Wstyd po prostu

Naprawdę myślałem, że do tego już nie będę wracał. Niestety. Nie z winy x Wojciecha Lemańskiego, ale znowu o jego sprawie napiszę. 
Wczoraj myśli i modlitwy wielu ludzi biegły do Warszawy, gdzie odbywały się uroczystości pogrzebowe Władysława Bartoszewskiego. Świetna homilia bp. Grzegorza Rysia, polecam (tekst, nagranie). Tak się złożyło, że w Mszy Świętej pogrzebowej wziął udział x Lemański właśnie – co dla choćby nieco zorientowanych nie jest niczym dziwnym, jako że w dialog polsko-żydowski był on mocno zaangażowany, podobnie jak zmarły mąż stanu (ale oczywiście, w wielu miejscach w tonie „świętego oburzenia” przeczytać można, że po prostu gwiazdorzył, lansował się i brylował…). 
Efekt? Zamiast pożegnania i przede wszystkim zadumy nad spuścizną wielkiego autorytetu, jakim Bartoszewski niewątpliwie był, i jak ważne dla niego wartości odnieść do siebie – robi się afera (ku uciesze mediów i wszystkich Kościołowi źle życzących) kompletnie bez sensu i absurdalna, gdzie przeciwstawia się sobie (znowu) biskupa i podległego mu księdza. Dodajmy – tym bardziej niestety – przez co najmniej niefrasobliwość tego pierwszego. 
Poszło bodajże o to zdjęcie. Niby nic nadzwyczajnego – koncelebra, księża, w tym x Wojciech Lemański. Tylko że naraz gruchnęła wieść, że suspendowany kapłan nie miał prawa tam być, co on sobie w ogóle wyobraża etc. Niesmaczne jest dla mnie zwłaszcza to, że temat – poza mediami niskich lotów – podchwycił choćby Gość Niedzielny, którego bym o to nie podejrzewał; a jednak. Sensacyjnie, co najmniej jakby o jakiś wieli event chodziło, sformułowano sam tekst informacji: „Bezpośrednio przed uroczystością władze kościelne zostały poinformowane o tym, że ks. Wojciech Lemański zamierza włączyć się do koncelebry Mszy św. pogrzebowej prof. Władysława Bartoszewskiego”. Wooow – ksiądz chce odprawić Mszę za zmarłego. No coś podobnego. Fakt, zasługuje na pierwsze strony serwisów informacyjnych? Jakby nie bardzo. Kontekst był za to jasny – suspendowali go, a on tu się pcha, i oczywiście tylko przez wzgląd na powagę sytuacji nikt go, za przeproszeniem, za chabety nie wywalił stamtąd. 
Tymczasem prawda jest zupełnie inna – x Lemański „ze względu na efekt zawieszający rekursu w sprawie suspensy ksiądz Wojciech Lemański nie jest pozbawiony możliwości odprawiania Mszy świętej”, co wynika z popołudniowego wczorajszego wspólnego oświadczenia rzeczników prasowych obydwu warszawskich diecezji. Tu zacytuję w dużej części dementi ze strony Gościa, który próbował wybrnąć z sytuacji i przyznał się do błędu: „Oznacza to, że podana przez nas wcześniej informacja nie odpowiadała stanowi prawnemu, za co przepraszamy. Oparliśmy się na cytowanym przez KAI oświadczeniu rzecznika prasowego diecezji warszawsko-praskiej z 20 stycznia, głoszącego, że „do czasu zwolnienia z suspensy nie może wykonywać czynności kapłańskich oraz nosić stroju duchownego. Jak wyjaśnił w rozmowie z gosc.pl Mateusz Dzieduszycki, jego oświadczenie w chwili jego składania było prawdziwe. Później jednak ks. Lemański złożył odwołanie, co zawiesiło nałożoną na niego suspensę”. 
Oczywiście, tekst pierwotny zniknął. Zarówno ze strony Gościa, jak i oświadczenie Dzieduszyckiego ze strony diecezji warszawsko-praskiej. Hmm. Ja w ogóle nie rozumiem, po co ten artykuł, tym bardziej, że chodzi o naprawdę dobry (o ile nie najlepszy, gdy chodzi o stricte katolickie i podlegające diecezji pismo) tytuł związany z Kościołem, który tego typu wpadkami podkopuje swój wizerunek. Zgoda, Lemański niepokorny. A ton i wydźwięk artykułu w mojej ocenie jest w stylu „uprzejmie donoszę, iż…”, Szczególnie w kontekście zapowiedzi ofensywny kurii praskiej, jakie to ona podejmie kroki. Groźba? Na jakiej podstawie? Niesmaczne to, niepotrzebne i płytkie. Jak wskazałem – u źródła zaciera się ślady, więc oświadczenie zniknęło. Ale było. 
Zgoda, jestem akurat prawnikiem, ale indolencja owego rzecznika Dzieduszyckiego jest niesamowita. Jak inaczej, jeśli nie nieprecyzyjną, niedopowiedzianą i po prostu mijającą się z prawdą, nazwać informację o nałożeniu kary – skoro, jak wiadomo, ukarany ma prawo odwołania, i Kodeks Prawa Kanonicznego akurat nie jest tu wyjątkiem, dopuszczając rekurs (pojęcie, nota bene, które większość osób właśnie dzięki x Lemańskiemu poznało – inna historia), przesądza, iż kara staje się „prawomocna” i obowiązuje do momentu, kiedy odwołanie (ów rekurs) rozpozna II instancja, w tym wypadku Watykan. Czy ktoś ma wątpliwości – w tej konkretnej sytuacji Lemańskiego – co do celowości takiego działania i de facto wprowadzania w błąd? Ja nie. Wprowadził ich w bląd rzecznik kurii warszawsko-praskiej, ów Dzieduszycki. Już nie słynny ex rzecznik x Wojciech Lipka (i tak nadal siedzący tam w kurii – choć za podejście do sprawy Lemańskiego powinien stamtąd wylecieć z hukiem), ale świecki – niestety, u nich chyba z urzędu jest alergia na Lemańskiego i walić w niego będą do końca świata. Wybacz kolokwializmy, ale to po prostu męczące jest już i przykre. 

