Apostołowie prosili Pana: Przymnóż nam wiary. Pan rzekł: Gdybyście mieli wiarę jak ziarnko gorczycy, powiedzielibyście tej morwie: Wyrwij się z korzeniem i przesadź się w morze, a byłaby wam posłuszna. Kto z was, mając sługę, który orze lub pasie, powie mu, gdy on wróci z pola: Pójdź i siądź do stołu? Czy nie powie mu raczej: Przygotuj mi wieczerzę, przepasz się i usługuj mi, aż zjem i napiję się, a potem ty będziesz jadł i pił? Czy dziękuje słudze za to, że wykonał to, co mu polecono? Tak mówcie i wy, gdy uczynicie wszystko, co wam polecono: Słudzy nieużyteczni jesteśmy; wykonaliśmy to, co powinniśmy wykonać. (Łk 17,5-10)
Czy komukolwiek z czytających te słowa zdarzyło się – czy to dosłownie, czy w przenośni – określić siebie tak właśnie, jak to sugeruje Jezus: jako sługę nieużytecznego, który wykonał swój, za przeproszeniem, psi obowiązek? Raczej nie. I pewnie właśnie dlatego z tą morwą nam idzie, jak idzie – czyli wcale.
Z tym fragmentem kojarzy mi się przede wszystkim opowieść o miłosiernym ojcu i synu marnotrawnym – w kontekście tego starszego syna, któremu miłosierdzie ojca się w głowie nie mieściło, który miał za złe, że na tle brata, hm, utracjusza ojciec w żaden sposób go nie uhonorował. Poza tym, z też czytaną nie tak dawno opowieścią o czujnym słudze, który był przygotowany na powrót swojego Pana (Łk 12, 35-40) – w związku z tym pan przepasał się i usługiwał im przy stole (co na pewno było mało zrozumiałe dla współczesnych Jezusowi).
Moim zdaniem tu w ogóle nie chodzi o służbę rozumianą jako bezmyślne, bezwolne wykonywanie poleceń. Bardziej chciałbym te słowa rozumieć w kontekście służby jako posługi, powołania. Pewną bezinteresowność w wypełnianiu tego, co jest mi przypisane i właściwe – czy to księdzu, diakonowi, siostrze zakonnej, rodzicowi, dziecku, osobie samotnej. Oddanie i nie oczekiwanie jakiś spektakularnych podziękowań, nagród czy wyróżnień po prostu za „robienie swojego” (a takiego czegoś domagał się dla siebie właśnie starszy syn miłosiernego ojca). Pewna pokora wobec tego, kim i gdzie jestem – nie na zasadzie rezygnacji i poddania się byle jak i byle czemu, ale w posłuszeństwie temu, w czym i gdzie mnie Boża Opatrzność stawia. Czy to jako manager zarządzający wielkim przedsiębiorstwem, prawnik, specjalista, sprzedawca warzyw, mechanik, nauczycielka – ktokolwiek. Posługując w tym moim jedynym w swoim rodzaju powołaniu – będąc mu wiernym, jak to opisuje prorok Habakuk w I czytaniu (Ha 1,2-3;2,2-4), co ma zapewnić mi życie.
Ten tekst stawia też słuchacza wobec pytania – czy ja w ogóle modlę się o łaskę wiary, o doskonalenie jej w sobie? Tak jak uczniowie i ich „Przymnóż nam wiary”. Z mojej strony średnio z tym… Do czego ta wiara? Do tego, aby moja modlitwa była lepsza. Żeby mi lepiej szło z tymi różnymi, pojawiającymi się ciągle, morwami.
Do dobrej modlitwy konieczna jest pokora wobec Pana i świadomość tego, że wszystko, co On daje, to niezasłużona łaska, na którą ani nigdy nie zapracowałem, ani nigdy nie zapracuję. Bóg mnie – i każdego innego – kocha i ja nie mogę z tym zrobić nic więcej, niż tylko Go uwielbiać w modlitwie i dobrze korzystać z darów od Niego otrzymanych. W modlitwie przed Panem jestem po prostu malutki. Poza tym w mojej modlitwie musi być świadomość, że proszę nie tylko dla siebie i nawet to, ma być dla mnie, ma przynieść dobro ludziom wokół, i to niekoniecznie już dzisiaj, tutaj. To jest bardzo trudne – przyjęcie, że jeśli moja modlitwa nie jest wysłuchana, to dlatego, że często proszę nie o to, co jest mi faktycznie potrzebne, a zatrzymuję się za bardzo na powierzchni: po prostu proszę o bzdety. A Pan Bóg w swojej wszechmocy jest w tym wszystkim i wie, co jest mi najbardziej potrzebne. Z perspektywy czasu pewnie uznam, że On miał rację – ale tu i teraz bardzo często można prawie Bogu złorzeczyć: no ale po co to, przecież nie o to prosiłem… Pan widzi dalej, jest dalekowzroczny – dobro zasiane dzisiaj może owocować dopiero po jakimś czasie, nawet (przede wszystkim) wtedy kiedy ja o tym nie wiem. Wreszcie wytrwałość w modlitwie czyli to, żeby się nie zniechęcać i nie traktować Pana jako złotą rybkę przysłowiową. I wtedy, kiedy moja modlitwa wydaje się przynosić jakieś tam rezultaty, choć może nie do końca takie jak to sobie wyobrażałem, i wtedy także, kiedy idę po omacku i jakby nic się nie działo. Tu nie ma prawidłowości – a my mamy straszny problem z wytrwałością, więc Bóg nas ćwiczy 🙂
Czemu Bóg nas ćwiczy? Bo może ta morwa – po naszemu spory krzew liściasty – nie pojawia się w tej historii przypadkowo. Tak samo jak nawiązanie do wiary. Podstaw za morwę swoje słabości i grzechy – co wychodzi? Że gdyby ta moja wiara byłą warta przysłowiowego funta kłaków, to bym się ich pozbył ot, tak po prostu. No właśnie – gdyby, bo to w ogóle jakoś nie chce tak działać. Bo ja za wszelką cenę chcę to robić sam, samemu wszystko załatwić, móc z uśmiechem zwycięstwa przypatrywać się rezultatom swojej pracy (o ile – wariant lenistwa – w ogóle mi się cokolwiek chce). A tak się nie da, bo nie jestem żadnym supermanem – tylko mam być sługą nieużytecznym – a więc tym, który działa i zwalcza wszystko w sobie mocą i łaską Boga.
Wbij to sobie do głowy – w postawie służby i gotowości do służenia nie ma nic dziwnego i nadzwyczajnego. Jedyne, co stoi na przeszkodzie, to moje ego i wybujałe ambicje.
Ewangelia wg św. Łukasza 12,35-38. Jednak jak Pan wróci z uczty weselnej, to będzie nam usługiwał; mimo, że słudzy bezużyteczniejsi jesteśmy.