Jak robić dobrze (bynajmniej nie sobie)

Książka, którą dosłownie połknąłem – naprawdę, i to nie dlatego, że autorstwa mojego ulubionego Szymona Hołowni 🙂

Książka nieco inna od dotychczasowych – czy to najpierw poświęconych wierze i Kościołowi, czy to rozmowom albo o wierze i Bogu (z ks. Grzegorzem Strzelczykiem) czy o życiu w kontekście postaw i wiary z Marcinem Prokopem (pierwsza genialna, druga trochę słabsza). W pewnym sensie – zaznaczam, pewnym – podobna nieco do jego „Holyfood” (jednej z niewielu, o której na blogu nie pisałem – bo właściwie trzeba by ją w dużej mierze przepisać, tyle świetnych myśli) – może po prostu zbiegiem czasu zmienia się styl autora?

Czytaj dalej Jak robić dobrze (bynajmniej nie sobie)

Znajdź dobro, a nie szukaj nieprzyjaciół

Jezus powiedział do swoich uczniów: Słyszeliście, że powiedziano: Będziesz miłował swego bliźniego, a nieprzyjaciela swego będziesz nienawidził. A Ja wam powiadam: Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują; tak będziecie synami Ojca waszego, który jest w niebie; ponieważ On sprawia, że słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi, i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych. Jeśli bowiem miłujecie tych, którzy was miłują, cóż za nagrodę mieć będziecie? Czyż i celnicy tego nie czynią? I jeśli pozdrawiacie tylko swych braci, cóż szczególnego czynicie? Czyż i poganie tego nie czynią? Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski. (Mt 5,43-48)

Niby sprawa podstawowa, fundamentalna i najważniejsza – bo chodzi o najważniejsze i pierwsze, jak to określił Jezus, przykazanie. A jednak, mamy z tym ciągle problem. Może dlatego, że trudno jest zrozumieć, o co chodzi z tą „nieprzyjaźnią”?

Czytaj dalej Znajdź dobro, a nie szukaj nieprzyjaciół

Zbawienna perspektywa nadziei

Dwa świetne teksty, a właściwie cytaty o. Wacława Hryniewicza OMI, znalezione gdzieś na Facebooku. O tym, jaka jest – a przynajmniej być powinna – chrześcijańska nadzieja. I o tym, co może jej szkodzić. 

Dlatego właśnie sąd rozumiany jako spotkanie z Bogiem nie jest żadnym odwetem z Jego strony. Otuchą i nadzieją napawa mnie myśl, że ludzie, którzy w życiu, a zwłaszcza w dzieciństwie, nie doświadczyli dobroczynnej siły miłości, dopiero chyba na Sądzie spotkają się z prawdziwą miłością Tego, który jest najbardziej bezinteresowną i czystą miłością. Choć za życia odpłacali innym wrogością, pogardą i nienawiścią, czy będą chcieli tę miłość odrzucić? Wierzę i mam nadzieję, że w spotkaniu z Bogiem ci, którzy w życiu nie doświadczyli miłości, sponiewierali ją lub od dzieciństwa byli naznaczeni piętnem odrzucenia – na sądzie po raz pierwszy otrzymają łaskę spotkania z prawdziwą miłością, której nie odrzucą.

W swoim życiu jedynie szukam teologii bardziej wyrozumiałej, bardziej ludzkiej, bliższej doświadczeniu ludzi. Boję się teologii wpędzającej ludzi w rozpacz. Boję się teologii serwującej ludziom beznadzieję, lek przed Bogiem. Boję się teologii tak mówiącej o sprawach ostatecznych, że ludzie ze strachem i grozą odchodzą z tego świata, tak żegnają ziemię swojego dzieciństwa, swoich lat dojrzałych, swojej starości. Nieraz z poczuciem determinacji i niespełnienia. Czy mają odchodzić bez nadziei? Boję się teologii lamentującej nad ludzkimi grzechami, zestawiającej katalogi grzechów, osądzającej ludzi, tworzącej atmosferę osądu. Boję się teologii płaczliwej, która nie ma słów pocieszenia dla ludzi.

Piękne słowa, przepełniające nadzieją. Tak bardzo w mojej ocenie zbliżone do tego, co papież Franciszek przed kilkoma dniami mówił do 19 neoprezbiterów, którym udzielił święceń kapłańskich. Kazał im mianowicie, aby byli niestrudzenie miłosierni. „Przez Chrzest włączycie nowych wiernych do Kościoła. Nie odmawiajcie nigdy Chrztu tym, którzy o niego proszą. W sakramencie pojednania będziecie odpuszczać grzechy w imię Jezusa i Kościoła. Proszę was, byście nigdy nie męczyli się byciem miłosiernymi! W konfesjonale będziecie po to, by przebaczać, a nie, by potępiać. Naśladujecie Ojca, który nigdy nie męczy się przebaczaniem!
Co ciekawe, w bardzo podobnym tonie wypowiadał się wczoraj na pogrzebie Władysława Bartoszewskiego mój ulubiony bp Grzegorz Ryś: „Warto również – szukając odpowiedzi – odwołać się do wrażliwości Kościoła, który nie mówi nigdy o grzechu, jeśli nie mówi jednocześnie o odkupieniu. Takie są chrześcijańskie symbole wiary. Jeśli zdobywają się na odwagę, by skonfrontować człowieka z prawdą o jego grzechu, to tylko wtedy, gdy natychmiast ogłaszają mu prawdę o tym, że jest on zgładzony przez Chrystusa! To nie tylko wiara w Boga, który nie stracił kontroli nad losami świata: trzyma je w ręku, i ostatnie w nich słowo należy do Niego, a więc do DOBRA. To także wiara w człowieka, który jest większy w swojej wolności od wszystkich okoliczności i uwarunkowań – zewnętrznych i wewnętrznych; który zawsze może je przerosnąć, KU DOBRU! Pokazywać zło, bez wskazania możliwość wyjścia znaczy tyle samo, co zabić człowieka!”.
Bardzo się cieszę, że nie tylko szeregowi duchowni, ale też czy to świeccy, czy papież zwracają na to uwagę. My wystarczająco dużo sami się potępiamy w kontekście naszych grzechów. Można nadrabiać miną, ale kac moralny i ssanie w środku pozostaje. Cierpimy przez zło, które stało się udziałem przez nasze ręce – czy się do tego przyznajemy, czy nie; czy dzisiaj, czy dopiero jutro, albo za jakiś czas. Dlatego tak ważne jest ukazywanie tej perspektywy, Bożej perspektywy: On wybacza, przytula, obdarza miłosierdziem. Księża nie są od straszenia – ale od dawania nadziei i przebaczania. 

