14 września 2017 r. – tak, tradycyjnie mam ok. dwutygodniowy poślizg – ogłoszono nominację, którą papież Franciszek, jak to ma w zwyczaju, sporo namieszał. Uwielbiany w Krakowie tamtejszy sufragan bp Grzegorz Ryś został mianowany nowym metropolitą łódzkim (w miejsce, nota bene, abp. Marka Jędraszewskiego, który to właśnie z Łodzi objął metropolię krakowską). Tu dosłownie kilka moich przemyśleń na ten temat.
Tym razem kolejna książka – może nie bardzo pasująca do obecnego okresu liturgicznego (tak, to już okres zwykły) – ale jednak w mojej ocenie warta omówienia i poświęcenia jej miejsca na blogu.
Nadrabiam zaległości z zakresu fajnych przeczytanych i masakrycznie pokreślonych książek 🙂
Dzisiaj – ewenement na skalę kraju na pewno – mianowicie wydana przez Znak rozmowa, a w sumie cykl rozmów, 3 biskupów róznych wspólnot chrześcijańskich: prawosławnej (bp. Jerzy Pańkowski), luterańskiej (bp Marcin Hintz) i katolickiej (bp Grzegorz Ryś) – pod wiele mówiącym tytułem „Na początku był Chrystus”.
Trudno powiedzieć, kiedy dyskusja miała miejsce – film na YT opublikowano 07.11.2015, więc zapewne dość niedawno. Wzięli w niej udział: sufragan krakowski, przewodniczący Zespołu ds. Nowej Ewangelizacji przy Konferencji Episkopatu Polski bp Grzegorz Ryś, z-ca redaktora naczelnego Gościa Niedzielnego ks. Tomasz Jaklewicz oraz dziennikarz Tygodnika Powszechnego Artur Sporniak.
Całość nagrania, a więc całość dyskusji, trwa blisko 2 godziny – pewnie mało kto ma tyle czasu, żeby całość przesłuchać (może na smartfonie w podróży? tak jak ja). Rozmowa jest ciekawa.
Pierwszy wypowiadał się ks. Jaklewicz, który jakby z założenia… w ogóle zanegował możliwość oceny papieża. Dość dziwne, biorąc pod uwagę, że nie zastrzegł jednocześnie, iż ma na myśli wypowiedzi ex cathedra – wiadomo, z nimi nie ma dyskusji, papież wypowiada się jako Głowa Kościoła. Ale inne? Nie chodzi o recenzowanie, skrupulanctwo – ale jakby rozmowę, także stawianie pytań, nawet trudnych. Co w tym złego?
Bardzo fajnie zaczął Sporniak, który rozpoczął od wskazania, że on się papieżem cieszy. Mówił o tym, że papież przybliża Boga człowiekowi, w cudzysłowiu: sprowadza Go na ziemię. Trafnie ujęte, mając na uwadze bezpośredniość Franciszka (równocześnie zaznaczając na marginesie, że mamy – bo mamy – tendencję do uciekania „od majestatu”, chowania się za wysokimi ołtarzami). Wskazał na to także, że papież musi mieć mocną i głęboką relację z Bogiem, skoro od samego początku – znowu, w mojej ocenie trafnie – zabrał się za reformę Kurii Rzymskiej, czyli [to już moja myśl] molocha, nad którym papieże w ostatnich latach po prostu nie panowali, co pokazało życie i szereg afer.
No i wreszcie bp. Ryś, który czuje się odpowiedzialny bardzo za osoby, które biorą Franciszka na poważnie – wprost, w samym sednie tego, co on chce, czyli wyjścia Kościoła do ewangelizacji. O biskupie nie jako „człowieku na koturnach”. Uwielbiam tego faceta 🙂 Przy czym wyraźnie podkreślił, że wszelkie spory „franciszko-podobne” są po prostu obok tego, co jest w Kościele najważniejsze; można je toczyć, o ile się chce, i prawdziwa „robota dzieje się w Kościele gdzie indziej”. Tym bardziej – trafnie – prowadząca dyskusję Dominika Szczawińska stwierdziła po tej – krótkiej, prostej, zamyślonej – wypowiedzi biskupa, że właściwie na tym spotkanie można by skończyć.
