Zacznij od końca

Pełen Ducha Świętego, powrócił Jezus znad Jordanu, a wiedziony był przez Ducha na pustyni czterdzieści dni, i był kuszony przez diabła. Nic przez owe dni nie jadł, a po ich upływie poczuł głód. Rzekł Mu wtedy diabeł: „Jeśli jesteś Synem Bożym, powiedz temu kamieniowi, żeby stał się chlebem”. Odpowiedział mu Jezus: „Napisane jest: „Nie samym chlebem żyje człowiek”. Wówczas powiódł Go diabeł w górę, pokazał Mu w jednej chwili wszystkie królestwa świata i rzekł do Niego: „Tobie dam potęgę i wspaniałość tego wszystkiego, bo mnie są poddane i mogę je dać, komu zechcę. Jeśli więc upadniesz i oddasz mi pokłon, wszystko będzie Twoje”. Lecz Jezus mu odrzekł: „Napisane jest: „Panu, Bogu swemu, będziesz oddawał pokłon i Jemu samemu służyć będziesz”. Zawiódł Go też do Jerozolimy, postawił na szczycie narożnika świątyni i rzekł do Niego: „Jeśli jesteś Synem Bożym, rzuć się stąd w dół. Jest bowiem napisane: „Aniołom swoim da rozkaz co do ciebie, żeby cię strzegli, i na rękach nosić cię będą, byś przypadkiem nie uraził swej nogi o kamień”. Lecz Jezus mu odparł: „Powiedziano: „Nie będziesz wystawiał na próbę Pana, Boga swego”. Gdy diabeł dopełnił całego kuszenia, odstąpił od Niego do czasu. (Łk 4, 1-13)

Nieco ponad tydzień temu rozpoczęty kolejny już w naszym życiu okres Wielkiego Postu. Ktoś może zapytać – ale po co, co mi to da, i tak ciągle coś nie wychodzi, upadam, popełniam (nie raz bardzo podobne, o ile nie te same wręcz) błędy i grzechy? Jeżeli widzę swoją słabość, nie udaję, że jestem właściwie ok, prawie idealny, kiedy przyznaję przed sobą własną niedoskonałość – to znaczy, że podjęcie wielkopostnej walki ma sens. 

Czytaj dalej Zacznij od końca

Róbta, co chceta – ino pomóżta

Nie planowałem pisania na ten temat – ale już wczoraj, a więc na bite 4 dni przed wydarzeniem, polski internet i portale społecznościowe zaczynają pękać od jazgotu dotyczącego Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. I chciałbym w tym temacie – jako Polak i katolik – zabrać nieśmiało głos. Bynajmniej nie stawiając znaku równości pomiędzy wsparciem tej inicjatywy a skazaniem się na czeluście piekielne.

Czytaj dalej Róbta, co chceta – ino pomóżta

Obsmarkani, zaniedbani, dziadowscy?

Ktoś z tłumu rzekł do Jezusa: Nauczycielu, powiedz mojemu bratu, żeby się podzielił ze mną spadkiem. Lecz On mu odpowiedział: Człowieku, któż Mię ustanowił sędzią albo rozjemcą nad wami? Powiedział też do nich: Uważajcie i strzeżcie się wszelkiej chciwości, bo nawet gdy ktoś opływa we wszystko, życie jego nie jest zależne od jego mienia. I opowiedział im przypowieść: Pewnemu zamożnemu człowiekowi dobrze obrodziło pole. I rozważał sam w sobie: Co tu począć? Nie mam gdzie pomieścić moich zbiorów. I rzekł: Tak zrobię: zburzę moje spichlerze, a pobuduję większe i tam zgromadzę całe zboże i moje dobra. I powiem sobie: Masz wielkie zasoby dóbr, na długie lata złożone; odpoczywaj, jedz, pij i używaj! Lecz Bóg rzekł do niego: Głupcze, jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie; komu więc przypadnie to, coś przygotował? Tak dzieje się z każdym, kto skarby gromadzi dla siebie, a nie jest bogaty przed Bogiem. (Łk 12,13-21)