Obsmarkani, zaniedbani, dziadowscy?

Ktoś z tłumu rzekł do Jezusa: Nauczycielu, powiedz mojemu bratu, żeby się podzielił ze mną spadkiem. Lecz On mu odpowiedział: Człowieku, któż Mię ustanowił sędzią albo rozjemcą nad wami? Powiedział też do nich: Uważajcie i strzeżcie się wszelkiej chciwości, bo nawet gdy ktoś opływa we wszystko, życie jego nie jest zależne od jego mienia. I opowiedział im przypowieść: Pewnemu zamożnemu człowiekowi dobrze obrodziło pole. I rozważał sam w sobie: Co tu począć? Nie mam gdzie pomieścić moich zbiorów. I rzekł: Tak zrobię: zburzę moje spichlerze, a pobuduję większe i tam zgromadzę całe zboże i moje dobra. I powiem sobie: Masz wielkie zasoby dóbr, na długie lata złożone; odpoczywaj, jedz, pij i używaj! Lecz Bóg rzekł do niego: Głupcze, jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie; komu więc przypadnie to, coś przygotował? Tak dzieje się z każdym, kto skarby gromadzi dla siebie, a nie jest bogaty przed Bogiem. (Łk 12,13-21)

 Takie skrzywienie zawodowe – Bóg jako sędzia spadkowy 🙂 W sumie jakoś tego nie widzę… 
Ktoś mógłby to pierwsze Jezusowe zdanie wyrywać z kontekstu – „Noo, przecież sam powiedział, że nie On ma nas sądzić, więc co Mu do tego, co i jak robię?”. Ano powiedział – ale w jakim kontekście? W kontekście pytania o sprawy stricte materialne, doczesne – w kontekście rodzinnej wojenki majątkowej, niestety. I tylko co do tego należy te słowa odnosić – sami się dogadajcie.
Obrazek zaś całej historii bardzo jest prosty i wymowny – mam tyle, że aż nie wiem, co z tym zrobić, i samo to że nie wiem staje się kłopotem, który mnie prześladuje, kombinuję, zabezpieczam, ubezpieczam… i w tym wszystkim zapominam, że nic mi to nie da, kiedy przyjdzie na mnie kres wędrówki po tej stronie życia. Wydaje mi się, że nie można tego człowieka podejrzewać z góry o złą wolę – może nie był tego świadomy, że sprawy materialne pochłonęły go tak, że nie widział nic dalej. Dzisiaj ksiądz na kazaniu zapytał, czy ktoś nie lubi mieć, nie lubi dóbr materialnych, dodając, że chętnie by taką osobę poznał – niestety, pomimo rozglądania się po kościele, nikt chętny się nie znalazł. Lubimy mieć. 
Uważam, że ten stereotyp jest mocno niesprawiedliwy – ale jest. Mianowicie, przyjmuje się – i my włącznie – że katolik to taki dosłownie obsmarkany, byle jak ubrany, zaniedbany i biedny ma być. „Bo taki jest ideał ewangeliczny”. Słucham? To chyba o jakiejś innej Ewangelii jest mowa. A równocześnie – nikt, włącznie z nami, katolikami, nie widzi nic złego w tym, kiedy pastorzy ewangeliccy czy duchowny muzułmańscy mają wręcz na swoje usługi całe prywatne media (stacje tv, radia, tytuły prasowe), albo co bardziej znane osoby prywatne, którym powiodło się w życiu i osiągnęły przeliczalny na pieniądze sukces, są w sposób oczywisty osobami bardziej niż bogatymi, niekiedy multimilionerami – wtedy jest ok, bo oni . O co tu chodzi? Nie wiem, chyba o taki durny dość skrót myślowy: katolik = dziad. 
A tymczasem Jezus w żadnym miejscu nie wskazuje, że mamy być byle jacy, zaniedbani, obsmarkani, niechlujni. Zgadza się, wskazuje na cnotę ubóstwa w duchu, w sposób jednoznaczny sygnalizuje, że nie można na biednych i ubogich się odwracać i ignorować ich – ale czy oznacza to konieczność obowiązkowego minimalizmu? Wydaje mi się, że nie. Mamy po to głowę, 2 ręce i pomysłowość, że możemy i mamy prawo czerpać korzyści z owoców swojej pracy, tego, co zarobimy, co jest wynikiem naszego wysiłku. Jeśli komuś się udało, gdy osiąga sukces w danej branży, gdy jest innowacyjny, konkurencyjny i robi to uczciwie, bez wyzysku, posuwania się do oszustw czy nieuczciwości – co w tym złego? Nic. Co więcej, może równocześnie bardziej, na różne sposoby, wspierać tych, którzy mają mniej – jałmużną, ale też poszerzając rynek pracy i tworząc miejsca pracy rozumianej jako możliwości godnego zarobienia na życie swoje i rodziny (a nie wyzysku); można zaangażować się w działalność charytatywną, można próbować we własnym zakresie i choćby w bezpośrednim sąsiedztwie znaleźć i wspierać w konkretny sposób konkretne osoby czy rodziny. A to, że człowiek może pozwolić sobie na postawienie domu zamiast ciasnego mieszkania, sensowny samochód zamiast starego złomu (skarbonka bez dna przysłowiowa), i wyjechać z rodziną na zasłużony urlop? To nie jest złe – o ile jest to wszystko z umiarem, nie dla pychy, nie na pokaz (dzisiaj częsty problem – u panów: gadżeciarstwo, to co najnowsze, najlepsze, choćbym miał dosłownie takie samo; panie – chyba głównie ciuszki, kosmetyki, błyskotki, dodatki?). Bóg nigdy nie zakazuje nam korzystania z tego, co z Jego błogosławieństwem zdobywamy pracą swoich rąk – co więcej, jestem przekonany, że cieszy się, kiedy dobrze to wykorzystujemy. 
W tym wszystkim trzeba po prostu zachować umiar i nie pogubić się, aby zamiast „być” nie interesować się tylko „mieć”. Jezus nazywa to po imieniu – chodzi o uniknięcie chciwości. Chodzi o umiejętne korzystanie z tego, co Bóg nam w danym momencie życia (i wcale nie koniecznie do jego końca) daje – czego genialnym przykładem jest Hiob (tak, ten, co go Bóg doświadczał i zgadzał się na próby ze strony Złego, któremu zabierał wszystko i rodzinę, a ten i tak nie złorzeczył – Pan dał, Pan zabrał, niech imię Pańskie będzie błogosławione – to jest postawa!). 
I tę chciwość trzeba rozumieć szeroko – mianowicie nie tylko jako dobra materialne, bo na nich chęć posiadania przecież nie musi się kończyć – szczególnie, gdy ktoś ma już naprawdę wiele. Władza, siła, możliwość wpływania na konkretne sprawy czy osoby, ingerowanie w politykę, prawo. Chcę tego i stanę na głowie, aby to dostać. Tu jest zło i tu jest zguba – bo nie ma możliwości, aby mieć wszystko także w takim (niematerialnym) tego słowa rozumieniu. Można mieć bardzo wiele, można mieć dużo więcej niż mi potrzeba – ale liczy się to, co z tym robię, do czego to wykorzystuję. Kiedy tu brakuje równowagi, środek staje się sam w sobie celem, a Zły tryumfuje. O. Grzegorz Kramer SI na swoim blogu podał świetny przykład – dodatkowo wykręcania się przed Bogiem jeśli chodzi o sakrament – „a, nie weźmiemy teraz ślubu, bo trzeba się dorobić, uzbierać na wesele, na ślub, to przecież fortuna potrzebna!”. Akurat – jak ktoś chce, to nie trzeba wesela na cztery fajery robić, a na kościół i skromny nawet obiad uda się zebrać. Pytanie, o co naprawdę chodzi… 
A więc – jak żyć? Normalnie – mam nadzieję -jak dotąd. Nikt nie każe nam chodzić w łachmanach, jeść byle czego (to nawet niezdrowe). Mamy być uczciwi i możemy korzystać normalnie z owoców tego, co powstało z naszej pracy – jednocześnie starając się, na miarę swoich możliwości, widzieć potrzeby tych wszystkich naokoło, którzy mają mniej i są w trudniejszej sytuacji. Nikt nam nie zakazuje odpoczywać (szczególnie w niedziele, kiedy powinno się mieć czas właśnie tylko dla Boga i najbliższych), zjeść dobrze – chodzi o to, aby z tego „odpoczywaj, jedz, pij i używaj” nie uczynić sensu i celu samego w sobie. Wtedy wszystko jest na głowie. Nie wstydź się, korzystaj mądrze z tego, co masz – i staraj się widzieć dalej niż czubek własnego nosa. Wtedy będzie dobrze. 

