wtedy był mój pomysł na życie, taka wydawała mi się droga, którą coraz wyraźniej Bóg przede mną kreślił.
Potem moją obecną kochaną żonkę postawił na tej drodze, i wszystko się poprzestawiało 🙂 Długo ze (za?) sobą chodziliśmy, zdążyliśmy skutecznie zacząć i skończyć (wspólnie) studia, no i w sierpniu AD 2009 pobraliśmy się. Mamy gdzie mieszkać, mamy za co żyć, milionerami nie jesteśmy, ale jest nam dobrze. Mamy, mniejsze lub większe (a raczej do zrealizowania w krótszej lub dłuższej perspektywie) plany, kochamy się. Czegoś więcej potrzeba? Mnie – nie. 
 
To też było – nawiązując do Ewangelii – takie pójście za Nim, właśnie tym trudniejsze, że chyba ja sam byłem pewien: kapłaństwo, i najtrudniej to mnie samemu było uświadomić sobie, że moje miejsce jednak nie jest w seminarium. Bóg pokazał figę, i zaproponował inną drogę 🙂
Trochę mnie krępuje bycie dzisiaj trochę na świeczniku – na szczęście, w pracy się nie pochwaliłem (bo i czym), ale co rusz smsy, życzenia na GG, n-k czy facebooku. I choć z roku na rok pamięta o tym dniu coraz mniej osób – to jakby tym bardziej każde z życzeń przyjmuję z większą wdzięcznością. Bo to chyba znaczy, że stanowi się element czyjegoś życia, że jest się choć trochę ważnym. Przynajmniej ja to tak odbieram i staram się pamiętać o urodzinach/imieninach znajomych. 
Wieczorem przyjadą rodzice i teściowie, posiedzimy, pogadamy, ciacho tymi ręcami zrobione zjemy. To przyjemny moment, w którym tę radość można podzielić z ludźmi najważniejszymi, kochanymi, tymi którzy od początku (rodzice – życia; teściowie – znajomości z żoną) mam wrażenie i wierzę że bardzo mocno mi kibicowali i kibicują. 
Co dalej? Nic. To samo. Ta jedna cyferka z tyłu nic nie zmienia. Przypomina – czas ucieka, wieczność czeka. Trzeba być gotowym. Trzeba dobrze czas wykorzystywać, nie można pozwolić sobie na nudę i bezczynność. Bo z nich też Bóg rozliczy. Zawsze jest coś, co można zrobić, pomóc, wymyśleć, przemodlić. Zawsze jest coś, co można zrobić, żeby być bardziej świętym – a mnie nawet do tego, aby tym świętym być choć troszkę, baaardzo dużo brakuje…
I o siły do tego wszystkiego – miłości, planów, marzeń, pomysłów, ich realizacji, o otwartość na odczytywanie Jego woli – nieśmiało proszę zarówno Boga, jak i czytających te słowa, aby również w moim imieniu Go o nie poprosili.