Miesiąc: maj 2015
Wszechobecny
Nikt nie może powiedzieć bez pomocy Ducha Świętego: „Panem jest Jezus”. Różne są dary łaski, lecz ten sam Duch; różne też są rodzaje posługiwania, ale jeden Pan; różne są wreszcie działania, lecz ten sam Bóg, sprawca wszystkiego we wszystkich. Wszystkim zaś objawia się Duch dla wspólnego dobra. Podobnie jak jedno jest ciało, choć składa się z wielu członków, a wszystkie członki ciała, mimo iż są liczne, stanowią jedno ciało, tak też jest i z Chrystusem. Wszyscyśmy bowiem w jednym Duchu zostali ochrzczeni, aby stanowić jedno Ciało: czy to Żydzi, czy Grecy, czy to niewolnicy, czy wolni. Wszyscyśmy też zostali napojeni jednym Duchem (1 Kor 12,3b-7.12-13).
Opisz swój ulubiony sposób na modlitwę
Bóg w wielkim mieście
Ten blog powstał z potrzeby serca. Postanowiłam podzielić się z Tobą swoim doświadczeniem Boga i doświadczeniem ludzi, którzy spotkali Boga w codzienności swojego życia w wielkim mieście. Bo kiedy Bóg przychodzi do człowieka i robi w jego życiu to, co zrobił w moim, to trudno o tym milczeć i chciałoby się na każdym rogu krzyczeć: On naprawdę jest! Tu i teraz. Bliżej niż myślisz. Kocha nas. Szuka. Chce naszego szczęścia. Nie ma dla Niego rzeczy niemożliwych. Nigdy z nas nie rezygnuje, nawet jeśli my już sami zrezygnowaliśmy. U mnie właśnie tak to się zaczęło. Przyszedł do mojego życia nagle, jak wiatr i zmienił wszystko. Jeśli tu zajrzałeś to uważaj, bo może właśnie dotyka też Ciebie…
Zachęcam do zajrzenia… a może poszukania Boga w wielkim mieście 🙂
Przyzwoity
Lato 1942 r. Do mieszkania na Żoliborzu puka dwudziestokilkuletni mężczyzna. Sprężysty krok, wyprostowany jak struna, rozkazujący ton. To musi być przedwojenny oficer. Nie chce usiąść przy stole. Siada na parapecie, żeby z okna cały czas obserwować, co dzieje się na ulicy Słowackiego.
Jego rozmówca jest chudy jak przecinek. Nosi okulary z okrągłymi szkłami. Szybko i precyzyjnie odpowiada na pytania o rozplanowanie obozu Auschwitz. To ważny test. Potwierdzi, że chłopakowi można zaufać i dopuścić do konspiracyjnych tajemnic.
Ten starszy to Jan Karski. Emisariusz Polskiego Państwa Podziemnego, szykujący się do przerzutu do Londynu. Urodził się 24 kwietnia 1914 r.
Ten młodszy umrze 24 kwietnia 2015 r. Dokładnie w setną rocznicę początku rzezi Ormian, pierwszego z serii ludobójstw w koszmarnym XX wieku. Ludobójstwa, o którym wielu wciąż nie chce pamiętać. To Władysław Bartoszewski.
Zanim na następnych kilkanaście dni straci przytomność, numer 4427 usłyszy jeszcze, jak lekarze naradzają się między sobą: – Weźmy go. Młody, może przeżyje. – Nie, nie mamy miejsc. – Mówię ci, bierzmy go. Jak przeżyje, to opowie.
I opowiadał. Aż do ostatnich dni Władysław Bartoszewski opętany był myślą o ocaleniu od zapomnienia wszystkiego, co tylko się da: wydarzeń, faktów, dat, adresów, nazwisk, rozmów. Przede wszystkim ludzi. Swą fenomenalną pamięć zamienił w gigantyczny serwer historii XX wieku. Jego dom na Mokotowie od piwnic po dach wypełniały książki, gazety, wycinki, dokumenty i fotografie. Gdy w październiku 1970 r. wkroczyło tam 18 funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa, szukając dowodów jego współpracy z Radiem Wolna Europa, rewizja trwała… 27 godzin. Bezpieka wywiozła kilkaset kilogramów publikacji, maszynopisów, czasopism i notatek.