 Takie skrzywienie zawodowe – Bóg jako sędzia spadkowy 🙂 W sumie jakoś tego nie widzę… 
Ktoś mógłby to pierwsze Jezusowe zdanie wyrywać z kontekstu – „Noo, przecież sam powiedział, że nie On ma nas sądzić, więc co Mu do tego, co i jak robię?”. Ano powiedział – ale w jakim kontekście? W kontekście pytania o sprawy stricte materialne, doczesne – w kontekście rodzinnej wojenki majątkowej, niestety. I tylko co do tego należy te słowa odnosić – sami się dogadajcie.
Obrazek zaś całej historii bardzo jest prosty i wymowny – mam tyle, że aż nie wiem, co z tym zrobić, i samo to że nie wiem staje się kłopotem, który mnie prześladuje, kombinuję, zabezpieczam, ubezpieczam… i w tym wszystkim zapominam, że nic mi to nie da, kiedy przyjdzie na mnie kres wędrówki po tej stronie życia. Wydaje mi się, że nie można tego człowieka podejrzewać z góry o złą wolę – może nie był tego świadomy, że sprawy materialne pochłonęły go tak, że nie widział nic dalej. Dzisiaj ksiądz na kazaniu zapytał, czy ktoś nie lubi mieć, nie lubi dóbr materialnych, dodając, że chętnie by taką osobę poznał – niestety, pomimo rozglądania się po kościele, nikt chętny się nie znalazł. Lubimy mieć. 
Uważam, że ten stereotyp jest mocno niesprawiedliwy – ale jest. Mianowicie, przyjmuje się – i my włącznie – że katolik to taki dosłownie obsmarkany, byle jak ubrany, zaniedbany i biedny ma być. „Bo taki jest ideał ewangeliczny”. Słucham? To chyba o jakiejś innej Ewangelii jest mowa. A równocześnie – nikt, włącznie z nami, katolikami, nie widzi nic złego w tym, kiedy pastorzy ewangeliccy czy duchowny muzułmańscy mają wręcz na swoje usługi całe prywatne media (stacje tv, radia, tytuły prasowe), albo co bardziej znane osoby prywatne, którym powiodło się w życiu i osiągnęły przeliczalny na pieniądze sukces, są w sposób oczywisty osobami bardziej niż bogatymi, niekiedy multimilionerami – wtedy jest ok, bo oni . O co tu chodzi? Nie wiem, chyba o taki durny dość skrót myślowy: katolik = dziad. 
A tymczasem Jezus w żadnym miejscu nie wskazuje, że mamy być byle jacy, zaniedbani, obsmarkani, niechlujni. Zgadza się, wskazuje na cnotę ubóstwa w duchu, w sposób jednoznaczny sygnalizuje, że nie można na biednych i ubogich się odwracać i ignorować ich – ale czy oznacza to konieczność obowiązkowego minimalizmu? Wydaje mi się, że nie. Mamy po to głowę, 2 ręce i pomysłowość, że możemy i mamy prawo czerpać korzyści z owoców swojej pracy, tego, co zarobimy, co jest wynikiem naszego wysiłku. Jeśli komuś się udało, gdy osiąga sukces w danej branży, gdy jest innowacyjny, konkurencyjny i robi to uczciwie, bez wyzysku, posuwania się do oszustw czy nieuczciwości – co w tym złego? Nic. Co więcej, może równocześnie bardziej, na różne sposoby, wspierać tych, którzy mają mniej – jałmużną, ale też poszerzając rynek pracy i tworząc miejsca pracy rozumianej jako możliwości godnego zarobienia na życie swoje i rodziny (a nie wyzysku); można zaangażować się w działalność charytatywną, można próbować we własnym zakresie i choćby w bezpośrednim sąsiedztwie znaleźć i wspierać w konkretny sposób konkretne osoby czy rodziny. A to, że człowiek może pozwolić sobie na postawienie domu zamiast ciasnego mieszkania, sensowny samochód zamiast starego złomu (skarbonka bez dna przysłowiowa), i wyjechać z rodziną na zasłużony urlop? To nie jest złe – o ile jest to wszystko z umiarem, nie dla pychy, nie na pokaz (dzisiaj częsty problem – u panów: gadżeciarstwo, to co najnowsze, najlepsze, choćbym miał dosłownie takie samo; panie – chyba głównie ciuszki, kosmetyki, błyskotki, dodatki?). Bóg nigdy nie zakazuje nam korzystania z tego, co z Jego błogosławieństwem zdobywamy pracą swoich rąk – co więcej, jestem przekonany, że cieszy się, kiedy dobrze to wykorzystujemy. 
W tym wszystkim trzeba po prostu zachować umiar i nie pogubić się, aby zamiast „być” nie interesować się tylko „mieć”. Jezus nazywa to po imieniu – chodzi o uniknięcie chciwości. Chodzi o umiejętne korzystanie z tego, co Bóg nam w danym momencie życia (i wcale nie koniecznie do jego końca) daje – czego genialnym przykładem jest Hiob (tak, ten, co go Bóg doświadczał i zgadzał się na próby ze strony Złego, któremu zabierał wszystko i rodzinę, a ten i tak nie złorzeczył – Pan dał, Pan zabrał, niech imię Pańskie będzie błogosławione – to jest postawa!). 
I tę chciwość trzeba rozumieć szeroko – mianowicie nie tylko jako dobra materialne, bo na nich chęć posiadania przecież nie musi się kończyć – szczególnie, gdy ktoś ma już naprawdę wiele. Władza, siła, możliwość wpływania na konkretne sprawy czy osoby, ingerowanie w politykę, prawo. Chcę tego i stanę na głowie, aby to dostać. Tu jest zło i tu jest zguba – bo nie ma możliwości, aby mieć wszystko także w takim (niematerialnym) tego słowa rozumieniu. Można mieć bardzo wiele, można mieć dużo więcej niż mi potrzeba – ale liczy się to, co z tym robię, do czego to wykorzystuję. Kiedy tu brakuje równowagi, środek staje się sam w sobie celem, a Zły tryumfuje. O. Grzegorz Kramer SI na swoim blogu podał świetny przykład – dodatkowo wykręcania się przed Bogiem jeśli chodzi o sakrament – „a, nie weźmiemy teraz ślubu, bo trzeba się dorobić, uzbierać na wesele, na ślub, to przecież fortuna potrzebna!”. Akurat – jak ktoś chce, to nie trzeba wesela na cztery fajery robić, a na kościół i skromny nawet obiad uda się zebrać. Pytanie, o co naprawdę chodzi… 
A więc – jak żyć? Normalnie – mam nadzieję -jak dotąd. Nikt nie każe nam chodzić w łachmanach, jeść byle czego (to nawet niezdrowe). Mamy być uczciwi i możemy korzystać normalnie z owoców tego, co powstało z naszej pracy – jednocześnie starając się, na miarę swoich możliwości, widzieć potrzeby tych wszystkich naokoło, którzy mają mniej i są w trudniejszej sytuacji. Nikt nam nie zakazuje odpoczywać (szczególnie w niedziele, kiedy powinno się mieć czas właśnie tylko dla Boga i najbliższych), zjeść dobrze – chodzi o to, aby z tego „odpoczywaj, jedz, pij i używaj” nie uczynić sensu i celu samego w sobie. Wtedy wszystko jest na głowie. Nie wstydź się, korzystaj mądrze z tego, co masz – i staraj się widzieć dalej niż czubek własnego nosa. Wtedy będzie dobrze. 