Wzięli się za łby. Tylko po co?

Może tytuł nieco przesadzony – niestety, mnie się takie właśnie z tą sprawą skojarzenie nasuwa. Nie lubię pisać o tego rodzaju wydarzeniach – bo nie im ten blog ma być poświęcony – natomiast wydaje się, że wiele osób chyba nie rozumie podstawowego w tej sprawie problemu. 
Chodzi o sprawę konfliktu ks. Wojciecha Lemańskiego z abp. Henrykiem Hoserem SAC, którego to konfliktu kolejna odsłona nie znika z mediów od kilku dni, bowiem ordynariusz podjął kroki ostateczne w stosunku do podwładnego, tj. odwołał go ze stanowiska proboszcza (dekret). Nie da się ukryć – język wyjątkowo suchy i urzędowy, a przecież nie o to powinno chodzić, tylko o dobro ludzi, czego trudno się po formie domyśleć… 
Sytuacja generalnie ciągnęła się od kilku lat (sam abp Hoser w jednej z wypowiedzi mówił o 4 latach wstecz). W 2001 r., jeszcze za bp. Kazimierza Romaniuka, wzbudził duże zainteresowanie, przygotowując w ówczesnej parafii w Otwocku grób Pański nawiązujący do mordu w Jedwabnem. Działa na rzecz przywrócenia pamięci o historii polskich Żydów, upomina się o prawdę o mordzie w Jedwabnem. Niezbyt darzony przeze mnie estymą abp Sławoj Leszek Głódź, ówczesny ordynariusz warszawsko-praski, przeniósł go stamtąd do Jasienicy w 2006 r., co nawet mało zorientowanym okiem trudno było rozpatrywać w kategoriach awansu. Awantura o przeznaczenie środków z funduszu sołeckiego – dyrektorka szkoły chciała (i postawiła na swoim) placu zabaw, ks. Wojciech – skate parku. Czy warto o to iść do sądu z pozwem o zniesławienie? W mojej ocenie – nie, tym bardziej opisując to na prawo i na lewo, a do tego będąc proboszczem parafii. Formalnie, oczywiście, mógł i miał do tego prawo – jak każdy. Czy ten plac zabaw był zły? Nie, po prostu inny pomysł niż księdza – i to chyba jedyny problem. Zaszkodziło to jemu samemu – skończyło się odebraniem misji kanonicznej (brak możliwości katechizowania w szkole), co z kolei wywołało żal i sprzeciw ze strony rodziców dzieci, które podobno z dużym oddaniem uczył. 
Jest to na pewno człowiek wyczulony bardzo na tematykę żydowską, na wszelkie kpiny i dyskryminację Żydów – co samo w sobie nie może i nie powinno nigdy być odbierane jako coś negatywnego, co więcej, taka postawa jest niejako obowiązkiem każdego z nas. Że ksiądz wyszedł z jakiegoś „spędu” księżowskiego, bo leciały antysemickie dowcipy? To akurat dobrze o nim świadczy. Pod hasłem „robi z kościoła synagogę” należy rozumieć fakt,m iż umieścił przy ołtarzu w Jasienicy szafkę na lekcjonarze w kształcie zwoju Tory. Czy to jest przestępstwo? W mojej ocenie – nie – co więcej, dość ciekawe i na pewno oryginalne nawiązanie do Starego Testamentu, niewątpliwie w stylu tego duszpasterza. Dba o kościół, wykonał przed nim nowy chodnik, duszpasterstwo jak na wiejskie warunki działa bardzo prężnie – sam przy tym mieszkając w nieotynkowanej plebanii. Staje w obronie ks. Adama Bonieckiego po krytykującym go liście bp. Wiesława Meringa – w mojej ocenie jak najbardziej słusznie. Apeluje do metropolity warszawskiego o pozostawienie w posłudze biskupiej bp. Piotra Jareckiego po spowodowanym przez niego pod wpływem alkoholu wypadku drogowym – też chyba słusznie (wobec szeptanych informacji, że ten ma być – w nagrodę? za przyznanie się do wszystkiego od razu i nie chowanie głowy w piasek, ot, choćby jak śp. biskup Śliwiński). Przeszkadza mu to, co nie transparentne, a szczególnie wyczulony wydaje się być na niesłuszności i krętactwa… kolegów po fachu, czyli księży i biskupów (m.in. spór z Szymonem Hołownią odnośnie księży żyjących podwójnym życiem). 
Już raz miał być odwołany, w 2010 r., najpierw dekretem ustnym, potem pisemnym. Parafia się zmobilizowała, zebrali 1.500 podpisów (ok. połowa parafii), diecezja odpuściła i dekret cofnięto. W kontekście późniejszego rozwoju wydarzeń trudno nie odnieść wrażenia, że ks. Lemański komuś uwierał i przeszkadzał, przy czym brakowało jednak argumentów merytorycznych, żeby postawić przysłowiową kropkę nad i, odwołując go, co nie przeszkadzało jednak próbować, kopiąc po kostkach. 