Co ciekawe – w mojej ocenie nawiązując do osób jego rozmówców (Jaklewicz i Sporniaka) w jednej z wypowiedzi bp Grzegorz wskazał, iż brał udział w innej rozmowie dotyczącej papieża Franciszka, gdzie wypowiadali się także dziennikarze Paweł Lisicki i Adam Szostkiewicz – a więc, jak to ujął, których „dzieli znacznie więcej niż tych dwóch, którzy siedzą przy tym stole”. Cóż, trudno odmówić – z tą różnicą, że we wspomnianej dyskusji Lisicki z Szostkiewiczem mieli się niejako spotkać i zejść w jednej tezie, zaś w niniejszej rozmowie Jaklewicz i Sporniak zdecydowanie zajmowali odmienne stanowiska, wręcz nie szczędząc sobie złośliwości (o dziwo, głównie ks. Jaklewicz wobec Sporniaka – nieładnie – z powodu czego bp Grzegorz lekko go napominał; ale także Jaklewicz wobec Rysia, czego już w ogóle nie rozumiem).
Bp Ryś przytoczył również sytuację, w której – ponoć jeden z redaktorów Więzi – miał stwierdzić, iż obawia się, że Franciszek zgubi gdzieś po drodze ludzi, którzy go i jego postępowania nie rozumieją – co w ocenie biskupa odzwierciedla lęki dotyczące tego pontyfikatu. Równocześnie, tego strachu nie mają środowiska, które odczytują franciszkowy charyzmat ewangelizacji, słuchają papieża jako człowieka trafiającego w sedno tego, co dla takich osób stanowi ich miejsce w Kościele – więc nic dziwnego, że tak dobrze się tam czują.
Kawałek dalej pada dość ciekawe odniesienie bp. Grzegorza – który nieco przerwał Sporniakowi – mówiąc: „bo wy tam w tym Tygodniu jesteście intelektualistami, i w związku z tym charyzmat wam się wymyka [ich opisom]”. Zdania co do TP są podzielone, ja to pismo cenię, natomiast nie da się ukryć, że czasami także im zdarza się przysłowiowe „robienie wideł z igieł” czy przesada. Natomiast sama wypowiedź – jako spostrzeżenie – niewątpliwie warta zastanowienia.
Jest też świetna wypowiedź, znowu (ha!) biskupa Grzegorza odnośnie tego, że strach przed Franciszkiem to jest strach przed pełnym Kościołem. Chodzi o doświadczenie Kościoła w każdym czasie i każdym miejscu – także dzisiaj, z prorockim Franciszkiem i wyczuciem Ducha Świętego działającego także poza strukturami Kościoła katolickiego (o czym mówił już św. Jan Paweł II). Że poza Kościołem katolickim nie ma „eklezjalnej pustki”, ale jest ekumenizm, czyli wzajemna wymiana darów. Papież łamie schematy – właśnie mając dobry kontakt z prawosławiem czy wspólnotami starej reformacji, ale także prosić np. o modlitwę pastorów z najmłodszych wspólnot protestanckich – co pokazuje, że to właśnie Kościół katolicki ma charyzmat jedności: głowa Kościoła potrafi rozmawiać i spotykać się z ludźmi ze wspólnot, które same ze sobą nie mają kontaktu. Nie można się bać – albo dajemy się prowadzić Duchowi Świętemu, albo nie. Papież rozeznaje – słucha, analizuje, odczytuje sprawy przed Bogiem, prowadząc Kościół w takim a nie innym kierunku – i kiedy rozeznaje, iż coś jest z Ducha, to nic go nie jest w stanie zatrzymać.