Niepodległościowe delicje

Jezus nauczając mówił do zgromadzonych: Strzeżcie się uczonych w Piśmie. Z upodobaniem chodzą oni w powłóczystych szatach, lubią pozdrowienia na rynku, pierwsze krzesła w synagogach i zaszczytne miejsca na ucztach. Objadają domy wdów i dla pozoru odprawiają długie modlitwy. Ci tym surowszy dostaną wyrok. Potem usiadł naprzeciw skarbony i przypatrywał się, jak tłum wrzucał drobne pieniądze do skarbony. Wielu bogatych wrzucało wiele. Przyszła też jedna uboga wdowa i wrzuciła dwa pieniążki, czyli jeden grosz. Wtedy przywołał swoich uczniów i rzekł do nich: Zaprawdę, powiadam wam: Ta uboga wdowa wrzuciła najwięcej ze wszystkich, którzy kładli do skarbony. Wszyscy bowiem wrzucali z tego, co im zbywało; ona zaś ze swego niedostatku wrzuciła wszystko, co miała, całe swe utrzymanie. (Mk 12,38-44)

Objadają domy wdów… Niestety, przykro mi się to kojarzy z naszą polską rzeczywistością. Przykład z mojego podwórka. Miejska parafia, albo emeryci albo mniej więcej moi rówieśnicy, czyli młodzi z małymi dziećmi. Księży kilku. Proboszcz, na parafii od 3 lat, ma 3 z kolei samochód – kolejny quasi terenowy. Ok, jak wikary od nas szedł na probostwo na wieś, to rozumiem, że taki może się do czegoś przydać. Ale jemu? Wikary – może nie najnowsza (ostatni model), ale poprzednia wersja limuzynki bmw, czarnej oczywiście. Nie wiem, ile to kosztuje, ale na pewno ok. 100.000 zł. Czy to wypada? Kościół stoi jak cię mogę (tak to jest, jak pierwszy proboszcz ścigał się z kolegą z dekanatu, budując – no i wygrał, ale już za jego życia kościół taniej było by zburzyć i postawić nowy, niż go doprowadzić do porządku), nie wiadomo za co się w nim brać – a tutaj kapłani takimi furami się rozbijają. Ja nie bronię – każdy ma swoje pieniądze i robi z nimi, co ma ochotę – ale czy im akurat wypada? Widać po ludziach, że u wielu się nie przelewa – może nie bieda, ale skromnie. I tacy ludzie idą do kościoła, i słyszą o konieczności dzielenia się i wspierania od księdza, który ma samochód za równowartość pewnie ok. 75 ich wypłat/rent, czyli coś na co oni nigdy sobie pozwolić nie będą mogli. Tak, w mojej ocenie to rozpusta, przepych i po prostu próżność. Ciekawe, czy rusza ich sumienie, gdy w takim dniu czytają powyższe słowa. 
Inna sytuacja – ludzie mają niewiele, a potrafią się dzielić. Kilka lat temu, gdy odchodził poprzedni proboszcz, opisałem tutaj, jak pożegnać się z nim przyszedł (bo człowiekiem lubianym był i dobrym) jeden z żebrzących pod kościołem (wiem, że człowiek faktycznie bez perspektyw, żaden naciągacz). Wręczył mu… paczkę ciasteczek, delicji, tłumacząc się, że on też chce się pożegnać, a na więcej go nie stać. Trudno o lepszy dowód na to, że i dzisiaj na każdym kroku można zaobserwować ten wdowi grosz, poświęcenie, wyrzeczenie, rezygnację z czegoś dla siebie – aby w jakiś sposób okazać serce, włączyć się w coś, wziąć udział – nawet gdy udział taki ma być bardziej niż symboliczny. To nie ma znaczenia – liczy się, że jest, że stanowi wysiłek, i że powstał ze zbożnych intencji. Kwota czy wartość to kwestia dalsza, drugorzędna. Ilu jest takich, którzy prawie nie mają – a dają ten wdowi grosz, a ilu mają więcej niż wiele, nie mają pomysłu na co to spożytkować, a i tak nie dadzą nawet z tego zbytku? Właśnie – zbytku, jak wskazuje Jezus, czyli np. dla uspokojenia sumienia. Tu nie ma ofiary, nie ma wyrzeczenia, więc znowu – liczy się pobudka, czyli złożenie ofiary na miarę swoich możliwości.