Ja widzę po stronie diecezji i abp Hosera jeden podstawowy problem w tym wszystkim, który – gdyby nie zaistniał – mógłby całą sytuację uczynić jaśniejszą i bardziej jednoznaczną. Dekret odwołujący ks. Lemańskiego mówi w ogólnikach, brak jest jakiegokolwiek konkretnego zachowania (z opisu albo daty wskazanego), a z kolei kuria odmawia jakichkolwiek wyjaśnień, co wydaje mi się tylko zaciemnia sprawę.  Jest w nim mowa o „brak szacunku i posłuszeństwa biskupowi diecezjalnemu oraz nauczaniu biskupów polskich w kwestiach bioetycznych”, oraz zarzut, że publicznie głoszone przezeń poglądy „nie spełniają wymogów prawa kanonicznego” i „przynoszą poważną szkodę i zamieszanie we wspólnocie Kościoła”. Nie tylko w tej sprawie ostatniego dekretu, ale też w zakresie m.in. upomnienia kanonicznego: ogólniki, żadnych konkretnych przykładów. Takie anachroniczne zachowanie w stylu „nie wasz problem, odczepta się” – tylko że efekt jest dokładnie odwrotny i po prostu mnożą się spekulacje. Co więcej, dla ludzi podzielających poglądy ks. Wojciecha (do których sam się zaliczam – z wyraźnym zaznaczeniem, że uważam, że w całej sytuacji zabrnął zbyt daleko i do niczego dobrego ona nie prowadzi), takie a nie inne zachowanie ze strony władz diecezji warszawsko-praskiej wydaje się być sygnałem, że w Kościele jako by preferowani byli konserwatyści – czy to duchowni (adwersarze ks. Lemańskiego), czy to świeccy. 
O tym w mediach popularnych się nie przeczyta – ale wiadomo, że pomiędzy biskupem a księdzem trwały, zmierzające w dobrym kierunku rozmowy poprzez mediatorów świeckich i duchownych… po czym, ni stąd ni zowąd, biskup sięga po swoją władzę: odwołuje ks. Lemańskiego z parafii. Po co? Czemu to miało służyć? Nie pomoże to ani Kościołowi – woda na młyn przeciwników, sam ks. Wojciech jako „znak sprzeciwu”, którym będą walić w ten Kościół właśnie, utwierdzając go przy tym (chyba niesłusznie) o wielkim skrzywdzeniu i zasadności dalszego testowania wszelkiej drogi odwołania i mnożenia korespondencji z dykasteriami watykańskimi. Co więcej – zadziwia mnie osobiście zapalczywość, z jaką władze kościelne do tej sytuacji podeszły. Szereg oficjalnych działań z zakresu sankcji prawa kanonicznego, do bardzo poważnej włącznie (odwołanie z probostwa), straszenie między wierszami suspensą – a czy ks. Lemański jest złodziejem, gwałcicielem, schizmatykiem? Nie. No właśnie. A wytacza się – tak, w pewnym sensie przez jego upór – przeciwko niemu działa, których bynajmniej nie wytaczano w wielu o wiele poważniejszych gatunkowo sprawach, jak choćby kolejne afery seksualne (abp Paetz w Poznaniu, ksiądz w Tylawie czy moim rodzinnym Gdańsku nie tak dawno). Dzięki tej, wydaje mi się, niefrasobliwości i nieprzemyśleniu sytuacji, abpo Hoser sobie i całemu Kościołowi w Polsce zafundował tę całą aferę, zamiast po głębszym zastanowieniu spróbować jednak dogadać się z krnąbrnym, ale dobrym księdzem, i postarać się go jakoś sensowniej zagospodarować. 
Na czym polega problem? Ano na tym, że ks. Lemański znany i rozpoznawany jest coraz częściej jako ten, który walczy – z nieżyczliwymi kolegami w sutannach, z (uprzedzonym?) biskupem, z będącą w błędzie dyrektorką okolicznej szkoły. Krytykuje i wali w bardzo wiele osób – przy czym nie wiem, czy jest w tym wszystkim obecnie coś konstruktywnego. Przykre skojarzenie – ale z Don Kichotem mi się nasunęło. Sam przeciwko wszystkim. Atakuje coraz więcej, niestety coraz bardziej stylem wypowiedzi z przeplatanymi cytatami z Ewangelii upodabniając się do tych, których sam krytykuje. Pojawia się w mediach, których przy maksimum dobrej woli nie da się określić obiektywnymi – m.in. w programie Tomasza Lisa. Chciał dobrze? Może. Nie wyszło, bo ani się wiedzą nie popisał, a Lisowy program zyskał na oglądalności dzięki „księdzu, który sprzeciwia się Episkopatowi w sprawach in vitro”. Czy o taki efekt ks. Wojciechowi chodziło? Wierzę, że nie. No właśnie. Ale tak wyszło. 
Nie dziwi więc reakcja biskupa, który 24 maja br. zakazuje ks. Lemańskiemu wypowiedzi w mediach. Tak, nie da się ukryć, narzędzie mocno anachroniczne i kojarzone z ciemnym średniowieczem – czy jednak nie zastosowane w tym wypadku prawidłowo? Przeciwnicy Kościoła i tak wiedzą swoje, są mądrzejsi. Wbrew – opisywanej tutaj w innym tekście – ocenie wg mnie zupełnie bezsensownego zakazu nałożonego przez prowincjała swego czasu na ks. Adama Bonieckiego, tutaj biskup niestety postąpił słusznie. Oczywiście, następując odwołania formalne w trybie Kodeksu Prawa Kanonicznego. Czy celowe? Na pewno będące dowodem uporu księdza, co nie jest w tej sytuacji dobre. Tak, on ciągle istnieje medialnie, kreuje się sam na tego dobrego, co to w niego wszyscy (nawet swoi) walą – ale czy przynosi to coś poza tym? Tak, sporo czarnego PRu Kościołowi. A w samej wspólnocie – podziały na tych, którzy przyznają w tej sytuacji prymat posłuszeństwu, oraz tych, dla których całość sytuacji dowodzić ma jedynie tego, że w Kościele jest taki sam syf i walka jak w każdym innym miejscu. 