Ks. Jaklewicz za to bardzo dobrze stwierdził, że dużą grupą ludzi, którzy „mają problem” z Franciszkiem to… duchowni. Przeszedł następnie płynnie w kwestię synodu o rodzinie – ale to akurat inna kwestia. Słusznie także zauważył, że trudno mówić o „prorockim” pontyfikacie Franciszka tylko z tytułu tego, że przytula dzieci, spotyka się z ludźmi itp. – trudno bowiem nie uznać, że tego samego nie czynili poprzednicy: Benedykt XVI czy Jan Paweł II, więc racze nie ma w tym nic przełomowego samego w sobie.
Potem ks. Jaklewicz wypowiedział bardzo mocne zdanie, że jest grupa ludzi, zaangażowanych w Kościele, która czuje, że traci grunt pod nogami; że Skała (Piotr, papież) przestała być skałą. Znowu nawiązał do synodu, niefortunnej wypowiedzi o królikach, czy też żartach – w ocenie wypowiadającego się – były na granicy dopuszczalnej papieżowi.
Odbił piłkę ponownie biskup Ryś – mówiąc, że księża wszyscy się boją, ale mało który (prawie żaden) nie sięgnął do tekstów źródłowych, w tym wypowiedzi kard. Waltera Kaspera, która legła u podstaw synodalnej dyskusji; prawie nikt nie czytał także lineamentów przygotowanych na synod. I teraz – czy to oznacza, że katolikom usuwa się skała spod nóg, czy też to, co raczyli byli za skałę uważać? Papież zaprasza do czegoś bardzo poważnego – a my oczekujemy prostych i szybkich rozstrzygnięć, od których on się uchyla. Synod to miejsce, gdzie ma objawić się Duch Święty, wobec którego biskupi mają stanąć w posłuszeństwie – i jeśli nie ma się takiej perspektywy, oznacza to „spłaszczenie” Kościoła do poziomu, na którym nie warto się poruszać. Albo przyjmujemy Boga, który prowadzi Kościół, a my chcemy Go słuchać – albo lepiej się rozejść. Propozycja Franciszka do doświadczenie Boga, który jest miłosierdziem – zapraszając do tego doświadczenia w roku jubileuszowym po to, żeby wiedzieć, w jakiej relacji ma być Kościół do człowieka (bo Kościół obok człowieka jest, delikatnie rzecz biorąc, bez sensu). Stwierdził także, że lęk przed synodem można odczytać u dziennikarzy wszędzie – od lewa do prawa – przy braku zaufania do Ducha Świętego, który ma prowadzić Kościół, i w którego właśnie tylko należy się wsłuchać. Nie gadanie o Bogu jako źródle miłosierdzia – ale Jego przeżycie w spotkaniu z Nim, bo tylko to może umożliwić przekazanie takiego doświadczenia innym. A synod? To przesłanie – dokument końcowy – nie jest skierowany do Ludu Bożego, a do papieża Franciszka, oczekując, że zrobi z tym to, co mu Duch Święty podpowie.
Ja starałem się powyżej omówić treść dyskusji mniej więcej w połowie (ok. 45 minuty). Naprawdę, to nagranie warto obejrzeć choćby dla samych tylko wypowiedzi bp. Grzegorza 🙂
Przyznam się z ręką na sercu – nigdy nie byłem na Przystanku Woodstock. Trochę nie moja bajka, nie moje klimaty muzyczne (choć słucham rzeczy bardzo wielu). Mimo tego z zaciekawieniem… a może bardziej zażenowaniem? co roku śledzę histerię, jaka ogarnia pewne środowiska, mieniące się katolickimi, w związku z tymże wydarzeniem.
Fakty są takie, że nie jest to najbezpieczniejsza impreza pod słońcem. Na pewno jest tam alkohol, używki, seks. Bez dwóch zdań. I generalnie co do tego sporu nie ma – podobno jest też dużo lubianej i dość specyficznej muzyki. I to jest jedna strona medalu, dla niektórych – jedyna.