Kilka razy o tym czytałem, jakoś ostatnio do wraca i chyba się zdecyduję – ok, ostatnio finansowo jest ciężko, ale spróbować chyba trzeba oddawać Bogu – na ofiarę, na zbożne cele, jakieś inicjatywy – dziesięcinę, czyli 10% swojego zarobku. Ludzie mówią, że postępujący tak wiele łask otrzymują – tak naprawdę więcej biorąc, niż dając. 
Ks. Artur Stopka dzisiaj pyta: na ile procent twojego życia ma szansę Bóg? Dobre pytanie. Bóg nie pyta tylko o pieniądze. Bóg pyta – ile chcesz mi dać, w ogóle, z siebie. Nie chodzi o kasę, przelewy, banknoty, przeliczalne dobra – ale wskazuje jednocześnie, że człowiek naprawdę wierzący i żyjący z Nim nie może przechodzić obojętnie wobec potrzeb Kościoła i konkretnych potrzebujących, na tyle na ile ma możliwość im zaradzić. Tak, to jest wyrzut sumienia, i to dla wielu – wystarczy popatrzeć, kto jakim wozem zajeżdża pod kościół, a jakie kwoty i w jakich monetach (papierowe? rzadko) padają na tacę – rozdźwięk jest oczywisty. Masz rodzinę, żonę, dzieci, chorych rodziców czy starszych dziadków na utrzymaniu? Nikt ci nie każe od ust im czy sobie odejmować – ale na pewno masz możliwość złożenia ofiary, zaangażowania się, wykonania prawdziwego i z serca płynącego gestu złożenia jałmużny. A jeśli nie masz – to możesz na pewno w innej formie pomóc, swoim czasem czy pracą – rozejrzyj się wokół.
Bóg czeka na twój grosz. Może być wdowi – i nawet lepiej niech taki będzie, niż będzie „okrągłą sumką” rzuconą na odczepne. 
Dzisiaj wielkie święto narodowe – szkoda, że większość nie wie nawet, która to jest rocznica. W stolicy przekrzykiwać się będą pewnie ze 3 co najmniej marsze zwołane na tę okoliczność, w prasie od kilku dni przeżywano, która osoba medialna z jakiego komitetu organizacyjnego postanowiła się wypisać, bo nie pasowała tej osobie inna osoba w komitecie, itp. Zadowoleni na pewno są sprzedawcy i firmy szyjące flagi – tych widzę z okna zdecydowanie więcej niż np. dekoracji na Boże Ciało – i wszyscy sprzedający w okolicach jakichkolwiek ewentów rocznicowych pamiątki i gadżety. A co my z tą niepodległością robimy? Jak ją wykorzystujemy? Czy w ogóle? Czy po prostu coraz bardziej dyskretnie, a zarazem skutecznie, dajemy się otumanić, zrobić wodę z mózgu, ogłupić i podejmować w tym stanie błędne decyzje? To dobry dzień, aby zrobić rachunek sumienia z tego, jak wykorzystujemy swoje czynne prawo wyborcze – kogo wspieramy, komu oddajemy władzę w Polsce w ręce, i czy jakkolwiek potrafimy to uzasadnić, czy jest to tylko przejaw bezmyślnej rutyny? Ja z przerażeniem stwierdzam, że ci, którzy o tę wolność dla nas (i nie tylko dla nas) swego czasu walczyli to dzisiaj najpewniej się w grobach przewracają…