Kiedy po zwolnieniu z Auschwitz leży wycieńczony w łóżku, z obandażowanymi dłońmi, obozowe wspomnienia zaczyna dyktować harcerce Hance Czaki. Na podstawie jego relacji powstanie konspiracyjna broszura „Oświęcim. Pamiętnik więźnia”, pierwsza w historii relacja z miejsca, które zwać będą anus mundi. W następnych miesiącach, już jako pracownik Delegatury Rządu, Bartoszewski będzie skrupulatnie dokumentował okupacyjną codzienność i niemieckie zbrodnie. Po wojnie każdą chwilę na wolności, a potem każdy moment, gdy cenzura nieco popuści cugli – wykorzysta, żeby pisać o Polskim Państwie Podziemnym, o AK, o Zagładzie i pomocy Żydom, o Powstaniu Warszawskim. Przez wiele lat m.in. na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Zawsze zgodnie z maksymą jednego z jego mistrzów, prof. Stanisława Płoskiego: „Robić wszystko, co tylko się da, byle uczciwie”. Do legendy przejdą jego wykłady w opozycyjnym Towarzystwie Kursów Naukowych i na KUL, w latach 80. zaś na uniwersytetach w Monachium, Eichstätt i Augsburgu. Kisiel pół żartem, ale i pół serio napisze: „W Polsce wszyscy prócz Władka Bartoszewskiego wszystko zapominają”.
Jego książki to fundament wiedzy o wojnie i okupacji: „Ten jest z ojczyzny mojej” (wspólnie z Zofią Lewinówną), „Warszawski pierścień śmierci”, „1859 dni Warszawy”… Kolejną serię bestsellerowych publikacji zainicjuje, przede wszystkim we współpracy z redaktorką Małgorzatą Maruszkin i Michałem Komarem, u schyłku życia. Z pozoru to w większości przymiarki autobiograficzne – w istocie nieocenione źródło wiedzy o czasach i ludziach, którzy bez Bartoszewskiego rozpłynęliby się we mgle niepamięci.
Nie o wszystkich zdążył napisać. Pracował jeszcze nad jedną, dwiema książkami o bliskich sobie ludziach. Mówił, że po ich wydaniu może wreszcie umrzeć. Zresztą na śmierć szykował się od kilku lat. Krok po kroku porządkował archiwum. Co kilka dni, tygodni posyłał do Ossolineum we Wrocławiu kartony z dokumentami, książkami, listami, zdjęciami, obrazami, medalami, dyplomami, nagrodami… Kiedyś wiecznie tonął w papierach, ostatnio przyzwyczaił się do pustki.
Przez ostatnie lata i miesiące powtarzał, że chciałby umrzeć w biegu, w pędzie. Jego życzeniu stało się zadość. Jeszcze w piątek przed południem pracował u siebie w gabinecie, w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Przygotowywał się do otwierających następny tydzień polsko-niemieckich konsultacji międzyrządowych. Miał wygłosić przemówienie podsumowujące. Po południu wrócił do domu. Zmarł wieczorem.Kiedyś powiedział synowi: – Masz dopiero czterdzieści lat i możesz chodzić. Ja już nie mam tyle czasu. Dlatego muszę biec.Jego pęd wszyscy widzieli, znali i zapamiętali. Ale właściwie nikt się nie zastanawiał, dokąd i po co Władysław Bartoszewski tak się spieszy?
Czuł, że musi zwolnić, ale nie potrafił. Książka do zredagowania, obrady kapituły Orderu Orła Białego, konsultacje polsko-niemieckie, obchody zakończenia II wojny na Westerplatte…
Dopiero Bóg musiał powiedzieć: dość.
Przebudzenie Jareckiego
Wstyd po prostu
Zbawienna perspektywa nadziei
Dlatego właśnie sąd rozumiany jako spotkanie z Bogiem nie jest żadnym odwetem z Jego strony. Otuchą i nadzieją napawa mnie myśl, że ludzie, którzy w życiu, a zwłaszcza w dzieciństwie, nie doświadczyli dobroczynnej siły miłości, dopiero chyba na Sądzie spotkają się z prawdziwą miłością Tego, który jest najbardziej bezinteresowną i czystą miłością. Choć za życia odpłacali innym wrogością, pogardą i nienawiścią, czy będą chcieli tę miłość odrzucić? Wierzę i mam nadzieję, że w spotkaniu z Bogiem ci, którzy w życiu nie doświadczyli miłości, sponiewierali ją lub od dzieciństwa byli naznaczeni piętnem odrzucenia – na sądzie po raz pierwszy otrzymają łaskę spotkania z prawdziwą miłością, której nie odrzucą.
W swoim życiu jedynie szukam teologii bardziej wyrozumiałej, bardziej ludzkiej, bliższej doświadczeniu ludzi. Boję się teologii wpędzającej ludzi w rozpacz. Boję się teologii serwującej ludziom beznadzieję, lek przed Bogiem. Boję się teologii tak mówiącej o sprawach ostatecznych, że ludzie ze strachem i grozą odchodzą z tego świata, tak żegnają ziemię swojego dzieciństwa, swoich lat dojrzałych, swojej starości. Nieraz z poczuciem determinacji i niespełnienia. Czy mają odchodzić bez nadziei? Boję się teologii lamentującej nad ludzkimi grzechami, zestawiającej katalogi grzechów, osądzającej ludzi, tworzącej atmosferę osądu. Boję się teologii płaczliwej, która nie ma słów pocieszenia dla ludzi.