Po samym dekrecie odwołującym, noszącym datę 05 lipca br., ks. Lemański publikuje na swoim blogu obszerne oświadczenie. Opisuje szeroko relacje z ordynariuszem, wskazuje na spotkanie w kurii biskupiej mające mieć miejsce w  styczniu 2010 r., w czasie którego zdaniem księdza dojść miało „niedopuszczalnego i skandalicznego zachowania Abp Hosera wobec mnie”. Przywołując cytaty ewangeliczne (Mt 18, 15-17) wskazuje, iż próbował sprawę wyjaśnić, korespondował z biskupem, oczekując przeprosin, przywołuje – niby mimochodem – przykład sytuacji szkockiego kard. O’Briena (skandal seksualny) jednocześnie nie precyzując zarzutów, nie nazywając po imieniu tego, co miało zajść; mówi o szykanach ze strony biskupa i księży. Podkreślił także, że „zdarzenie ze stycznia 2010 roku w kurii diecezji warszawsko-praskiej miało według mnie wyraźny związek z moim zaangażowaniem w dialog chrześcijańsko-żydowski”. Przywołuje jednocześnie, jako niejako świadka sytuacji z 2010 r. Zbigniewa Nosowskiego, redaktora naczelnego Więzi, z którym rozmawiał na temat zajścia w drodze powrotnej do parafii – jednakże sam zainteresowany nie zamierza podawać szczegółów tego, co się dowiedział, skoro nie zrobił tego ks. Lemański; nie negując jednocześnie swojej wiedzy o samym zajściu jako takim. 
Żeby było jasne – moim zdaniem skala tej całej sytuacji jest zupełnie nieadekwatna do tego, co ma być rzekomo jej powodem, tj. zarzuty sformułowane wyjątkowo ogólnikowo i nijak pod adresem ks. Lemańskiego. Tak, prowokuje, używa sposobu wypowiedzi niewątpliwie trafiającego bardziej do słuchaczy liberalnych, zadaje pytania trudne i dla niektórych niewygodne, można powiedzieć – krąży bardziej po obrzeżach, na granicach, niż po wydeptanych i przechodzonych ścieżkach centrum Kościoła. Tylko czy jest to samo w sobie w jakikolwiek sposób niewłaściwe, a tym bardziej zasługujące na jakiekolwiek ukaranie, w tym do usunięcia takiego księdza z parafii i wywalenia go w wieku 53 lat na wcześniejszą emeryturę, z naprawdę już poniżej krytyki wtrętem o przekazie „jak sobie znajdziesz proboszcza, co cię weźmie, to cię łaskawie tam przydzielę”? Nigdy, na ile ja śledzę temat, nie usłyszałem/nie przeczytałem czegoś, co w sposób bezpośredni sprzeciwia się znanemu mi nauczaniu Kościoła. A tym samym – wydaje się, że taki nieciekawy i medialnie głośny finał sprawa ma głównie z powodu trochę bezsensownego uporu ks. Lemańskiego. 
Tak, oczywiście ks. Wojciech ma pełne prawo i nawet dobrze, że odwołuje się zgodnie z CIC. Choć, o ile wiem, dotąd z marnym skutkiem. Warto przypomnieć – deklarował, i to nie raz, podporządkowanie się ostatecznym rozstrzygnięciom spornych kwestii – i mam nadzieję, że faktycznie tak właśnie postąpi. To samo w sobie będzie świadczyło nie tylko o jego klasie – fajna sprawa – ale przede wszystkim o traktowaniu na serio przyrzeczenia, które w 1987 r. składał, przyjmując święcenia kapłańskie, przyrzekając „mnie [biskupowi ordynariuszowi] i moim następcom cześć i posłuszeństwo” (przytaczam z pamięci). A to dla kapłana powinno być najistotniejsze. 
Napisał w oświadczeniu wydanym po opublikowaniu odwołującego go dekretu, że „Nie jest moim celem i nigdy nie było szkodzenie Kościołowi. Moim zdaniem pokora i posłuszeństwo nie mogą oznaczać zgody na niesprawiedliwość i krzywdę jakiej doświadczyłem od ludzi Kościoła. Kocham Kościół, jest On moim domem i nie pozwolę się z Niego wypchnąć”. Mam nadzieję i ufam, że tak właśnie jest – dla dobra ks. Wojciecha, Kościoła i wszystkich tych, którzy tę przykrą sytuację obserwują. Tak właśnie ta sprawa mogła się skończyć bez całej medialnej otoczki – wyraźnym stwierdzeniem w stylu „biskupie, nie zgadzam się ni cholerę – ale w duchu posłuszeństwa odpuszczam”. Chyba nie tylko w moich oczach ks. Lemański zyskał by o wiele więcej niż w obecnej sytuacji. 