Wielki Post – czas autentycznego dawania z siebie

Jezus powiedział do swoich uczniów: Strzeżcie się, żebyście uczynków pobożnych nie wykonywali przed ludźmi po to, aby was widzieli; inaczej nie będziecie mieli nagrody u Ojca waszego, który jest w niebie. Kiedy więc dajesz jałmużnę, nie trąb przed sobą, jak obłudnicy czynią w synagogach i na ulicach, aby ich ludzie chwalili. Zaprawdę, powiadam wam: ci otrzymali już swoją nagrodę. Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa, aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie. Gdy się modlicie, nie bądźcie jak obłudnicy. Oni lubią w synagogach i na rogach ulic wystawać i modlić się, żeby się ludziom pokazać. Zaprawdę, powiadam wam: otrzymali już swoją nagrodę. Ty zaś, gdy chcesz się modlić, wejdź do swej izdebki, zamknij drzwi i módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie. Kiedy pościcie, nie bądźcie posępni jak obłudnicy. Przybierają oni wygląd ponury, aby pokazać ludziom, że poszczą. Zaprawdę, powiadam wam: już odebrali swoją nagrodę. Ty zaś, gdy pościsz, namaść sobie głowę i umyj twarz, aby nie ludziom pokazać, że pościsz, ale Ojcu twemu, który jest w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie. (Mt 6,1-6.16-18)