Nie mam żadnych wątpliwości, że x Lemański miał pełne prawo i mógł koncelebrować tę Mszę Świętą. Jak i każdą inną, na ten moment. Jego sprawa nie jest rozstrzygnięta – a zatem pozostaje otwarta – i nie rozumiem w ogóle pomysłu robienia sztucznie afery z sytuacji, kiedy najpewniej po prostu przyszedł się pomodlić za wielkiego człowieka, który w pewnym aspekcie swojej działalności (mającej na celu zbliżenie i jako przedmiot relacje polsko-żydowskie) był mu niewątpliwie bliski. 
Pytanie należy postawić zupełnie inne. Co jeszcze się wydarzy, jakie kolejne „świnie” x Lemańskiemu podrzucać będzie abp Henryk Hoser i różne organa kierowanej przez niego diecezji warszawsko-praskiej. Bo trudno to inaczej nazwać. Jątrzą, szukają dziury w całym w kuriozalny wręcz sposób, okazując chyba jakieś totalne pogubienie i nie zdając sobie sprawy ze śmieszności sytuacji oraz tego, jak żałośnie te wszystkie działania wyglądają. Jeśli w tym działaniu księdza chcieć dopatrywać się czegoś niestosownego – to jest to wyraz, w mojej ocenie, daleko idącego uprzedzenia i po prostu głupiej złośliwości. 
Abp Hoser (który najwyraźniej traktuje sprawę osobiście i ambicjonalnie), jak i w ogóle ta diecezja, maja jakąś obsesje na punkcie Lemańskiego. Od początku cała afera jego dotycząca była nagonką, ze wspomnianym kanclerzem Lipką w roli głównej. A Lemański się bronił i popadł w skrajność – ale czy można się dziwić? Przynajmniej z początku miał racje, a próbowano go uciszyć na siłę. Chyba zachowałbym się podobnie. 
A publikowanie takich bredni i zakazywanie celebrowania w diecezjiskoro się człowiek odwołuje od suspensy i sprawa pozostaje otwarta – to jakaś pomyłka i klasyczne obchodzenie prawa, bo skoro się odwołał zgodnie z procedurą, to może celebrować do czasu rozstrzygnięcia. Abp Hoser, kolejny raz w tej sprawie, się po prostu błaźni. „Dla uniknięcia sytuacji powodujących we wspólnocie Kościoła dezorientację, niejasność, a nawet zgorszenie, Biskup Warszawsko-Praski zaleca, aby na terenie Diecezji Warszawsko-Praskiej Ksiądz Wojciech Lemański powstrzymał się od celebracji i koncelebr publicznych. Księża proboszczowie, korzystając z przysługujących im uprawnień, mogą nie wyrazić zgody na odprawianie przez Księdza Lemańskiego Mszy świętej”. Biskup działający ponad prawem kanonicznym? Hmm. Oczywiście, zawsze może powiedzieć – wprost nie zabronił. Myślicie, że znajdzie się samobójca proboszcz, który pozwali Lemańskiemu odprawiać w tej diecezji? 
Jak to skomentował pewien internauta: „Próbując przetłumaczyć je na ludzki język wygląda na to, że Lemański ma prawo odprawiać mszę ale abp Hoser chciałby by tego prawa nie miał i dlatego ogłasza, że jeśli jakiś proboszcz czy inny biskup chce się mu przypodobać to zabroni Lemańskiemu odprawiania mszy na swoim terenie”. Pytanie poza konkursem: kto w takiej sytuacji może wywoływać zgorszenie i ewidentnie dezinformuje, mieszając? Ja tu nie widzę oświadczenia Lemańskiego, ale kurialne, a więc w imieniu biskupa. A jeszcze trafniej napisał na swoim blogu Błażej Strzelczyk: „Jeśli ktokolwiek wprowadza Kościół w zakłopotanie, dezorientację i zgorszenie, to raczej Mateusz Dzieduszycki swoimi chaotycznymi komunikatami. Ma się wrażenie, że wydaje je on szybciej niż pomyśli„.
Niestety. Mnie ta sytuacja nie cieszy – i pewnie x Lemańskiego też. Cierpi na tym Kościół jako całość, Jego autorytet, wiarygodność. I w tej konkretnej sytuacji, dzisiaj – nie z winy Lemańskiego, ale przez jakiś zakrawający na szalony upór albo biskupa, albo kogoś w kurii kto temu biskupowi szkodzi. Różnica między nimi jest dwojaka. Hoser jako biskup powinien wykazać się większą mądrością, roztropnością i wyczuciem (a nie faceta w sile wieku karać emeryturą – co zrobił już dawno, i co Lemański przełknął). A z nich dwojga, to Lemański spasował i afer nie robi, ucichł, a tu na pogrzebie Bartoszewskiego jego diecezja robi kolejna szopkę. Wstyd po prostu.

Zbawienna perspektywa nadziei

Dwa świetne teksty, a właściwie cytaty o. Wacława Hryniewicza OMI, znalezione gdzieś na Facebooku. O tym, jaka jest – a przynajmniej być powinna – chrześcijańska nadzieja. I o tym, co może jej szkodzić. 

Dlatego właśnie sąd rozumiany jako spotkanie z Bogiem nie jest żadnym odwetem z Jego strony. Otuchą i nadzieją napawa mnie myśl, że ludzie, którzy w życiu, a zwłaszcza w dzieciństwie, nie doświadczyli dobroczynnej siły miłości, dopiero chyba na Sądzie spotkają się z prawdziwą miłością Tego, który jest najbardziej bezinteresowną i czystą miłością. Choć za życia odpłacali innym wrogością, pogardą i nienawiścią, czy będą chcieli tę miłość odrzucić? Wierzę i mam nadzieję, że w spotkaniu z Bogiem ci, którzy w życiu nie doświadczyli miłości, sponiewierali ją lub od dzieciństwa byli naznaczeni piętnem odrzucenia – na sądzie po raz pierwszy otrzymają łaskę spotkania z prawdziwą miłością, której nie odrzucą.