Bo obok Woodstocku jest Jezus. Dwa festiwale – dwa różna światy: Festiwal Woodstock i Przystanek Jezus, a obok siebie. Kompletnie odmienne inicjatywy, praktycznie współistniejące i w zakresie czasu, jak i miejsca. I nadziwić się nie mogę, parafrazując x Jana Twardowskiego, że dla wielu katolików i chrześcijan istotne jest objechanie, powrzucanie na Woodstock, odżegnanie uczestników imprezy od czci i wiary (pewnie sporo ludzi jedzie tam TYLKO dla muzyki – ale wrzuca się ich radośnie do jednego worka z ćpunami, alkoholikami i Bóg twie kim), a równocześnie zero w ogóle zainteresowania inicjatywą religijną.
Wystarczy poczytać – a jest tego dużo – historii „ludzi Kościoła”, a więc czy to duchownych (znalazłem swego czasu fajny wywiad z siostrą zakonną nawet) czy świeckich, którzy bywają na Woodstocku. Wnioski? Kalejdoskop. Rzeczy dobre i złe, podbudowujące i po których można się załamać. Tygiel ludzi, pełen różnych historii, dramatów, pewnie i patologii.
Nie rozumiem tego. Skoro jest fajna, generalnie w skali krajowej rozpoznawalna inicjatywa religijna, która sprowadza się do tego, że ludzie z Bogiem w sercu i na dłoni jadą na Woodstock ewangelizować (pisałem chyba w lipcu – rewypspect, ja nie mam tyle odwagi), to czemu się tego nie promuje, a tylko psy wiesza na Woodstocku? Chyba lepiej, niż dyskredytować cudze, poświęcić czas i siły, żeby wypromować… swoje?
W tym roku na Woodstock pojechał x Jan Kaczkowski – onkocelebryta, twórca hospicjum, sam chory na złośliwy nowotwór (Boży paradoks?) – który gościł w ramach Akademii Sztuk Przepięknych i pośród wielu ciekawych myśli, jak to Jan, powiedział m.in. że „Można być katolickim księdzem i nie być skostniałym palantem” (pod czym się podpisuję). I ludzie Janowi klaskali, i go przede wszystkim słuchali – zero nowomowy, frazesów, górnolotnych „ą” „ę”. Mówił o tym, że nie chce być księdzem pluszowym, plastikowym, i przede wszystkim pokazał wszystkim, dał świadectwo, co to znaczy być człowiekiem wierzącym w Jezusa Chrystusa. Nie mówił jak do tłumu tępych owiec, ale jak do ludzi, których szanuje, do których chciał dotrzeć, a nie im pogrozić piekłem ognistym; zaproponować: hej, można być katolem i być normalnym. Tam właśnie, w tej „jaskini lwa”. Miała być także Janina Ochojska z Polskiej Akcji Humanitarnej – nie dotarła z powodu stanu zdrowia, ale przesłała nagranie video. Bywał tam śp. abp Józef Życiński czy x Adam Boniecki MIC. Wybaczcie – dla mnie towarzystwo doborowe, czego nie można powiedzieć o autorach niektórych czy to listów pasterskich, czy też pożal się Boże niektórych kazań (bo homiliami nazwać się tego nie da).
Co więcej, na Przystanku Jezus regularnie pojawia się bp Edward Dajczak (diecezja koszalińsko-kołobrzeska), w tym roku także mój ulubiony bp Grzegorz Ryś z Krakowa. Bp Edward pięknie mówił o tym, co już tam widział (jest tam też filmik z bp. Grzegorzem). Zło? Też. Ale nie tylko. Dużo dobrego. Dużo okazji, aby dotrzeć do ludzi, którzy sami do kościoła raczej nie zapukają (a nawet jeśli, to mają dużą szansę trafić na księdza, który odsądzi ich od czci i wiary i pogoni…). Jak to się mówi – wielu młodych ostatni raz widzi biskupa na bierzmowaniu. I sporo w tym prawdy. A tutaj, na Woodstocku – obok – mogą go zobaczyć, przychodzi wręcz do nich.