Środa Popielcowa to niezwykły dzień. Nie dlatego, że w kościele zjawiają się czasami wtedy ludzie, którzy przychodzą tam w Boże Narodzenie, Wielkanoc i Popielec właśnie. Jest to wyjątkowy dzień, ponieważ każdy człowiek biorący udział w liturgii staje się odbiorcą jedynej w swoim rodzaju homilii, którą ja porównuję tylko z Niedzielą Palmową, gdzie Kościół nic nie dodaje i homilią jest ewangeliczny opis męki Pańskiej. Dzisiaj tą homilią, zastępującą równocześnie akt pokuty, jest symboliczne posypanie głów popiołem. 
Przypomnienie – po ludzku jesteś tylko czymś tak kruchym i małym, popiołem, ale swój cel i dom masz tam, gdzie ma szansę dotrzeć to, co niezniszczalne i niematerialne, twoja dusza. Żyjesz wśród ludzi, tak bardzo ludzki i normalny, z całym tym bagażem doświadczeń, słabości, bólu i cierpienia, ale masz jako człowiek wierzący właściwie ustawiony kompas, który wskazuje drogę do tego, co tak bardzo inne, ale upragnione. Do zbawienia. Masz w tym wszystkim być autentyczny, ale i skromny – a najlepiej autentycznie skromny. To, co mamy, mamy wykorzystywać – ale nie dla napełniania swych kieszeni, ale dla prawdziwego dobra, i to niekoniecznie własnego. Wielu jest potrzebujących naokoło. 
Jałmużna bardzo łatwo może stać się prostym uspokojeniem sumienia, albo wręcz reklamą samego siebie, okazją do lansowania i pompowania własnego ego – podczas gdy ma sens i Kościół ją zaleca tylko wtedy, gdy ma być dobrowolnym i świadomym wyrzeczeniem, rezygnacją z czegoś dla siebie. Pole do popisu jest duże – w zależności od tego, kto jakimi środkami dysponuje. Jałmużnę złożyć można zawsze, czego pięknie uczy nas przypowieść o ubogiej wdowie. Nic nie miała, tylko pieniążek, ale darowała go do skarbony. Im mniej masz, tym łatwiej jest ci się podzielić. 
Modlitwa ma być prywatną, wręcz intymną relacją z Bogiem. Nie faryzejskim przedstawieniem na potrzeby tych, których ma budować moja „pobożność”, dla których ma być przykładem i wręcz inspiracją. Przykładem to może i będzie – pytanie, na co? Bo co to za przykład, co jest tylko atrapą i z sednem zachowania, z powodu którego inni zwracają nań uwagę, nie ma nic wspólnego? Faryzeusze na rogach ulic, celnik ze swoją w sumie laurką głównie na własną cześć, a nie modlitwą, przykładów wiele. Modlitwa to bardziej wsłuchanie się w głos Boga, który jest tym lepiej słyszalny, im bardziej człowiek się skupi, wyciszy. Izdebka to bardziej metafora umiejętności oderwania się od zgiełku i pośpiechu otaczającego świata. Żeby np. zamknąć się w niej w drodze do szkoły/uczelni/pracy, odmawiając różaniec czy inną modlitwę. Mało kto pewnie może sobie pozwolić na własną de facto kapliczkę w wymiarze fizycznym – dzisiaj sztuką będzie zasłuchać się w Pana pośród tego, co naokoło, i odciąga od Niego wzrok. 
Post, symbol tego czasu, który dzisiaj znowu rozpoczynamy. I znowu – nie ten widoczny na zewnątrz, który może nic nie mieć wspólnego z prawdziwym postem. Post jako wyzwanie dla samego siebie, ale nie w sensie udowodnienia czegokolwiek samemu sobie dla samego udowodnienia. Ważny jest cel, intencja, powód dla którego poszczę. Post w sensie duchowym, jako praktyka człowieka wierzącego, będzie miły Bogu, gdy będzie – jak jałmużna – celowym i ukierunkowanym wyrzeczeniem. Dla Boga, żeby Jemu coś ofiarować, a przy tym zrezygnować z jakieś przyjemności, której zwykle sobie nie odmawiam. 
Kolejny Wielki Post, kolejne 40 dni. Do wykorzystania albo zmarnowania. Może właśnie największym wyzwaniem będzie to, aby ten post był prawdziwym Postem, który przyniesie owoce – nie poklasku, zachwytu i słów uznania osób postronnych dla mojej postawy, ale te prawdziwe wewnętrzne owoce szczerego podejmowania konkretnych praktyk wielkopostnych w postaci jałmużny, modlitwy i postu. Postem, który zaowocuje… właśnie dawaniem z siebie. 