W swoim życiu jedynie szukam teologii bardziej wyrozumiałej, bardziej ludzkiej, bliższej doświadczeniu ludzi. Boję się teologii wpędzającej ludzi w rozpacz. Boję się teologii serwującej ludziom beznadzieję, lek przed Bogiem. Boję się teologii tak mówiącej o sprawach ostatecznych, że ludzie ze strachem i grozą odchodzą z tego świata, tak żegnają ziemię swojego dzieciństwa, swoich lat dojrzałych, swojej starości. Nieraz z poczuciem determinacji i niespełnienia. Czy mają odchodzić bez nadziei? Boję się teologii lamentującej nad ludzkimi grzechami, zestawiającej katalogi grzechów, osądzającej ludzi, tworzącej atmosferę osądu. Boję się teologii płaczliwej, która nie ma słów pocieszenia dla ludzi.

Piękne słowa, przepełniające nadzieją. Tak bardzo w mojej ocenie zbliżone do tego, co papież Franciszek przed kilkoma dniami mówił do 19 neoprezbiterów, którym udzielił święceń kapłańskich. Kazał im mianowicie, aby byli niestrudzenie miłosierni. „Przez Chrzest włączycie nowych wiernych do Kościoła. Nie odmawiajcie nigdy Chrztu tym, którzy o niego proszą. W sakramencie pojednania będziecie odpuszczać grzechy w imię Jezusa i Kościoła. Proszę was, byście nigdy nie męczyli się byciem miłosiernymi! W konfesjonale będziecie po to, by przebaczać, a nie, by potępiać. Naśladujecie Ojca, który nigdy nie męczy się przebaczaniem!
Co ciekawe, w bardzo podobnym tonie wypowiadał się wczoraj na pogrzebie Władysława Bartoszewskiego mój ulubiony bp Grzegorz Ryś: „Warto również – szukając odpowiedzi – odwołać się do wrażliwości Kościoła, który nie mówi nigdy o grzechu, jeśli nie mówi jednocześnie o odkupieniu. Takie są chrześcijańskie symbole wiary. Jeśli zdobywają się na odwagę, by skonfrontować człowieka z prawdą o jego grzechu, to tylko wtedy, gdy natychmiast ogłaszają mu prawdę o tym, że jest on zgładzony przez Chrystusa! To nie tylko wiara w Boga, który nie stracił kontroli nad losami świata: trzyma je w ręku, i ostatnie w nich słowo należy do Niego, a więc do DOBRA. To także wiara w człowieka, który jest większy w swojej wolności od wszystkich okoliczności i uwarunkowań – zewnętrznych i wewnętrznych; który zawsze może je przerosnąć, KU DOBRU! Pokazywać zło, bez wskazania możliwość wyjścia znaczy tyle samo, co zabić człowieka!”.
Bardzo się cieszę, że nie tylko szeregowi duchowni, ale też czy to świeccy, czy papież zwracają na to uwagę. My wystarczająco dużo sami się potępiamy w kontekście naszych grzechów. Można nadrabiać miną, ale kac moralny i ssanie w środku pozostaje. Cierpimy przez zło, które stało się udziałem przez nasze ręce – czy się do tego przyznajemy, czy nie; czy dzisiaj, czy dopiero jutro, albo za jakiś czas. Dlatego tak ważne jest ukazywanie tej perspektywy, Bożej perspektywy: On wybacza, przytula, obdarza miłosierdziem. Księża nie są od straszenia – ale od dawania nadziei i przebaczania. 

Piękne pożegnanie

Pogrzeb Janka był piękną uroczystością, o ile pogrzeb może być piękny.
Piękny nowy i nie kiczowaty (co jest rzadkością) kościół, a tym piękniejszy, bo pełen ludzi, dla których Janek był ważny i chcieli go odprowadzić w ostatnią drogę. 
Bardzo zróżnicowana oprawa muzyczna – organista, solista wokalny, a i 2 pieśni na gitarze (w tym przepiękna i nieznana mi jedna, na uwielbienie). 
Tak, jak się spodziewałem, przyjechał ks. Darek – nasz katecheta ze szkoły. Chyba znał podłoże problemu, bo niewiele mówił. 
Ale powiedział piękną krótką homilię, w której nawiązał do tekstów czytań (Mdr 4, 7-15 i któraś wersja przypowieści o gospodarzu, który wraca niespodziewanie, ale zastawszy sługę gotowego, „przepasze się i będzie mu usługiwał” – Łk 12, 35-40?). Mówił, że w takiej sytuacji wydaje się, że najlepiej jest zamilknąć i rozważać w sercu, że słowa to za mało albo za dużo – ale z drugiej strony trzeba wyraźnie i mocno podkreślić, jaką należy wyciągnąć z odejścia – w tym wypadku Janka – naukę, szczególnie kierując te słowa do młodych. Nie ma śmierci zbyt wczesnej, nie ma śmierci zbyt późnej – każda jest dokładnie w sam raz, o czasie, o ile tylko człowiek jest na nią gotowy (to myśl ze zmarłego ks. Kazimierza Kloskowskiego, który też bardzo młodo odszedł, a miał wypowiedzieć ją nad grobem swojego brata). I w tym wszystkim taka nasza bezmyślna lekkomyślność, brak umiejętności wyciągania wniosków – stąd te gorzkie słowa „a ludzie patrzyli i nie pojmowali, ani sobie tego nie wzięli do serca, że łaska i miłosierdzie nad Jego wybranymi i nad świętymi Jego opatrzność” – i te słowa trzeba umieć odnieść do nas, którym tak bardzo często się wydaje – także w sytuacji konfrontacji z czyimś odejściem – że ja mam czas, ja zdążę, przecież mam życie przed sobą… No właśnie – mam albo nie mam. Tylko że tego nie wiem i nie dowiem się nijak (stąd Jezus mówi o „chwili, której się nie domyślacie”). Mam tylko jedną szansę, aby być gotowym. Jezus ciągle przychodzi, stuka i kołacze – a nadejdzie moment, kiedy będzie to zaproszenie nie do odrzucenia, na takie podsumowanie życia, które w tym momencie dobiegnie końca. 
I ja bardzo wierzę – bez względu na to, co doprowadziło Janka do śmierci – że nawet w swojej rozpaczy wierzył i wiedział, że Jezus był koło niego… choćby po to, aby go przeprowadzić dalej, na drugą stronę. Może niekoniecznie jako wzór człowieka wiary, „dobrego katolika” – Janek poprzedził nas w drodze tam, dokąd wszyscy zmierzamy i mniej lub bardziej świadomie pragniemy dotrzeć. On już nie ma wątpliwości – Bóg przytulił go do swego serca.
Adieu, Jasiu – do zobaczenia z Bogiem i w Bogu. Pilnuj nas z góry. 
Palec Boży? Tak, tym razem również. W poprzednim tekście wkleiłem linka do „Zdumienia” z oratorium Rubika. Które później usłyszeli wszyscy na zakończenie liturgii pogrzebowej, w bardzo pięknej aranżacji. To wszystko miało sens. Ma sens…