Mój pomysł – lepiej się pomodlić za tych, do których uczestnicy Przystanku Jezus mogą na Woodstocku dotrzeć i może nawet nie przekonać, ale dać świadectwo, niż ich wyklinać od czci i wiary. Może się pogubili. Ale może właśnie tam mogą się odnaleźć – albo jeszcze lepiej Jego, Boga. A jeśli już nie, to – jak powiedział bp Grzegorz – przynajmniej się nie bać.
Już jakiś czas chciałem napisać coś o Władysławie Bartoszewskim – trudno było, bo przez pewnie 2 tygodnie od jego odejścia każdy o tym mówił i pisał. „Wielkim człowiekiem był”, jak to mówi poeta, i co do tego wątpliwości nie mam. Może i budził kontrowersje w ostatnich latach, szczególnie ze strony antagonistów Platformy Obywatelskiej. Na pewno natomiast był niezmordowanym człowiekiem, który poświęcił życie na propagowanie i dbałości pamięci o tym, co działo się w dramatycznych czasach II wojny światowej: to, czego on sam doświadczył na własnej skórze, co widział wśród najbliższych i tych obcych, a także może przede wszystkim postawy człowieka, który wyciąga prawidłowe wnioski i idzie dalej, będąc czytelnym świadkiem tej wyjątkowej karty historii.
Mnie urzekł – dosłownie – tekst Marka Zająca z TP pt. Zawody z historią (za darmo się rejestrujesz i bodajże 3 teksty w miesiącu można czytać w całości; ja polecam czytać całość TP, czy to na papierze czy na Kindle’u). Te cytaty poniżej to właśnie z tego wspomnienia.
Lato 1942 r. Do mieszkania na Żoliborzu puka dwudziestokilkuletni mężczyzna. Sprężysty krok, wyprostowany jak struna, rozkazujący ton. To musi być przedwojenny oficer. Nie chce usiąść przy stole. Siada na parapecie, żeby z okna cały czas obserwować, co dzieje się na ulicy Słowackiego. Jego rozmówca jest chudy jak przecinek. Nosi okulary z okrągłymi szkłami. Szybko i precyzyjnie odpowiada na pytania o rozplanowanie obozu Auschwitz. To ważny test. Potwierdzi, że chłopakowi można zaufać i dopuścić do konspiracyjnych tajemnic. Ten starszy to Jan Karski. Emisariusz Polskiego Państwa Podziemnego, szykujący się do przerzutu do Londynu. Urodził się 24 kwietnia 1914 r. Ten młodszy umrze 24 kwietnia 2015 r. Dokładnie w setną rocznicę początku rzezi Ormian, pierwszego z serii ludobójstw w koszmarnym XX wieku. Ludobójstwa, o którym wielu wciąż nie chce pamiętać. To Władysław Bartoszewski.
Wiele osób – nie ukrywam, w tym ja sam – kojarzyłem go z hasłem „warto być przyzwoitym” (na swoją obronę dodam, że książkę pod tym właśnie tytułem kupiłem i już dość dawno przeczytałem). Tłumaczył i pokazywał swoim życiem, że to, co warto, nie znaczy, że będzie się opłacało. Doceniany w tej przyzwoitości – paradoksalnie – nawet w czasie uwięzienia, kiedy otrzymał 100% głosów w wyborach na tzw. starszego celi, pomimo wręcz kalejdoskopu ludzi, którzy w niej z nim siedzieli.
