Kościelna wiosna według Rysia

Tę książkę czytałem dość długo, ale niewątpliwie była warta czasu poświęconego na przegryzienie się przez nią. Bp Grzegorz Ryś ponownie nie zawiódł, a zaciekawił, ubogacił i podsunął nowe pomysły – nie tyle może dla mnie jako mnie samego, ale tego, gdzie, jak i w jaką stronę Kościół powinien zmierzać szczególnie właśnie dzisiaj. 
Kościelna wiosna niedroga, poręczna, fajna książka – w moim wypadku – na drogę. Wiosna – jak mówi sam autor – dlatego, że Kościół się odmładza, zaczyna rozumieć i doceniać rolę świeckich w swojej wspólnocie. 
Nie będę się zbyt dużo rozpisywał – po prostu warto po nią sięgnąć. Biskup Grzegorz, który mówi, że nie umie mówić rekolekcji inaczej, niż tylko komentując Pismo Święte – szkoda, że wielu innych koniecznie w ramach kazań (bo trudno to nazwać homiliami) za wszelką cenę mówi o wszystkim, tylko nie o tym. Że to nie wiara jest złożona, a ludzie prości – ale wiara prosta a ludzie pokręceni. O koniecznym poczuciu więzi – nie tylko ze swoją grupką, parafią, ale i z całym Kościołem. O potrzebie tworzenia małych wspólnot w poszczególnych parafiach, żeby ludzie się odnajdywali w nich, a nie w wielkich anonimowych parafiach. O tym, że we wspólnotach trzeba partycypować – a nie je organizować. O tym, że w życiu właściwie chodzi tylko o to, aby stanąć wobec Boga, który mówi, i znaleźć odpowiedź na Słowo od niego otrzymane. O tym, jak odkrywać Komunię Świętą pod dwiema postaciami. O tym, że świeccy powinni brać czynny udział w liturgii, a nie brać udział w teatrze jednego aktora – kapłana. O poszukiwaniu znaków najuboższych – na wzór Jezusa, który zamknął się dla nas w kawałku chleba. O tym, że w Kościele nie można ludzi „obsługiwać”. O pokusie oglądania owoców swojej pracy od razu, tu, zaraz. 
I pewnie o bardzo wielu innych rzeczach – o których każdy musi przekonać się sam, jeśli chce, i po prostu książkę przeczytać.  
>>>
Wyników nie mam, czekam. 

Jedna jest, a wszystko może

Jest bowiem w Mądrości duch rozumny, święty, jedyny, wieloraki, subtelny, rączy, przenikliwy, nieskalany, jasny, niecierpiętliwy, miłujący dobro, bystry, niepowstrzymany, dobroczynny, ludzki, trwały, niezawodny, beztroski, wszechmogący i wszystkowidzący, przenikający wszelkie duchy rozumne, czyste i najsubtelniejsze. Mądrość bowiem jest ruchliwsza od wszelkiego ruchu i przez wszystko przechodzi, i przenika dzięki swej czystości. Jest bowiem tchnieniem mocy Bożej i przeczystym wypływem chwały Wszechmocnego, dlatego nic skażonego do niej nie przylgnie. Jest odblaskiem wieczystej światłości, zwierciadłem bez skazy działania Boga, obrazem Jego dobroci. Jedna jest, a wszystko może, pozostając sobą, wszystko odnawia, a przez pokolenia zstępując w dusze święte, wzbudza przyjaciół Bożych i proroków. Bóg bowiem miłuje tylko tego, kto przebywa z Mądrością. Bo ona piękniejsza niż słońce i wszelki gwiazdozbiór. Porównana ze światłością – uzyska pierwszeństwo, po tamtej bowiem nastaje noc, a Mądrości zło nie przemoże. Sięga potężnie od krańca do krańca i włada wszystkim z dobrocią. (Mdr 7,22-8,1)