Święta Mama

W owym czasie Jezus przemówił tymi słowami: «Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom. Tak, Ojcze, gdyż takie było Twoje upodobanie. Wszystko przekazał Mi Ojciec mój. Nikt też nie zna Syna, tylko Ojciec, ani Ojca nikt nie zna, tylko Syn, i ten, komu Syn zechce objawić. Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie moje jarzmo na siebie i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie». (Mt 11, 25-30)

Nigdy bym nie wpadł na to, aby te słowa odnieść do uroczystości pogrzebowej, czyjejkolwiek. A w środę to właśnie je odczytał ks. Tomek, a na ich temat mówił w homilii pogrzebowej Mszy Świętej za Mamę ks. Krzysiek. Tym bardziej z perspektywy czasu zaskakujące jest dla mnie to, co i jak powiedział – ok. 10 minut przed Mszą, kiedy składał mi w zakrystii kondolencje i witaliśmy się, pytał, czy są jakieś teksty, które chcielibyśmy usłyszeć w liturgii – odpowiedziałem, że nie, że pozostawiam to celebransom. 
Do dzisiaj nie wiem, skąd wziął się w kościele ks. Tomek. Ks. Krzyśka poprosiłem w naszym imieniu, bo Mama zawsze uwielbiała go słuchać w Jakubku, w latach jego „duszpastuchowania” akademickiego – jeśli kogoś by chciała posłuchać, to właśnie jego. Sam tego nie pamiętam, ale podobno kościół był pełen ludzi – m.in. nasza (moja i brata) wychowawczyni z podstawówki, mieszkająca blok dalej od rodziców, i bardzo wiele życzliwych osób. 
Maślak zaczął od tego, że nie jest niczym złym bycie prostaczkiem przed Bogiem – bo mądrością i roztropnością przed Nim tak naprawdę mało kto, żeby nie powiedzieć: nikt nie może się pochwalić (nie przypadkiem gdzie indziej jest mowa o prostocie dziecka, potrzebnej do wejścia do Królestwa). To wręcz pewnego rodzaju łaska i błogosławieństwo. I tych właśnie prostaczków – każdego z nas – Dobry Bóg woła i zaprasza od momentu Chrztu przez całe życie, właśnie tymi słowami: Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Nie kto inny, nie inaczej – Ja jestem odpowiedzią, finiszem, wielkim finałem i ostateczną nagrodą dla wytrwałych. Bóg zaprasza nas do wspólnego wędrowania drogami życia – przy czym wcale nie jest tak, że musi być lekko, łatwo i przyjemnie. Każdy ma swoje jarzma, krzyże, grzechy, wady i problemy – sztuką jest nie zwalać ich na innych, a umieć dobrze zagospodarować i znieść. 
Boże zaproszenie w życiu i jego przyjęcie nie stanowi jakiegoś klucza, kamienia filozoficznego, który rozwiązuje wszystkie problemy i czyni wszystko prostym jak przysłowiowy drut. To przestrzeń i płaszczyzna, która właśnie temu, co trudne, męczące i bolesne pozwala nadać piękny sens i wymiar wykraczający poza to, co doczesne. Jezus wprost wskazuje na siebie, każe uczyć się właśnie od Niego cichości i pokory serca, w codziennych problemach, trudach, czasami dramatach, takim niejednokrotnym krzyżowaniu. Tylko On jest ukojeniem, tylko On sam stanowi odpowiedź i nagrodę dla wytrwałych. To tylko z Nim wszystkie te brzemiona i krzyże otrzymują nowy sens – stając się, jak mówi ewangelista, słodkimi czy też lekkimi; do udźwignięcia, do zniesienia, do wypełnienia. 
W kontekście odchodzenia słowa te nabierają zupełnie nowego wymiaru – wielka obietnica i zapowiedź dla tych, których „życie zmienia się, ale się nie kończy” (jedna z prefacji z Mszy za zmarłych), którzy po ludzku dochodzą do swojego ziemskiego końca. Zresztą, tak naprawdę – to obietnica jest głównie dla tych, którzy po nich pozostają – rodziny, bliskich, krewnych, przyjaciół. Ten, kto umarł i przeszedł dalej – ta osoba już wie, dla niej wiara przemienia się w wiedzę i poznanie dosłownie twarzą w twarz Boga Ojca, który, jak wierzymy, zaprasza do swojego domu. Ta nadzieja jest głównie dla nas, którzy pozostajemy tutaj, pogrążeni w żałobie, żalu i smutku po odejściu kochanej Mamy. Mama już w Bogu znalazła ukojenie swojej duszy – a teraz to ukojenie po jej odejściu ma stać się naszym udziałem; w tych szczególnie trudnych dniach, kiedy Bóg zaprasza i przytula, ot tak, jak Ojciec, i prosi, aby pozwolić Jemu samemu być ukojeniem tego wszystkiego, co targa pełnym żalu i bólu sercem. To jest nadzieja dla nas i, jak wierzymy, stało się udziałem Mamy w godzinie jej śmierci. A do tego taka piękna rzeczywistość wymiany – Mama już nie musi dźwigać tego, co było trudne po ludzku za życia na ziemi, a będąc w bliskości Boga staje się naszym orędownikiem, który może podpowiadać i prowadzić, pomagać z tymi naszymi sprawami. Wierzę w to bardzo mocno. Kto może bardziej i więcej pomóc, niż święta Mama?
Msza Święta była piękna i prosta. Na cmentarzu dosłownie tłum ludzi – koleżanki i koledzy Mamy bardzo się zorganizowali (rodzina pozostała niewielka), sporo znajomych brata, kilku moich. Po fakcie – także ludzie ode mnie z pracy, jak się dowiedziałem, kolejne miłe zaskoczenie. Prosta, cicha kaplica z prostą kamienną jasną urną, prosty krzyż – takie, jak by to chciała Mama; zawsze podkreślała, że chce być skremowana. Odprowadzenie Mamy do grobu – spotkała się i spoczęła obok babci, a grób dalej prababcia. Króciutka ceremonia – Mama pośmiertnie została przez Prezydenta RP odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, odznaczenie odebrał brat. Płakałem kilka razy, najgorzej było, kiedy – na prośbę taty – dziękowałem wszystkim w naszym imieniu (przygotowałem tekst na kartce wieczorem, ale jak się rozkleiłem, to mówiłem zupełnie z głowy, bo nic nie widziałem…). A potem tylko rosnące morze kwiatów na grobie. Zupełnie przypadkiem zauważyłem – wieniec od nas był dokładnie taki, jakie Mama (zawsze sama) przygotowywała: dużo gałązek z igłami, zielonego, i jakieś proste kwiaty. 
Jest bardzo ciężko. W czwartek, trzecie w ogóle i ostatnie przed wakacjami i jesienią kolokwium, ustne i najtrudniejsze. Trzeba jakoś spróbować chociaż ogarnąć materiał. Pełno formalności do załatwienia związanych z odejściem Mamy – ale to chyba dobrze, bo jest się czym zająć. Sprawa w sądzie z pracodawcą – pociągniemy ją z bratem dalej, chodzi o zasadę a nie pieniądze. I taki straszny żal, który po prostu czasami się odzywa w sercu – dzisiaj np. kiedy spojrzałem na pralkę, bo przypomniała dzień, kiedy przed ślubem właśnie z Mamą łaziliśmy po sklepie, żeby ją wybrać i kupić… Momentami wydaje mi się, że jest ok, a momentami się rozsypuję… 