Warto znaleźć swoją izdebkę

Jezu powiedział do swoich uczniów: Strzeżcie się, żebyście uczynków pobożnych nie wykonywali przed ludźmi po to, aby was widzieli; inaczej nie będziecie mieli nagrody u Ojca waszego, który jest w niebie. Kiedy więc dajesz jałmużnę, nie trąb przed sobą, jak obłudnicy czynią w synagogach i na ulicach, aby ich ludzie chwalili. Zaprawdę, powiadam wam: ci otrzymali już swoją nagrodę. Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa, aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie. Gdy się modlicie, nie bądźcie jak obłudnicy. Oni lubią w synagogach i na rogach ulic wystawać i modlić się, żeby się ludziom pokazać. Zaprawdę, powiadam wam: otrzymali już swoją nagrodę. Ty zaś, gdy chcesz się modlić, wejdź do swej izdebki, zamknij drzwi i módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie. Kiedy pościcie, nie bądźcie posępni jak obłudnicy. Przybierają oni wygląd ponury, aby pokazać ludziom, że poszczą. Zaprawdę, powiadam wam: już odebrali swoją nagrodę. Ty zaś, gdy pościsz, namaść sobie głowę i umyj twarz, aby nie ludziom pokazać, że pościsz, ale Ojcu twemu, który jest w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie. (Mt 6,1-6.16-18) 
Tacy już chyba jesteśmy, że lubimy być zauważani, podziwiani, w centrum, karmiąc swoją pychę. Z czego to wynika? A bo ja wiem… Początków ludzkiej pychy i megalomanii chyba należało by szukać już Edenie, w tym pierwszym ogrodzie, gdzie nasi protoplaści Adam i Ewa z boskiego nadania urzędowali. Bo czym innym było to, że dali się zwieźć Złemu? Najpierw ona połakomiła się na jabłko z zakazanego drzewa (ciekawe, czy nazwa drzewo poznania dobra i zła ma jakąś historię, czy tak się po prostu przyjęło? w każdym razie – pasuje), potem on wziął je z jej ręki i też zjadł. Dlaczego? Bo wąż obiecał, że będą jak Bóg. Źle im było? Nie. Brakowało im czegoś? Nie. Ale perspektywa, złudna obietnica. Wystarczyło.