Na pierwszy rzut oka tylko gra słów – ale jaka! Czytanie czwartkowe. Mądrość to dar Ducha Świętego, którego bardzo często nam brakuje, a jednocześnie z którego braku nie zdajemy sobie sprawy. Co innego – grzeszność – tego raczej nikt nie neguje, żyjemy sobie z nią i jesteśmy jej świadomi. Ale żebyśmy byli niemądrzy, albo – jak kto woli – głupi? Nie, skądże. Każdy jest najmądrzejszy, specjalista od polityki, sportu, ekonomii i spraw wiary, a jakże. Na wszystkim się znamy i o wszystkim mówimy – byle dużo, głośno, w sposób zauważalny. 
Ten tekst – starotestamentalny przecież – mocno mi z tą wyliczanką na początku przypomina pawłowy hymn o miłości z I listu do Koryntian. Duch Mądrości, tej prawdziwej, ewidentnej, od Boga pochodzącej. Subtelnej a zarazem przenikliwej, beztroskiej i wszechmogącej. No właśnie. Skoro ona wszystko przenika i przez wszystko przechodzi – czemu nie każdy jest mądry? Bo niektórzy są we własnym mniemaniu tak „mądrzy”, że nic im nie pomoże, na nic się nie otworzą, i wszystko po nich spływa – niestety. Co ważne – autor natchniony wiąże ją wprost z dobrocią Bożą, której Mądrość ma być obrazem. A więc nie tylko taka chodząca encyklopedia, ale też odniesienie do wartości zgoła innej – pojęcia dobra, którego przecież Bóg jest pierwszym i tak naprawdę jedynym źródłem. 
I te mądrościowe słowa bardzo ładnie pasują do dzisiejszej, niedzielnej Ewangelii:

Strzeżcie się, żeby was nie zwiedziono. Wielu bowiem przyjdzie pod moim imieniem i będą mówić: Ja jestem oraz: Nadszedł czas. Nie chodźcie za nimi. I nie trwóżcie się, gdy posłyszycie o wojnach i przewrotach. To najpierw musi się stać, ale nie zaraz nastąpi koniec. Wtedy mówił do nich: Powstanie naród przeciw narodowi i królestwo przeciw królestwu. Będą silne trzęsienia ziemi, a miejscami głód i zaraza; ukażą się straszne zjawiska i wielkie znaki na niebie. Lecz przed tym wszystkim podniosą na was ręce i będą was prześladować. Wydadzą was do synagog i do więzień oraz z powodu mojego imienia wlec was będą do królów i namiestników. Będzie to dla was sposobność do składania świadectwa. Postanówcie sobie w sercu nie obmyślać naprzód swej obrony. Ja bowiem dam wam wymowę i mądrość, której żaden z waszych prześladowców nie będzie się mógł oprzeć ani się sprzeciwić. A wydawać was będą nawet rodzice i bracia, krewni i przyjaciele i niektórych z was o śmierć przyprawią. I z powodu mojego imienia będziecie w nienawiści u wszystkich. Ale włos z głowy wam nie zginie. Przez swoją wytrwałość ocalicie wasze życie. (Łk 21,5-19)

Mądrość to przede wszystkim umiejętność rozróżnienia tego, co dobre, od tego co złe. To umiejętność odróżnienia Bożego proroka od szarlatana i oszusta. Mądrość to umiejętność zdrowego dystansu wobec tego, co ten ziemski świat porywa, fascynuje i przeraża – wojny, kataklizmy. Mądrość to też – a może nade wszystko – świadomość tego, że każdy, kto działa tylko w imię swoich partykularnych interesów, kto zwodzi i innych i prowadzi ich na manowce, tej prawdziwej Mądrości będzie złorzeczył, odsądzał od czci i wiary, bo ona obnaża jego słabości i ukazuje prawdę o zamiarach takiej osoby. I właśnie Boża Mądrość polega na tym, że człowiek nie układa sobie w głowie elaboratów, mów obronnych – Bóg sam przemówi. 
Im bardziej się nad tym zastanawiam, tym bardziej dochodzę do wniosku – mądrość to umiejętność nie powiedzenia czegoś, zachowania w sercu pewnych słów, pohamowania języka, utrzymania nerwów i emocji na wodzy, cierpliwość… czyli to wszystko, czego tak bardzo mi brakuje. O co muszę się modlić i pokornie prosić.
Dawno był poprzedni tekst, następny raczej dopiero pod koniec miesiąca – ponieważ w imię zgłębiania mądrości branżowej przygotowuję się do najtrudniejszego kolokwium w tym roku na 26 listopada. O westchnięcie do Pana w tej intencji bardzo proszę. 

Zdeterminowany Zacheusz

Jezus wszedł do Jerycha i przechodził przez miasto. A był tam pewien człowiek, imieniem Zacheusz, zwierzchnik celników i bardzo bogaty. Chciał on koniecznie zobaczyć Jezusa, kto to jest, ale nie mógł z powodu tłumu, gdyż był niskiego wzrostu. Pobiegł więc naprzód i wspiął się na sykomorę, aby móc Go ujrzeć, tamtędy bowiem miał przechodzić. Gdy Jezus przyszedł na to miejsce, spojrzał w górę i rzekł do niego: Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu. Zeszedł więc z pośpiechem i przyjął Go rozradowany. A wszyscy, widząc to, szemrali: Do grzesznika poszedł w gościnę. Lecz Zacheusz stanął i rzekł do Pana: Panie, oto połowę mego majątku daję ubogim, a jeśli kogo w czym skrzywdziłem, zwracam poczwórnie. Na to Jezus rzekł do niego: Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu, gdyż i on jest synem Abrahama. Albowiem Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło. (Łk 19,1-10)