Do-czekanie

Nigdy nie przypuszczałem, że przed 30-stką przyjdzie mi wracać do rodzinnej dzielnicy na pogrzeb rodziców kolegów ze szkoły podstawowej. A jednak…
 
We wtorek byłem na pogrzebie ojca jednego z najlepszych kumpli z podstawówki. Fakt, od jej ukończenia lat minęło -naście, relacje się – delikatnie mówiąc – rozluźniły, jednakże stwierdziłem, że powinienem tam być. Trudno, urwałem się z zajęć, i przyjechałem. Ładny słoneczny dzień, ciepło jak na jesień, pięknie wręcz – a takie przykre okoliczności.
 
Tragiczna historia – niespełna 54 lata, pojechał człowiek na ryby i już nie wrócił. Tzn. wracał, ale do domu nie dojechał, bo jakiś dzielny i brawurowy kierowca postanowił, że jego przepisy nie obowiązują, jechał środkiem i go, dosłownie, staranował. Uderzył samochodem tak, że tatę kolegi praktycznie zmiażdżył. Jedno dobre, że się człowiek nie męczył, zmarł od razu. Została żona, która spędziła z nim większość życia, syn i nastoletnia córka. Wszystko takie nierzeczywiste, nierealne.
 
Uroczystość była kameralna, ale bardzo piękna – mam na myśli Mszę, bo na pogrzeb nie mogłem pojechać. Proboszcz mówił ciut za długo, ale naprawdę mądrze i na temat (różnie z tym bywa). Żona zmarłego uczy w okolicznej podstawówce, więc pojawiło się troszkę nauczycielek – miło, że były, miło było mnie zobaczyć te osoby. Rodzina, sporo, no i przyjaciele dzieci.
 
Taka śmierć to niesamowite kazanie – mówione przez odchodzącego do nas, jako tych, którzy pozostają. Ewangelię słuchaliśmy na temat czuwania i gotowości. Mam takie głębokie przeświadczenie, że zmarły słuchał jej razem z nami, tylko z tej drugiej strony – zanurzony już w Boga tak mocno, jak to tylko możliwe, możliwe po śmierci. Zrozumiałe jest, że w takiej sytuacji – szczególnie ze strony najbliższych – padają pytania o sens, o cel, o przyczynę takiego zdarzenia; czemu on, czemu teraz, po co? Tylko że na to nie odpowiemy. To nas przekracza, przerasta.
 
Natomiast możemy i w takim kontekście powinniśmy zadać sobie pytanie o siebie, o to, co będzie, jeśli nas taka sytuacja spotka – i nagle nić życia po prostu się urwie, niekoniecznie w tak tragicznych okolicznościach. Wtedy nie będzie drugiej szansy – staniemy oko w oko z Bogiem, czy w niego wierzę, czy nie, bo tylko On tam jest. Gotowość to takie mądre i wymagające słowo – jednak w kontekście tego, o co prosi i co sugeruje Pan, nie stanowi czegoś niewykonalnego. Bo być gotowym to po prostu żyć z Nim, żyć z Bogiem i w Bogu – a nie obok, negując Go albo odsuwając jako folklorystyczny dodatek, taki kwiatek, o którym przypominam sobie przy niedzieli, święcie, ślubie, komunii czy – o, właśnie – pogrzebie. Gotowość to przejaw tej mądrości, która pozwala dobrze przeżyć życie, a przede wszystkim dobrze żyć – tu i teraz – bez względu na to, co czeka za zakrętem.
 
W zasadzie to jest całkiem logiczne – skoro w Niego wierzę, to czemu miałbym odwlekać i odsuwać od siebie, zostawiając na później, to, co powinno być nie tylko odległym celem, ale przede wszystkim pragnieniem i wyczekiwaniem mojego życia – moment spotkania ze Stwórcą, od którego każdy z nas pochodzi i każdy z nas zmierza. Chór TGD w jednym ze swoich kawałków śpiewa: „Oczekuję Ciebie, Panie, jesteś mym oczekiwaniem”…
 
Wierzę, że zmarły tata kolegi też na swój sposób oczekiwał, a tamto tragiczne wydarzenie sprzed kilku dni stało się dla niego prezentem, niespodzianką – takim do-czekaniem. Przeżył swoje oczekiwanie i Bóg przyjął Go do swego domu. O niego się nie martwię – nie mógł trafić w lepsze ręce. W tej sytuacji proszę za nich – za żonę, za kolegę i siostrę – aby On sam był dla nich ukojeniem, aby w ich skołatane i poranione tą śmiercią serca zesłał pokój, jaki tylko On może dać człowiekowi.