Żebranie na hospicjum i monopol na dobro

Gazetę Wyborczą zdarza mi się czytać bardziej niż rzadko. Przedwczoraj trafiło, że nic innego nie było w pewnej restauracji, gdzie jadłem, a nie lubię (fakt, brzydki zwyczaj) gdy jem sam siedzieć bezczynnie, więc szukam czegoś do poczytania. 
I trafiłem na wywiad Bożeny Aksamit pod dość dziwnym tytułem Ksiądz żebrze, Polak daje przeprowadzony z ks. dr. Janem Kaczkowskim, człowiekiem którego nota bene znam z dość zamierzchłych czasów, jeszcze sprzed jego święceń. Postać ciekawa. Sam nie do końca sprawny, ponieważ z bardzo dużą i wiele utrudniającą wadą wzroku. W Pucku zakotwiczył tuż po święceniach kapłańskich w 2002 r., najpierw jako wikariusz (wbrew temu, co piszą w artykule, nie jest nim do dzisiaj – od 2007 r. jest tam rezydentem). Zaczął od stworzenia hospicjum domowego, a w swoim uporze – zbudował od zera i prowadzi Puckie Hospicjum im. św. Ojca Pio.
Zachęcam do przeczytania całości tekstu. Wiele jest tam ciekawych myśli – choćby o tym, kto tę działalność i jak wspiera, czy takimi datkami ludzie nie próbują „uspokajać sumień”. Mój ulubiony:

Nieznajomi potrafią przyjść i zostawić 2 tys. zł?
– To się często zdarza.
Coś mówią?
– Różnie. Kiedyś pod kościołem złapali mnie ludzie, których nie znałem, i dali mi 8 tys. zł. Powiedzieli, że wyszedł im interes. Inny postanowił, że jak dobrze sprzeda mieszkanie, to część da na hospicjum. Zeszłej zimy, był wtedy tęgi mróz, wracałem wieczorem do hospicjum, tuż przed drzwiami zobaczyłem kolesia w jakiejś fufajce i poplamionych dżinsach. Bez czapki, z czerwoną twarzą i brudnymi, styranymi dłońmi. Wyciągnął w moim kierunku rękę. Pomyślałem, że chce na wino, ale on otworzył dłoń, leżała na niej pięciozłotówka. – To dla księdza na hospicjum – wychrypiał. Często to są jakieś duchowe postanowienia. Im więcej dają, tym skromniej. Jak ktoś przynosi kawał pieniądza, to nim nie macha.

I wreszcie, króciutka ale jakże trafna myśl o WOŚP:

Oczekiwanie, że państwo da, państwo zrobi, stwarza coś na kształt homo sovieticusa, o którym mówił ksiądz Józef Tischner. Jeżeli będziemy myśleć, że państwo wszystko powinno, a co za tym idzie – wszystko może, to ta postawa zaowocuje społecznym bezruchem, swoistym otępieniem. Ruch społeczny polegający na tym, że jedni coś organizują, a inni dają na to pieniądze albo pomagają osobiście, jest bardzo ważny. Oczywiście ileś tam osób zarabia, pracując w wielkich fundacjach, ale inaczej się nie da. Można to nazwać dobroczynnym biznesem. I taka działalność ma swój dobroczynny wpływ na ludzi – aktywizuje ich. Nie siedzą wkurzeni na fotelu z nogą założoną na nogę i nie powtarzają: „Niech państwo mi da, bo mi się należy”. Akcje społeczne uczą odpowiedzialności za otoczenie, budują społeczeństwo obywatelskie. A ponad to, że Orkiestra wyposaży jakiś szpital czy kupi respiratory dla placówek z połowy kraju, musimy pamiętać, że dzięki akcjom Jurka Owsiaka uratowano życie i zdrowie iluś tam osobom.
Ksiądz daje na Orkiestrę?
– Daję. Nie za dużo – 20, 50 zł. Przyklejam serduszko na sutannę i chodzę z nim całą niedzielę. My, chrześcijanie, nie mamy monopolu na dobro.