Najpierw kontekst historyczny – celników nie znoszono, bo stanowili uosobienie znienawidzonej rzymskiej władzy okupacyjnej. Rzym nie zajął Jerozolimy hobbystycznie, odnosił z tego tytułu konkretne korzyści – nakładając na mieszkańców podbitych terenów podatki i obowiązki płacenia na jego rzecz danin. 
Pytanie podstawowe – czemu Jezus wybrał i wypatrzył właśnie Zacheusza? Jest takie przysłowie – w relacji Bóg-człowiek to Bóg zrobi 99 kroków do człowieka, ale pod warunkiem że człowiek uczyni ten jeden, symboliczny, pierwszy krok. Wykaże inicjatywę, pokaże że mu zależy. To właśnie zrobił Zacheusz. O ile samo to, że wlazł na drzewo nie musiało być tak dziwne, jeśli wierzyć tłumom jakie miały podążać za Jezusem – o tyle musiało wzbudzić zdziwienie to, kto na drzewo wszedł, urzędnik rzymski. Jezus zaś, poza tym co tak ludzkie i widoczne, widział serce i myśli, pragnienia Zacheusza. 
Bóg odpowiada na nasze potrzeby, o ile tylko są prawdziwe i dotyczą kwestii naprawdę (a nie tylko w moim własnym mniemaniu) ważnych. Oczywiście, jeśli także zadamy sobie trochę trudu i spróbujemy Go posłuchać. Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu. Na pewno Zacheusz był wniebowzięty tym wyróżnieniem – co nie przeszkodziło temu, że ludzie, jak to ludzie, szemrali (podobnie jak przy sytuacji z jawnogrzesznicą, uzdrowieniem w szabat). Tak, jak dzisiaj ludziom nie podoba się, że papież Franciszek nie jeździ limuzyną a fordem focusem, nie nosi czerwonych butów i złotych ozdóbek biskupich, mówi wprost o potrzebie wychodzenia do ludzi, troski o ubogich, aktywnego duszpasterstwa a nie byle jakiego odfajkowywania na zasadzie konfesjonał – msza – biuro parafialne i święty spokój. 
A Zacheusz potrafił docenić to, że Bóg go zauważył, że nie przejął się jego robotą i rolą w społeczeństwie. Był wdzięczny i wyciągnął wnioski. Podjął też bardzo radykalny krok – bo jak inaczej nazwać to, że zamiast po prostu wyrównać spowodowaną szkodę, decyduje się na poczwórne odszkodowanie? Do tego niezwykle miłosierne posunięcie – połowa majątku dla ubogich. Ilu z nas tak naprawdę – nie dla uspokojenia sumienia, ze zbytku – w ogóle wspiera cokolwiek związanego z pomocą ubogim, choćby okazjonalnie, nie mówiąc o systematycznym działaniu? Zacheusz bardzo wiele tego dnia otrzymał – rozumiał, że to zobowiązuje i potrafił, chciał dać także wiele od siebie. 
Bóg nie przychodzi do tych idealnych, wymuskanych, pełnych samozadowolenia i wysokiego mniemania o swojej doskonałości, pobożności. Tacy ludzie Go po prostu nie zauważają, zbyt zapatrzeni w siebie. Bóg zauważa i wypatruje w tłumie takich Zacheuszów – nieszczęśliwych, czasami o mocno pokręconych życiorysach, niewdzięcznych profesjach, mających wiele za uszami – którzy dojrzeli, dorośli do tego, aby zapragnąć zmian, i są gotowi do ich podjęcia. Nie dla pozoru, radykalnie. Zdeterminowanych. 

Moi błogosławieni

Dzisiaj zamiast tekstu – moja ulubiona interpretacja:

Ja te słowa przyrównuję sobie do 10 przykazań Bożych. Takie same, choć może nie zrównane „rangą”. Drogowskazy, wskazówki, dobre rady. Ubóstwo, umiejętny smutek, cichość, pragnienie i umiłowanie sprawiedliwości, miłosierdzie, czyste serce, wprowadzanie pokoju, cierpienie prześladowania – klucze do zdobycia Królestwa. I jak się tak tych słów słucha – aż dziw człowieka bierze. Przecież dzisiaj lansuje się i promuje postawy zupełnie inne, które skupiają się tylko na jednym, i czymś zupełnie innym: na mnie, na sobie. Boga wyrzucamy w kąt, zagłuszamy, wyłączamy. Takie tam, staroświeckie… 
A jednocześnie – uroczystość Wszystkich Świętych, nie da się ukryć, świętujemy i to mocno (nie mówię o Halloween). Korki na ulicach (a w nich ludzie bynajmniej nie życzący sobie błogosławieństwa…), tłumy płynące na cmentarze, wieńce, kwiaty, znicze. Nie odmawiam szczerości temu, że większość z tych ludzi autentycznie chce w ten sposób oddać hołd i wspomnieć, uhonorować swoich zmarłych, choć mam wrażenie że wiele osób robi to dla przysłowiowego uspokojenia wyrzutów sumienia, że jakoś przez cały pozostały rok, pomiędzy jednym listopadem a drugim, nie znajdują czasu żeby zatroszczyć się o odwiedzenie grobu (mam na myśli te w tym samym mieście, nie np. na drugim końcu Polski). Dla mnie od czasu odejścia Mamy to jest trudne, kiedy idę na cmentarz – staram się tam być co miesiąc. Stanąć nad grobem osoby, która była przy mnie od maleńkości… a dzisiaj mogę tylko (aż?) się za nią modlić i prosić o wstawiennictwo u Boga Ojca, mając nadzieję, że nie jest jej wstyd za bardzo za to, jaki jestem. 
Te błogosławieństwa mają się w nas zrealizować właśnie najpełniej wtedy, kiedy dojdziemy do kresu – tam, gdzie w dotarł kilka dni temu m.in. premier Tadeusz Mazowiecki. Mają nas inspirować i pobudzić do pragnienia nieba już dzisiaj, już tutaj. Żyć tak, aby na niebo być gotowym, a jednocześnie swój czas tutaj wykorzystywać jak najlepiej, najbardziej kreatywnie, robiąc użytek z Bożych darów. 
Kościół w liturgii rozróżnia uroczystość Wszystkich Świętych od wspomnienia Wszystkich Wiernych Zmarłych, także kolorem (biały a fioletowy). Niemniej jednak ja wierzę, że większość z tych, z którymi miałem do czynienia, a którzy o miłosierdziu Boga Ojca przekonali się już na własnej skórze w dniu śmierci, będąc wiernymi zmarłymi, należą także do grona wszystkich świętych, balujących w niebie (skoro ma to być kraina szczęśliwości, tak – inna, to chyba nie do końca będzie to tylko pobożne wznoszenie hymnów na cześć Boga, jak taki jeden wielki chór gospel). I liczę, że ku tej świętości zmierzają, często po cichu, nie zauważani, ludzie z pozoru zwykli: matka przez całe życie pielęgnująca niepełnosprawne dziecko, samotny człowiek z zamiłowaniem pracujący jako wolontariusz z chorymi dziećmi i starający się utrzymać z pracy ochroniarza (mimo 2 fakultetów i dużych perspektyw), małżonek który pomimo problemów nie idzie na łatwiznę i nie zostawia drugiego także czasami pomimo zdrady czy nieuczciwości, rodzic który czasami nieprzytomny ze zmęczenia nie spławia dziecka pieniędzmi na kino, ale rozmawia z nim, pomaga odrobić lekcje, bawi się, uczy, rozwiązuje problemy, jest z nim, misjonarz który siedzi gdzieś na końcu świata żeby być z ludźmi którzy tak naprawdę nigdy do końca nie zrozumieją Dobrej Nowiny ale chce im towarzyszyć, siostra klauzurowa która wyrzekła się świata tylko po to, aby cały świat ogarnąć swoją modlitwą. 
Można wymieniać długo. Świętość to postaci takie jak Jan Paweł II, Jerzy Popiełuszko, Pier Giorgio Frasati, zapaleńcy tacy jak Inigo de Loyola czy Franciszek z Asyżu, matka Teresa i jej siostry miłosierdzia, brat Roger – ale także s,. Małgorzata Chmielewska, Anna Dymna, brat Morris i  mali bracia, John Henry Newmann, G. K. Chesterton i tylu, tylu innych. Ostatnio wyniesionych na ołtarze 522 męczenników z praktycznie współczesnej nam wojny domowej w Hiszpanii. Recepta na świętość? Nie ma jednej jedynej. Są słowa Pisma Świętego i jest cała masa – nie tylko w hagiografiach – przykładów, jak ludzie odkrywali na przestrzeni tych 2000 lat swoje równanie, swój kod i sposób na osiąganie świętości. My z perspektywy czasu możemy powiedzieć – wiemy (co do tych wyniesionych na ołtarze) lub możemy zakładać i przyjąć (co do tak wielu innych), że im się udało. 
Nie wiemym, ile czasu nam zostało. Ile osóbh pożegnamy i będziemy wspominać w pierwszych dniach przyszłorocznego listopada. Starajmy się iść drogą błogosławieństw. Uczynić je swoją drogą.