Chyba nie o to chodzi

Takie kilka luźnych myśli na kanwie głośnej medialnie sprawy ekshumacji śp. Anny Walentynowicz, której ponowny pochówek rozpocznie się niebawem i to nie tak daleko znowu od miejsca, gdzie piszę te słowa. 
Ja rozumiem rozgoryczenie rodzin tych ludzi, którzy zginęli pod Smoleńskiem i wolałbym nie wyobrażać sobie, jak ja bym na taką sytuację zareagował. To wielka tragedia, i tylko pogłębić ją może fakt, iż po 2 z okładem latach po tamtym dniu okazuje się, że identyfikacja ciał pasażerów samolotu odbywała się w sposób niedbały, nie dochowano w tym zakresie należytej staranności, i na skutek błędów – Polaków, Rosjan, z pewnością władz – okazuje się dzisiaj, że w trumnie pani Walentynowicz złożone były szczątki kogoś innego. Nie sposób tutaj mieć pretensje do rodzin, które niekiedy w strasznym stanie psychicznym stawiały się tam i próbowały identyfikować swoich bliskich, chcąc w możliwości choćby w tych doczesnych szczątkach w jakiś sposób ukoić swój ból, móc na swój sposób pożegnać tych, którzy w tak dramatycznych okolicznościach odeszli. 
Natomiast nie rozumiem medialnej zawieruchy wokół tego, szczególnie w kontekście faktu, iż wiele osób zaangażowanych w te kwestie uważa się za wierzących, chrześcijan i katolików. A dla nas nie tyle ciało, ale dusza jest ważna. Owszem, kiedyś – może i nie tak dawno – zmartwychwstanie ciał rozumiane było bardziej niż dosłownie, pytanie jednak: co wtedy ze zmarłymi, których ciała z jakiegoś powodu po prostu rozłożyły się, zdematerializowały, choćby przez upływ czasu? Nie można jednoznacznie powiedzieć, jak to nastąpi – wydaje mi się, że w tym zakresie Pan Bóg z pewnością szykuje jakąś niespodziankę, która nawet przy najśmielszych rozważaniach nam się w głowach nie mieści. Czym będą nasze nowe, duchowe ciała? Zobaczymy. Czy będzie można mówić w jakikolwiek sposób o materii, ciele, czy będą one miały cokolwiek wspólnego z tym, co my dzisiaj po ludzku jako materię i ciało rozumiemy? 
Bo w tej sytuacji dzisiaj – przy pełnej świadomości błędów popełnionych przy identyfikacjach i tego, że nie dochowano przy tych czynnościach staranności – mam wrażenie, że medialne show robi się dla jakiś bliżej niejasnych powodów, ot, żeby zaistnieć. Żałoba trwa w sercu, tęsknota i pamięć także tam pozostają. Należy uchybienia sygnalizować i domagać się konkretnych działań władz w ich zakresie – czy jednak wracanie do tego w pomysłach typu konieczności dokonania ekshumacji wszystkich ciał ofiar to właściwe działanie? Wydaje mi się, że szacunek dla tych właśnie konkretnych zmarłych – w takich a nie innych okolicznościach – sprowadzać powinien się do przysłowiowego pozostawienia ich w spokoju, złożonych w grobach (nawet w innych trumnach), a skupienia sił na modlitwie w ich intencji i dochodzenia do przyczyn tego, co faktycznie spowodowało tamtą tragedię. Te ekshumacje nikomu nie pomogą, życia zmarłym nie przywrócą. Modląc się – całym Narodem – w różnych miejscach Polski za ofiary smoleńskie w dniach ich pogrzebów nie mam żadnej wątpliwości, że pożegnaliśmy ich godnie i w sposób po prostu dobry. 
Teraz jest czas troski o ich dusze, o ich zbawienie – modlitwy w tej intencji – a nie prób dokopania władzy (nawet w części słusznie) czy zdobywania medialnego kapitału na pomyłkach przy identyfikacji zwłok. To nie tylko moje zdanie. Był taki jeden, Jezus się nazywał, który mówił, żeby pozostawić zmarłym grzebanie umarłych, a Ty idź i głoś Królestwo Boże. Myślę, że pierwszymi, którzy by przyznali rację tym słowom, byli by ci, o których mowa, zmarli – tak naprawdę zanurzeni w Bogu, do końca. 
(tekst jednoznacznie zainspirowany artykułem „Co będzie po śmierci” Jana Turnaua z Metra z 28.09.2012)