Zanim na następnych kilkanaście dni straci przytomność, numer 4427 usłyszy jeszcze, jak lekarze naradzają się między sobą: – Weźmy go. Młody, może przeżyje. – Nie, nie mamy miejsc. – Mówię ci, bierzmy go. Jak przeżyje, to opowie. I opowiadał. Aż do ostatnich dni Władysław Bartoszewski opętany był myślą o ocaleniu od zapomnienia wszystkiego, co tylko się da: wydarzeń, faktów, dat, adresów, nazwisk, rozmów. Przede wszystkim ludzi. Swą fenomenalną pamięć zamienił w gigantyczny serwer historii XX wieku. Jego dom na Mokotowie od piwnic po dach wypełniały książki, gazety, wycinki, dokumenty i fotografie. Gdy w październiku 1970 r. wkroczyło tam 18 funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa, szukając dowodów jego współpracy z Radiem Wolna Europa, rewizja trwała… 27 godzin. Bezpieka wywiozła kilkaset kilogramów publikacji, maszynopisów, czasopism i notatek. Kiedy po zwolnieniu z Auschwitz leży wycieńczony w łóżku, z obandażowanymi dłońmi, obozowe wspomnienia zaczyna dyktować harcerce Hance Czaki. Na podstawie jego relacji powstanie konspiracyjna broszura „Oświęcim. Pamiętnik więźnia”, pierwsza w historii relacja z miejsca, które zwać będą anus mundi. W następnych miesiącach, już jako pracownik Delegatury Rządu, Bartoszewski będzie skrupulatnie dokumentował okupacyjną codzienność i niemieckie zbrodnie. Po wojnie każdą chwilę na wolności, a potem każdy moment, gdy cenzura nieco popuści cugli – wykorzysta, żeby pisać o Polskim Państwie Podziemnym, o AK, o Zagładzie i pomocy Żydom, o Powstaniu Warszawskim. Przez wiele lat m.in. na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Zawsze zgodnie z maksymą jednego z jego mistrzów, prof. Stanisława Płoskiego: „Robić wszystko, co tylko się da, byle uczciwie”. Do legendy przejdą jego wykłady w opozycyjnym Towarzystwie Kursów Naukowych i na KUL, w latach 80. zaś na uniwersytetach w Monachium, Eichstätt i Augsburgu. Kisiel pół żartem, ale i pół serio napisze: „W Polsce wszyscy prócz Władka Bartoszewskiego wszystko zapominają”. Jego książki to fundament wiedzy o wojnie i okupacji: „Ten jest z ojczyzny mojej” (wspólnie z Zofią Lewinówną), „Warszawski pierścień śmierci”, „1859 dni Warszawy”… Kolejną serię bestsellerowych publikacji zainicjuje, przede wszystkim we współpracy z redaktorką Małgorzatą Maruszkin i Michałem Komarem, u schyłku życia. Z pozoru to w większości przymiarki autobiograficzne – w istocie nieocenione źródło wiedzy o czasach i ludziach, którzy bez Bartoszewskiego rozpłynęliby się we mgle niepamięci. Nie o wszystkich zdążył napisać. Pracował jeszcze nad jedną, dwiema książkami o bliskich sobie ludziach. Mówił, że po ich wydaniu może wreszcie umrzeć. Zresztą na śmierć szykował się od kilku lat. Krok po kroku porządkował archiwum. Co kilka dni, tygodni posyłał do Ossolineum we Wrocławiu kartony z dokumentami, książkami, listami, zdjęciami, obrazami, medalami, dyplomami, nagrodami… Kiedyś wiecznie tonął w papierach, ostatnio przyzwyczaił się do pustki.
Uznając za łaskę to, że dane mu było przeżyć obóz koncentracyjny, nie przestawał mówić o tych, którzy tyle, co on, szczęścia nie mieli, albo których bliscy tam zginęli. Nie potrafił pozwolić sobie na obojętność wobec dramatu wojny, który był jego udziałem.
Przez ostatnie lata i miesiące powtarzał, że chciałby umrzeć w biegu, w pędzie. Jego życzeniu stało się zadość. Jeszcze w piątek przed południem pracował u siebie w gabinecie, w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Przygotowywał się do otwierających następny tydzień polsko-niemieckich konsultacji międzyrządowych. Miał wygłosić przemówienie podsumowujące. Po południu wrócił do domu. Zmarł wieczorem.
Kiedyś powiedział synowi: – Masz dopiero czterdzieści lat i możesz chodzić. Ja już nie mam tyle czasu. Dlatego muszę biec.
Jego pęd wszyscy widzieli, znali i zapamiętali. Ale właściwie nikt się nie zastanawiał, dokąd i po co Władysław Bartoszewski tak się spieszy?