Nieskończenie miłosierna wyrozumiałość + refleksje ze stolicy

Wiedz zawsze, że zostało nam więcej jeszcze do zrobienia. Działaj z ufnością, że Bóg dopełni tego, co rozpocząłeś. Jego wkład jest zawsze większy, my tylko współpracujemy. Choćby mówili: idealista, nieżyciowy, marzyciel, ty chciej iść dalej, bo nie wystarczy na ziemi człowiekowi nic, tylko Bóg, który chce nam się udzielać coraz obficiej. Chodzi o to, by nie wymierzać miejsca Panu Bogu, bo Jego miarą jest bezmiar, a Jego miłość nieskończona. (Andrzej Madej OMI, Dziennik wiejskiego wikarego)
Nie wiem, pewnie nie każdy miał okazję uczestniczyć w obrzędzie święceń kapłańskich, albo diakonatu. Właśnie tam – chyba tylko, nie spotkałem się z tym w innej sytuacji – jedyny raz w liturgii słyszałem powyższe słowa, które udzielający święceń biskup wypowiada do kandydata na diakona/prezbitera: Niech Bóg, który rozpoczął w tobie dobre dzieło, sam go dokona. Przychodzimy na ten świat jak taka biała karta, na której Bóg z naszą pomocą pisze. Ważne jest, aby pamiętać, co jest moim celem. Dobro. Dobro, które mam w sobie od poczęcia, jeszcze przed urodzeniem. Dobro, które mam rozdawać, gdy żyję. Dobro nieskończone, którego osiągnięcie jest moim celem u kresu życia. Dobro przeze mnie – dokonywane, rozdawane moimi rękami przez Boga. Nie ja jestem dobry – ale On. Ja tylko jestem narzędziem. A może nawet nie tyle – tylko staram się nim być?
Ktoś powie – wszystko w tym Kościele wokół wiary się kręci. Trudno, ale tak właśnie jest. Również w tej sytuacji – o nic innego, tylko o wiarę chodzi. Tym razem inną, inaczej ukierunkowaną. Tak – jak zawsze moją. Ale nie tyle w Boga, co w moje własne przed tym Bogiem, z Jego pomocą, możliwości. Choćby się wydawało, że to właściwie schyłek życia (bo starość), albo że nie ma co walczyć, tylko się poddać (śmiertelna choroba) – masz dalej coś do roboty. 
Bóg działa nie tylko przez pięknych, młodych, wysportowanych i ładnych – zaryzykuję stwierdzenie, że gdyby od takich wszystko zależało, to świat by się już dawno skończył… On ma zadanie dla każdego. Modlitwa to też działanie, niekiedy dające o wiele więcej niż jakiekolwiek inne, z pozoru dające większe i lepsze, łatwiej zauważalne efekty. To działanie ma sens – o ile człowiek da się prowadzić Bogu. Zechce współpracować, a nie dumnie iść pierwszy, bo ja wiem lepiej. Nie, nie wiesz – tylko może po prostu do tego nie doszedłeś, nie zrozumiałeś…
Końcówka jest ciekawa. Wyznaczanie granic i próby wepchnięcia w pewne ramy Tego, który jest Wszechobecny, Nieskończony, Niezgłębiony. Absurd, prawda? Nawet na przysłowiowy chłopski rozum, od czasu do czasu logiką nazywany. Tak, z typowo schematycznego punktu widzenia. Jak okiełznać i ograniczyć coś, co ze swej istoty nie podlega żadnym prawom, regułom i ograniczeniom? No nie da się. Więc czemu ludzie, właśnie logiką i rozumowaniem się podpierając, twierdzą że się da? Nie wiem. Też tego nie rozumiem. Tak po prostu nie jest. Tym bardziej – wierzę w Bożą nieskończoną, jak miłość, wyrozumiałość.
>>>
Jak to wprost napisałem, poniedziałek i wtorek spędziłem w rozjazdach. A konkretnie – w stolicy naszej pięknej, na konferencji poświęconej tegorocznej nowelizacji najbardziej interesującej mnie z zawodowego punktu widzenia ustawy.
Do Warszawy – pociągiem. Godzinowo pasował bardziej, więc pojechałem czymś, co się nazywa TLK (Tanie Linie Kolejowe). Spora różnica w cenie w stosunku do Intercity – a ich wagony i wystrój. Jak to skomentowała jedna z osób, z którymi jechałem – to samo, co tam, tylko nie dają zeschniętych ciastek i lurowatej kawy w cenie. Nie wiem, rzadko jeżdżę. Pewnie wypowiadający się korzysta z tych usług częściej. Kupowałem bilet chyba już w momencie, gdy pociąg jechał – z Kołobrzegu bodajże, a w ogóle to do Krakowa – więc o miejscówce nie było mowy. Ryzyk fizyk, jak to mówią. 
Wsiadłem do przedziału ze starszym państwem (I klasa – zajmowali 4 z 6 miejsc) i zająłem przedostatnie wolne. Z pewną dozą niepokoju oczekiwałem na poszczególne stacje – ale nie, nikt nie przyszedł z miejscówką na moje miejsce. Spokojnie było, i o to mi chodziło. Przeczytałem w całości najnowszego GN, potem wywiad-rzekę (w 3 częściach) Cezarego Sękalskiego z Adamem Nowakiem z Raz, dwa trzy pt. Trudno nie wierzyć w nic. Między wiarą a niewiarą (ale o niej kiedy indziej – za dużo dobrych myśli).