Zbieraj tę oliwę – choć przyda się tylko raz

Podobne będzie królestwo niebieskie do dziesięciu panien, które wzięły swoje lampy i wyszły na spotkanie pana młodego. Pięć z nich było nierozsądnych, a pięć roztropnych. Nierozsądne wzięły lampy, ale nie wzięły z sobą oliwy. Roztropne zaś razem z lampami zabrały również oliwę w naczyniach. Gdy się pan młody opóźniał, zmorzone snem wszystkie zasnęły. Lecz o północy rozległo się wołanie: Pan młody idzie, wyjdźcie mu na spotkanie! Wtedy powstały wszystkie owe panny i opatrzyły swe lampy.  nierozsądne rzekły do roztropnych: Użyczcie nam swej oliwy, bo nasze lampy gasną. Odpowiedziały roztropne: Mogłoby i nam, i wam nie wystarczyć. Idźcie raczej do sprzedających i kupcie sobie!  Gdy one szły kupić, nadszedł pan młody. Te, które były gotowe, weszły z nim na ucztę weselną, i drzwi zamknięto.  W końcu nadchodzą i pozostałe panny, prosząc: Panie, panie, otwórz nam! Lecz on odpowiedział: Zaprawdę, powiadam wam, nie znam was. Czuwajcie więc, bo nie znacie dnia ani godziny. (Mt 25, 1-13)
Ani to tekst liturgiczny z wczoraj, ani z dzisiaj. To tekst, który usłyszałem razem z wszystkimi, którzy – najpierw na mszy, później podczas uroczystości na cmentarzu – żegnali wczoraj panią B., o której pisałem poprzednio, zmarłą w czwartek wieczorem.  Tekst o gotowości, o konieczności świadomości naszej kruchości, przemijalności.
Niektórzy (np. Wikipedia), wypowiadając się na temat tego tekstu, mówią o pannach głupich i mądrych. Czy jednak o to chodzi? Nie wydaje mi się, aby to były dobre sformułowania – w tym sensie, że roztropność można przyrównać do mądrości, ale chyba sam fakt braku tejże roztropności nie oznacza od razu głupoty. Ot, niuans językowy, ale warto zwrócić uwagę.
Ja to widzę tak – jak niektórzy mówią, że człowiek na początku życia jest taką carte blanche, to można powiedzieć, że u progu życia człowiek dostaje od Pana Boga taką lampę – w rozumieniu lampy współczesnej autorowi tekstu, co rozumieć należy: naczynie, w którym – aby lampa się paliła – musi być oliwa (właśnie ona się pali). I całe życie człowiek sobie idzie z tą lampą, aż w pewnym momencie – mniej lub bardziej spodziewanym – dochodzi do końca, po prostu umiera. Chwila śmierci – to jest właśnie ten moment kulminacyjny, w tekście zobrazowany pojawieniem się głosu, który rozbudza śpiące panny, wzywając je do wyjścia na przeciw oblubieńcowi, który nadchodzi. Człowiek umiera – i jak w żadnym innym wypadku może wyjść, nawet wybiec na przeciw Bogu, który do niego, po niego zmierza. Pytanie tylko – biegnie, bo nie wie, co się dzieje, nie rozumie; czy biegnie, bo czekał z utęsknieniem na ten moment, rozumie że skończyła się jego ziemska wędrówka, i z radością wita Tego, w którego za życia wierzył? Bieg rozpaczy – czy też bieg radości osoby, która na własnej skórze doświadcza, że prawdą jest wszystko, w co wierzyła? 
Mamy całe życie, dane od Boga, raz dłuższe, a raz krótsze, aby zbierać. Nie ma co wnikać – takie umiejętności, takie wady czy ułomności – Bóg nie przykłada miarki i nie porównuje, ale ocenia z miłością każdego indywidualnie. Co mamy zbierać? Tę przysłowiową oliwę, która w decydującym momencie pozwoli – gdy usłyszymy wezwanie – nie zabłądzić w ciemnościach i wyjść na spotkanie Pana, który po mnie właśnie przychodzi. Wszystko zależy od tego, z czym – w tym decydującym momencie – staniesz przed Panem. Co będziesz miał w ręku – puste naczyńko, czy też lampę pełną dobrych uczynków? Na co spożytkowałeś to swoje życie – żyłeś tak, że ta lampa gdzieś sobie zakurzona leżała, prawie popękana, zapomniana; czy starałeś się, aby każdy dzień upłynął na dolewaniu zawartości do lampy – miłością, dobrocią, miłosierdziem, serdecznością, wyrozumiałością, troskliwością. 
Jeśli w twojej lampie nie braknie oliwy – bądź spokojny. Bez względu na to, kiedy ze snu twojego życia rozbudzi cię głos Pan młody idzie, wyjdźcie mu na spotkanie! – będziesz gotowy. Nie musisz wtedy przejmować się tym, kim za życia byłeś – że twój ziemski dom nie dość dostatni, że żyłeś uczciwie, przez co nie zawsze starczyło na markowe ciuchy, wakacje za granicą, nie stać cię było na częste zmiany samochodów, że całe życie wiernie spędziłeś przy małżonku, któremu przed Bogiem ślubowałeś… Tak, to mało popularne – ale zarazem to właśnie pozwoliło ci uzbierać tę potrzebną oliwę. Wtedy to wyjście na przeciw Oblubieńcowi będzie tylko formalnością – z radością otworzy przez tobą swoje ramiona i zaprosi cię do swojego domu. 
Zastanawia mnie – co z tymi, którym oliwy zabraknie w tym najważniejszym momencie końca ich ziemskiej egzystencji? Czy faktycznie nie ma dla nich żadnej drogi ratunku? Może nadinterpretuję – ale sam ewangelista jakby radzi, adresując słowa do takich osób: Idźcie raczej do sprzedających i kupcie sobie! Czyściec? Tak, mam nadzieję. Miłość Boża sięga dalej. 
I tak sobie – przyznaję się szczerze, zupełnie nie słuchając żałobnego kaznodziei – rozmyślałem wczoraj na mszy przed pogrzebem. W sumie, pani B. nie znałem jakoś bardzo dobrze – w przeciwieństwie do żonki i teściów. Zetknąłem się z nią kilka razy – i urzekła mnie swoją dobrocią, otwartością. Gdy pierwszy raz usłyszałem o chorobie – wierzyłem, że z nią wygra… choć gdzieś kołatało, że chyba jednak Jego wola jest inna. Cieszę się, bo wydaje mi się, że jej córka w pewnym momencie – mniejsza o diagnozy (rozbieżne) lekarzy – też to wyczuła, bo pomimo żalu i bólu, jaki ją trawił od momentu usłyszenia końcowej diagnozy (brzmiała – jeśli mama do żyje do świąt, to będzie cud) była dziwnie spokojna, pogodzona z tym, co ma nastąpić. 