I tak gonił, co było widać w mediach, gdzie co rusz pokazywano go w kontekście zbliżeń a to z Niemcami, a to z Żydami – ciągle z poczuciem misji, ciągle wierząc w sens mówienia o tym, czemu poświęcił 70 z 90 lat swojego życia. Myślę, że to jeden z takich, o których można bez przesady powiedzieć: człowiek-instytucja. W pozytywnym tego słowa znaczeniu. Człowiek, który sam sobą – sposobem życia, tego, czemu życie poświęcił – był znakiem pamięci dla jednych, a wyrzutem sumienia dla innych.
Czuł, że musi zwolnić, ale nie potrafił. Książka do zredagowania, obrady kapituły Orderu Orła Białego, konsultacje polsko-niemieckie, obchody zakończenia II wojny na Westerplatte… Dopiero Bóg musiał powiedzieć: dość.
Dość? Czy to właściwe słowo? Chyba tak – biorąc pod uwagę, ile Bartoszewski za życia zrobił – a starczyło by tego na kilka życiorysów. I pewnie robił by dalej, gdyby Bóg go do siebie nie przytulił.
Dwa świetne teksty, a właściwie cytaty o. Wacława Hryniewicza OMI, znalezione gdzieś na Facebooku. O tym, jaka jest – a przynajmniej być powinna – chrześcijańska nadzieja. I o tym, co może jej szkodzić.
Dlatego właśnie sąd rozumiany jako spotkanie z Bogiem nie jest żadnym odwetem z Jego strony. Otuchą i nadzieją napawa mnie myśl, że ludzie, którzy w życiu, a zwłaszcza w dzieciństwie, nie doświadczyli dobroczynnej siły miłości, dopiero chyba na Sądzie spotkają się z prawdziwą miłością Tego, który jest najbardziej bezinteresowną i czystą miłością. Choć za życia odpłacali innym wrogością, pogardą i nienawiścią, czy będą chcieli tę miłość odrzucić? Wierzę i mam nadzieję, że w spotkaniu z Bogiem ci, którzy w życiu nie doświadczyli miłości, sponiewierali ją lub od dzieciństwa byli naznaczeni piętnem odrzucenia – na sądzie po raz pierwszy otrzymają łaskę spotkania z prawdziwą miłością, której nie odrzucą.
W swoim życiu jedynie szukam teologii bardziej wyrozumiałej, bardziej ludzkiej, bliższej doświadczeniu ludzi. Boję się teologii wpędzającej ludzi w rozpacz.Boję się teologii serwującej ludziom beznadzieję, lek przed Bogiem. Boję się teologii tak mówiącej o sprawach ostatecznych, że ludzie ze strachem i grozą odchodzą z tego świata, tak żegnają ziemię swojego dzieciństwa, swoich lat dojrzałych, swojej starości. Nieraz z poczuciem determinacji i niespełnienia. Czy mają odchodzić bez nadziei? Boję się teologii lamentującej nad ludzkimi grzechami, zestawiającej katalogi grzechów, osądzającej ludzi, tworzącej atmosferę osądu. Boję się teologii płaczliwej, która nie ma słów pocieszenia dla ludzi.