Chwilami rozmawiałem, szczególnie za starszymi z jadących w tym przedziale. Małżeństwo, na oko 70 lat lekko. Z rozmowy widać było, że ludzie oczytani, ze sporą wiedzą, pan wypowiadał się bardzo ładnym językiem i z bardzo dobrą dykcją. Ludzie u schyłku życia – podczas gdy ja zdecydowanie bliżej początku. O czym rozmawialiśmy? O tym, jaki świat jest dzisiaj – ludzie, priorytety, zainteresowania, sposób bycia, kultura. Mogli by być moimi dziadkami – a jednak w większości podzielałem ich zdanie i zaniepokojenie pewnymi masowymi zjawiskami. Oni się chyba z tego cieszyli. Nie, nie przytakiwałem bezmyślnie, żeby tylko już do mnie nie mówili i dali spokój – rozmowa była całkiem miła.

Byli umówieni, że córka miała odebrać ich na dworcu. Po drodze okazało się, że z jakiegoś powodu umówili się z córka dobra godzinę po planowym przyjeździe pociągu. Więc pan dzwonił do niej – ale okazało się, że o tej porze to ona nie może. Znad książki spojrzałem na panią – widać, przykro jej było, choć się chyba tego spodziewała. Powiedziała potem do niego Wiesz, jak zadzwoni jeszcze raz i powie, że przyjedzie jednak, to powiedz, że damy sobie radę. To musiało boleć.

Czasami, dla odpoczynku, podnosiłem głowę znad lektury – i patrzyłem na to, co za oknem. Pogoda, zanim się nie ściemniło, piękna była. Słońce, ciepło całkiem, łąki, lasy, pola, małe i większe miejscowości. Świat żyjący swoim własnym rytmem – i tylko ten mój czy jakiś inny pociąg czasami pędził obok. Jedna pozytywna obserwacja – wszędzie remonty i budowa, czy to dróg, czy torów. To dobrze. Coś nam po tym Euro 2012 zostanie – nawet jak (prawie na pewno) drogi dokończą już po mistrzostwach.

Główna hala Dworca Centralnego w remoncie, dokładnie w połowie – śmiesznie to wyglądało, bo dosłownie: pół już w nowych kafelkach i z nowymi lampami, a pół… Cóż, wczesny Gierek 🙂 Wystarczyło z dworca wyjść z dobrej strony, żeby zobaczyć Novotel, gdzie miałem rezerwację. Właściwie linia prosta: dworzec – PKiN – Novotel. No tak – ale jak tam dojść? Na skrzyżowaniach nigdzie nie uraczyłem przejść dla pieszych – pomysłowo, jest za to sieć przejść podziemnych. Trochę gimnastyki umysłowej połączonej z testowaniem orientacji w terenie to kosztowało – ale trafiłem i wyszedłem dokładnie przed wejściem do hotelu. Klaustrofobicznie pod ziemią – niskie stropy bardzo w tych przejściach; głową nie zahaczałem, ale nieprzyjemnie.

Hotel olbrzymi, jak w filmach. Pierwsza zagwozdka – jak ruszyć windą? Na 7 piętro z buta się nie wybieram. Okazało się, że potrzeba było skorzystać z karty z chipem. Analogicznie w pokoju – włożyć do gniazdka przy wejściu, żeby światła się odpaliły. Cóż, mnie dojście do tego ze 2 minuty zajęło 😛 Świetny widok z okna – na PKiN właśnie. Odświeżyłem się i poszedłem na miasto – szef był w siedzibie firmy, a ja byłem głodny. Z braku pomysłów – skończyło się na McDonaldzie – tak, junkfood, ale wiem, co dostanę mniej więcej. Obszedłem PKiN – świetnie oświetlony wieczorem. Szukałem kościoła – była pora mszy wieczornych, ale stwierdziłem, że nie będę się oddalał za bardzo, i żadnego nie znalazłem. Potem poszliśmy jeszcze na późną przekąskę, jak się zeszliśmy w hotelu. Trudno zasnąć z dala od domu, bez żony. Pewnie – telefony, smsy, ale to bardzo mało.

Straszna bieda w tej Warszawie. Tzn. kontrast. Uderzające w człowieka z każdej strony neony wielkich sklepów, obniżki, krzyczące plakaty… Ścisk ludzi. I w tym wszystkim bardzo wiele biedaków, żebraków czy naciągaczy. Naprawdę dużo. Przerażające to centrum trochę. 

Rano szybkie i bardzo dobre śniadanko, i szybko do budynku PANu, gdzie szef na swoje szkolenie, a ja na konferencję. Miałem czasu trochę, porozglądałem się. Potem czas leciał bardzo szybko – leki poślizg czasowy, poszczególne referaty przeplatane krótkimi przerwami kawowymi i dłuższą, na lunch. Ciekawe wystąpienia, fajne prezentacje, prelegenci mówili ciekawe i czasami umiejętnie zachęcali do własnych rozważań. I, co najważniejsze, nie byli nienaturalnie zgodni – ale były kwestie, co do których się nie zgadzali, o czym mówili wprost. Na końcu – dyskusja, a właściwie okazja do zadania pytań przez obecnych. To był dobry czas, myślę że sensownie spędzony. Teraz, na potrzeby firmy, muszę to jakoś opisać – ale to już jutro, dzisiaj mi się nie chce.

Po zakończeniu dołączyło do nas jeszcze 2 pracowników, którzy też załatwiali coś w Wawie, i ruszyliśmy do Trójmiasta. Samochodem – szef nim przyjechał, bo nie było na żaden pasujący mu pociąg do W-wy miejscówek, więc tak przyjechał. Wyjazd ze stolicy – bagatela, 1,5 h. Masakra jakaś. Potem już, po przerwie w McDonaldzie – wszyscy dość głodni byli – śmigaliśmy całkiem żwawo, pomimo nawet mocno padającego deszczu. Po ok. 4 h byłem pod domem. Szybkie rozpakowanie, i byłem w łóżku.

Dopiero dzisiaj po pracy zobaczę żonkę – nie znosi sama w domu być, nie chciała sama spać, więc przeniosła się na te niespełna 3 dni do rodziców. Stęskniłem się za nią bardzo 🙂