Na pogrzebach rzadko bywam, bo i rodzina mało liczna. Pani B. mieszkała vis a vis teściów, ale dobre 10, może i więcej lat temu wróciła na wieś, w rodzinne strony. Zajmowała się domem, gdzie został syn z synową, i opiekowała się swoimi schorowanymi rodzicami. Jej ojciec, mający problemy z alkoholem, do śmierci miał bardzo trudny charakter, zmarł dobre kilka lat temu. Do zeszłego roku opiekowała się swoją mamą – cierpiącą na Alzheimera, wymagającej nieustannego pilnowania i opieki dosłownie jak dziecko. Wcześniej, gdy była zdrowa, wszystkie siły i oszczędności pożytkowała na edukację (studia) dzieci – nie powiem dokładnie, ale każde z nich raz po raz rozpoczynało płatne studia, z których żadne żadnych nie skończyło. Tak, to była chyba trochę za bardzo jej ambicja – widać było, że dzieci predyspozycji nie miały, tylko ona sama (z dyplomem wyższej uczelni technicznej) nie chciała tego zauważyć, a dzieci nigdy wprost same tego nie powiedziały. Do czego zmierzam – na mszy i na cmentarzu było dużo, bardzo dużo ludzi. Przyjechali i sąsiedzi ze wsi – ale także kilka osób z bloku, gdzie mieszkała (przecież przed laty), obok teściów. Piękna sprawa – dobitnie to pokazuje, jaka była, skoro ludziom zależało i przyszli ją żegnać. 
Mimo prognoz i mroźnego powietrza – jak na jesień było ładnie. Może nie słonecznie, ale ładnie. Powiedziałbym – pogoda pasowała do sytuacji. Mroźno, ale sucho, troszkę wiało. Ceremonia na cmentarzu była prosta – i tylko łezka się zakręciła w oku, gdy trumna znikała w grobie. B. spoczęła obok swojego męża, który o wiele lat ją poprzedził w drodze do wieczności. 
Na marginesie – nie rozumiem, jak syn – wiedząc, że matka umiera, i że czeka na niego (co wyraziła wprost, gdy jeszcze była świadoma) – może nie przyjechać do niej i się nie pożegnać, tłumacząc się a to brakiem urlopu z pracy, a to problemem z zapewnieniem opieki na dzieckiem; i tak samo – -po śmierci pojawił się dopiero w kościele przed pogrzebem, palcem nie kiwnął, aby pomóc w załatwianiu formalności (wszystko załatwiała córka zmarłej z mężem). Przepraszam – interesowało go, jeszcze za życia B., tylko to, jak pozbyć się psa, którego na wsi trzymała. W głowie mi się to nie mieści. Albo brat zmarłej – o którym wszyscy wiedzieli, iż od wielu lat, z jego winy, nie utrzymywali kontaktów (wielu dopatrywało się w tym działań żony tego brata) – również palcem nie kiwnął w przygotowywaniu pochówku własnej siostry, nawet nie odebrał od jej córki telefonu, gdy dzwoniła aby poinformować o śmierci swojej mamy. Gdy wysłała smsa – oschle zażądał tylko poinformowania go o dacie i miejscu pogrzebu. Nic. Zero. Co więcej – w kościele pierwszy rzucał się do przekazywania wszystkim znaku pokoju, a gdy wychodziliśmy po pogrzebie z cmentarza – szedł za nami – rozpływał się fałszywie nad tym jaka ta B. była dobra, kochana… podczas gdy każdy  (z bardzo niewielu) jego ze zmarła kontakt od wielu lat był, prowokowaną przezeń, awanturą. Musiał dobrze grać. Bo nie uwierzę w to, aby człowieka nie uwierało i nie gryzło sumienie – w takim momencie. Stracił okazję, aby za życia się pogodzić, przeprosić, prosić o wybaczenie. Teraz może się tylko za nią modlić. 
>>>
Polska od niedzieli, o czym zapomniałem poprzednio napisać, cieszy się nowym świętym w osobie ks. Stanisława Kazimierczyka CRL, którego kanonizował papież Benedykt XVI. Warto zapoznać się z jego sylwetką – wykształconego, a zarazem pokornego, oddanego duszpasterza, spowiednika, czciciela Matki Bożej, zakochanego w Jezusie Eucharystycznym – wielkiego propagatora udzielania częstej Komunii Świętej chorym w ich domach (choćby w tym zakresie warto zastanowić się, zanim bezkrytycznie zacznie się dystansować od funkcji świeckich szafarzy Komunii Świętej – piękne pole dla ich posługi, oczywiście, księdza nie wyręczą, gdy chory się będzie chciał spowiadać, ale Komunię zaniosą).
>>>
Nie sposób nie odnieść się do tego, co się w Polsce ostatnio dzieje. W zeszłym tygodniu – rodzina poszukuje zaginionego mężczyzny, który kilka dni później okazuje się zostać zabity z zimną krwią przez własnego syna, zwłoki wyrzucone jak śmieci do rzeki… Wczoraj – jeden człowiek zabity, drugi ciężko ranny, bo jakiś mężczyzna postanowił dać upuść swojej frustracji…
Nie – nie można, jak to niektórzy politycy (z partii, do której należał pracownik biura, który wczoraj został zamordowany) sugerują, całej odpowiedzialności za te tragedie zwalać na drugą stronę sceny politycznej. To jest wina wszystkich – tego, jak debata polityczna jest prowadzona, jakie formy narzucają ludzie pokroju panów Palikota, Wenderlicha czy Kurskiego (najbardziej jaskrawe przykłady). Unoszenie się honorem, wzywanie prawie do krucjat czy bratobójczych walk – przychodzi łatwo, tym bardziej że najczęściej są to odgrywane na potrzeby mediów i wyborców przedstawienia, podczas gdy „walczący  ze sobą” rzekomo politycy prywatnie często się nawet przyjaźnią. I co z tego? Jak widać, niektórym ta atmosfera się udziela i dochodzi do tragedii. To jest coś, na czego koniec liczyliśmy po tragedii Smoleńskiej – o czym sam tu pisałem – ale, oczywiście, jak to w tej materii najczęściej, się przeliczyliśmy i nie doczekaliśmy się.
Nie można także usprawiedliwiać działań – w pierwszym wypadku: nieporozumieniami na tle finansowym (czy to w ogóle jest powód, aby podnieść na kogokolwiek rękę, a już w ogóle – zabić własnego ojca?); w drugim wypadku – frustracją? Czy w imię ulżenia swoim emocjom można po prostu pójść gdzieś, poderżnąć gardło czy zastrzelić? Nie, nie można! Tak samo, jak sprawców takich czynów nie można bronić – co bardzo powszechne – naciąganą niepoczytalnością, czy na siłę udowadnianymi – później, po fakcie – rzekomymi schorzeniami psychicznymi, mającymi usprawiedliwiać ich działania. Kara śmierci im nie grozi – ale uważam, że nie powinni więcej pojawić się na wolności po tym, co zrobili. Żeby mieli czas na zastanowienie się, co, po co i w imię czego się dopuścili. 
>>>
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują – za kilka godzin poznamy nazwiska nowych kardynałów, których dzisiaj kreować ma papież Benedykt XVI.

dopisane 12:35 Jest już potwierdzenie co do abp. Nycza – 20 listopada konsystorz, nasza wspólnota wzbogaci się o 24 nowych książąt Kościoła, w tym o metropolitę warszawskiego. Więcej – następnym razem.