Piękne słowa, przepełniające nadzieją. Tak bardzo w mojej ocenie zbliżone do tego, co papież Franciszek przed kilkoma dniami mówił do 19 neoprezbiterów, którym udzielił święceń kapłańskich. Kazał im mianowicie, aby byli niestrudzenie miłosierni. „Przez Chrzest włączycie nowych wiernych do Kościoła. Nie odmawiajcie nigdy Chrztu tym, którzy o niego proszą. W sakramencie pojednania będziecie odpuszczać grzechy w imię Jezusa i Kościoła. Proszę was, byście nigdy nie męczyli się byciem miłosiernymi! W konfesjonale będziecie po to, by przebaczać, a nie, by potępiać. Naśladujecie Ojca, który nigdy nie męczy się przebaczaniem!„
Co ciekawe, w bardzo podobnym tonie wypowiadał się wczoraj na pogrzebie Władysława Bartoszewskiego mój ulubiony bp Grzegorz Ryś: „Warto również – szukając odpowiedzi – odwołać się do wrażliwości Kościoła, który nie mówi nigdy o grzechu, jeśli nie mówi jednocześnie o odkupieniu. Takie są chrześcijańskie symbole wiary. Jeśli zdobywają się na odwagę, by skonfrontować człowieka z prawdą o jego grzechu, to tylko wtedy, gdy natychmiast ogłaszają mu prawdę o tym, że jest on zgładzony przez Chrystusa! To nie tylko wiara w Boga, który nie stracił kontroli nad losami świata: trzyma je w ręku, i ostatnie w nich słowo należy do Niego, a więc do DOBRA. To także wiara w człowieka, który jest większy w swojej wolności od wszystkich okoliczności i uwarunkowań – zewnętrznych i wewnętrznych; który zawsze może je przerosnąć, KU DOBRU! Pokazywać zło, bez wskazania możliwość wyjścia znaczy tyle samo, co zabić człowieka!”.
Bardzo się cieszę, że nie tylko szeregowi duchowni, ale też czy to świeccy, czy papież zwracają na to uwagę. My wystarczająco dużo sami się potępiamy w kontekście naszych grzechów. Można nadrabiać miną, ale kac moralny i ssanie w środku pozostaje. Cierpimy przez zło, które stało się udziałem przez nasze ręce – czy się do tego przyznajemy, czy nie; czy dzisiaj, czy dopiero jutro, albo za jakiś czas. Dlatego tak ważne jest ukazywanie tej perspektywy, Bożej perspektywy: On wybacza, przytula, obdarza miłosierdziem. Księża nie są od straszenia – ale od dawania nadziei i przebaczania.
Tę książkę czytałem dość długo, ale niewątpliwie była warta czasu poświęconego na przegryzienie się przez nią. Bp Grzegorz Ryś ponownie nie zawiódł, a zaciekawił, ubogacił i podsunął nowe pomysły – nie tyle może dla mnie jako mnie samego, ale tego, gdzie, jak i w jaką stronę Kościół powinien zmierzać szczególnie właśnie dzisiaj.
Kościelna wiosna niedroga, poręczna, fajna książka – w moim wypadku – na drogę. Wiosna – jak mówi sam autor – dlatego, że Kościół się odmładza, zaczyna rozumieć i doceniać rolę świeckich w swojej wspólnocie.
Nie będę się zbyt dużo rozpisywał – po prostu warto po nią sięgnąć. Biskup Grzegorz, który mówi, że nie umie mówić rekolekcji inaczej, niż tylko komentując Pismo Święte – szkoda, że wielu innych koniecznie w ramach kazań (bo trudno to nazwać homiliami) za wszelką cenę mówi o wszystkim, tylko nie o tym. Że to nie wiara jest złożona, a ludzie prości – ale wiara prosta a ludzie pokręceni. O koniecznym poczuciu więzi – nie tylko ze swoją grupką, parafią, ale i z całym Kościołem. O potrzebie tworzenia małych wspólnot w poszczególnych parafiach, żeby ludzie się odnajdywali w nich, a nie w wielkich anonimowych parafiach. O tym, że we wspólnotach trzeba partycypować – a nie je organizować. O tym, że w życiu właściwie chodzi tylko o to, aby stanąć wobec Boga, który mówi, i znaleźć odpowiedź na Słowo od niego otrzymane. O tym, jak odkrywać Komunię Świętą pod dwiema postaciami. O tym, że świeccy powinni brać czynny udział w liturgii, a nie brać udział w teatrze jednego aktora – kapłana. O poszukiwaniu znaków najuboższych – na wzór Jezusa, który zamknął się dla nas w kawałku chleba. O tym, że w Kościele nie można ludzi „obsługiwać”. O pokusie oglądania owoców swojej pracy od razu, tu, zaraz.
I pewnie o bardzo wielu innych rzeczach – o których każdy musi przekonać się sam, jeśli chce, i po prostu książkę przeczytać.