Modlitwa, jałmużna, prośba. Dwie pierwsze, można powiedzieć, pewnie szeregowy katolik skojarzy gdzieś tam mgliście z Wielkim Postem. No tak, bo pewnie dzisiaj najczęściej wtedy się o nich pamięta, starając się jakoś uczynić zadość tej pięknej praktyce wsparcia, a do modlitwy przykładać się jakby bardziej. Tylko że na Wielkim Poście ani jałmużna, ani tym bardziej modlitwa – nie bez powodu nazywana oddechem życia kończyć się nie może. A że w praktyce tak bywa… Potrzebujący ciągle są wokół – fakt, sporo naciągaczy – a i intencji modlitewnych bez liku. Jak wiele człowiek mógłby u Boga wyprosić, gdyby raz dziennie poświęcił Mu chwilę i pogadał z Nim! Nie chodzi o recytowanie formułek – modlitwa liturgiczna to jedno, ale modlitwa prywatna, jak sama nazwa wskazuje, ma być bardziej osobista, nawet gdy miała by być wykłócaniem się z Panem. Byle szczerze, uczciwie, z potrzeby serca.
Z jałmużną to jeszcze jest trudniej. Czemu? Bo nie chodzi o danie dla samego dania. To ma być świadoma i dobrowolna rezygnacja, odmówienie sobie czegoś, i przekazanie środków na zbożny cel. Są instytucje charytatywne – Caritas, stowarzyszenia, fundacje – ale pewnie każdy, gdyby się postarał, znajdzie we własnej okolicy, środowisku potrzebujących, może niezbyt się w oczy rzucających, nie afiszujących się ze swoim ubóstwem (bo im wstyd – najczęściej takie osoby są niewidoczne), którym sam na własną rękę, i przede wszystkim w formie długofalowego działania, a nie pojedynczego zrywu mógłby pomóc. Bo rzucenie jak ochłap nawet wielkiej dla jednego, zaś dla dającego być może małej sumy – to nie jałmużna, jeśli ma to być tylko uspokojenie wyrzutów sumienia. To ma być gest serca i coś, co spowoduje, że człowiek sam sobie czegoś odmówi. Dla jednego – jak tej ewangelicznej ubogiej wdowy – taką jałmużną było by, w przeliczeniu na nasze dzisiaj, ofiarowanie 5 zł. Dla innego – darowanie 1000 zł na noclegownię dla bezdomnych, albo rezygnacja z zakupu jakiegoś gadżetu/kolejnego ciucha/pary butów. 
Pomysłów jest bardzo wiele – jeśli tylko się zechce pomóc. Z tym właśnie jest największy problem. Statystyki wyliczają, że milionerów jest wokół nas coraz więcej – gdyby tylko zechcieli, pewnie ze swoich środków mogli by zaradzić nie tyle wszystkim, co naprawdę wielu potrzebom tych najmniejszych, mających najmniej. Zresztą, nie trzeba być milionerem, aby skutecznie pomagać, czasami wręcz ofiarowując swoje życie, spalając się dla bliźnich. Przykład świętości uznanej przez Kościół – bł. Albert Chmielowski, m. Teresa z Kalkuty. Bardziej nam współczesny, z polskiego podwórka – s. Małgorzata Chmielewska i jej Fundacja Chleb Życia. Owszem, nie każdy jest powołany do tego, żeby rzucić wszystko i zajmować się ubogimi – człowiek z rodziną wręcz nie może tego zrobić, bo było by nieodpowiedzialnym pozostawieniem na pastwę losu rodziny, dzieci; co nie znaczy, że nie może włączyć się w pomoc w inny sposób. Trzeba chcieć. 
Na modlitwę także jest wiele sposobów. Bo modlitwa to taka rzeczywistość, taki skrawek ludzkiego życia, w którym każdy musi czuć się dobrze. I to jego indywidualna sprawa, kwestia dalsza, jaka będzie forma, gdzie mu się będzie i jak modlić najlepiej. Jedno jest pewne – odstawianie faryzejskich przedstawień, modlitwa na pokaz czymś takim, a tym bardziej sprawą miłą Bogu nie będzie. To ma być czas między tobą a Bogiem. Pewnie najbardziej intymna relacja, jaką człowiek może nawiązać – bo tylko z Nim. Spróbuj. Może się okazać, że poukładanie tej sprawy i znalezienie czasu i miejsca na tę swoją izdebkę okaże się rozwiązaniem i punktem wyjścia do uporządkowania bardzo wielu (wszystkich?) spraw.