Książka, którą dosłownie połknąłem – naprawdę, i to nie dlatego, że autorstwa mojego ulubionego Szymona Hołowni 🙂
Książka nieco inna od dotychczasowych – czy to najpierw poświęconych wierze i Kościołowi, czy to rozmowom albo o wierze i Bogu (z ks. Grzegorzem Strzelczykiem) czy o życiu w kontekście postaw i wiary z Marcinem Prokopem (pierwsza genialna, druga trochę słabsza). W pewnym sensie – zaznaczam, pewnym – podobna nieco do jego „Holyfood” (jednej z niewielu, o której na blogu nie pisałem – bo właściwie trzeba by ją w dużej mierze przepisać, tyle świetnych myśli) – może po prostu zbiegiem czasu zmienia się styl autora?
Autor nie wyjaśnia, z jakiego powodu – w przeciwieństwie do wszystkich (tych wcześniejszych) nie wydana w Znaku, a przez Czerwone i Czarne (choć kupić ją można w księgarni Znaku). Może mniej popularna tematyka? Już nie tylko mowa o wierze jako takiej, o Bogu, ale jakby w pewnym sensie trochę takie pukanie do sumienia czytelnika, żeby nie tylko się wzruszył, uronił łzę, a potem nadal robił swoje, ale prośba o podjęcie trudu choćby symbolicznych pięciozłotowych wpłat co tydzień na dzieła, które 2 fundacje Szymona prowadzą w sercu Afryki.
Mną ta książka bardzo mocno wstrząsnęła – nie zdawałem sobie nigdy sprawy z ogromu dramatu i bardziej niż tragicznych warunków, w jakich ci ludzie tam, w Afryce, starają się przeżyć. Bieda (a raczej skrajne ubóstwo), brak dostępu do kwestii tak podstawowych jako prąd czy leki, choroby, problemy z higieną, analfabetyzm i brak możliwości zdobycia wykształcenia. Błędne koło, co Szymon kilka razy w książce podkreśla: za mało lekarzy, rodzic pracujący nie może pójść z chorym dzieckiem do lekarza, bo musiał by pojechać do większego miasta X, do którego dojazd kosztuje równowartość jego miesięcznych zarobków. Choroby, z których ludzie – pomimo wiedzy i możliwości – i tak czasami, pod wpływem członków rodzin, nie chcą się leczyć, „bo inni też chorują i patrz, żyją”. Korupcja bez granic – nasza, Polska, to przy tym piaskownica. Maksymalny wyzysk i pracy, i bogactw naturalnych (m.in. ropa) tak przez miejscowych decydentów, w tym władców państw i ich rodziny, ale także przez nas – „cywilizowane” kraje Europy i Zachodu, w których nikt nie patrzy na dramat robotników, tylko cieszy się, że markowy ciuch czy inna rzecz jest w promocji.
Piękna jest nadzieja z tej książki płynąca – i po to, aby w jej dawanie się włączyć, nie trzeba bynajmniej być milionerem. Wystarczy wpłacić na konto fundacji regularnie 5 zł. Można?
Chodzi o „Jak robić dobrze” – a poniżej, sporo, wybranych przeze mnie myśli z tej pozycji. Pogrubienia, tradycyjne, moje własne.
Nie mam ambicji pisać afrykańskiej encyklopedii, nie znajdziecie tu rozbudowanej analizy toczących ten kontynent konfliktów. Poznacie za to ludzi, których ja miałem szczęście poznać. Zobaczycie ułamek (więcej się nie zmieści) tego, co ja zobaczyłem, czego miałem się okazję w Afryce nauczyć. Zostaniecie z nami – super. Pójdziecie w swoją stronę – też świetnie! Jeszcze bardziej niż na Waszych drobniakach zależy mi na tym, by każdy, kto przeczyta tę książkę, poczuł, że on też – niezależnie od tego, kim jest i ile ma na koncie – ma w sobie źródło życiodajnej siły. Jak się tak stanie – kurczę, warto było! 🙂
Lista tego, czego realnie potrzebuje Afryka, wydaje się być z utopii wzięta. Ludzie nie uciekaliby masowo przez Morze Śródziemne (ginąć, zanim dotrą do osławionej Lampedusy), gdyby mogli przez nie przewozić swoje produkty rolne, których UE jednak od nich nie kupi. Młodzi i zdolni Afrykanie nie musieli by wyjeżdżać ze swoich krajów, gdyby mogli znaleźć w nich godną płacę (a tak, ponieważ systemy opieki zdrowotnej są niewydolne, a lekarze źle opłacani – w takiej Liberii na 1 lekarza przypada 71.000 pacjentów, a w całym Sudanie lekarzy jest zaledwie 120). Jasne, że nikt z nas nie będzie w stanie wprowadzić wielkich i globalnych rozwiązań, nikt z nas nie ma takiej władzy, by wyplenić drenującą Afrykę z miliardów korupcję jej jelit. Możemy jednak zrobić istotny krok w kierunku zmiany na lepsze, jeśli tylko przestaniemy myśleć o Afrykanach jak o „onych”, a zobaczymy w nich ludzi takich samych jak my (bo ci „oni” to przecież my, tylko trochę dalej). I od dziś wdrożymy do naszego myślenia o Afryce (i generalnie o wiecie) 3 podstawowe zasady, z których 2 brzmią niestety lepiej po angielsku: solidarity, no charity (solidarność a nie dobroczynność) i to serve, not to save (służyć, a nie zbawiać). Po trzecie wreszcie – zanim zaczniesz udzielać odpowiedzi, posłuchaj pytań. Czasem do naszych fundacji albo do mnie osobiście zgłaszają się ludzie, którzy chcą wyjechać na wolontariat do Afryki. Kiedy pytam ich, co chcieliby w tej Afryce robić, odpowiadają najczęściej, że nie wiedzą, a dociskani o motywację wyjaśniają, że w ich życiu nadszedł na to czas, albo że chcieliby się poczuć potrzebni. Najdelikatniej jak umiem, próbuję im wyjaśniać, że nie powinni się ruszać z domu, zanim nie przestawią sobie w głowie wajchy i nie zauważą, że to nie o ich uczucia i pragnienia powinno tu chodzić. My bardzo chętnie pomożemy wyjechać komuś, kto jest w stanie zaoferować naszym podopiecznym niedostępne na miejscu (albo niedostatecznie dostępne) kompetencje. (…) Jeśli więc chcesz rzeczywiście komuś pomóc, kto tej pomocy potrzebuje, a mieszka trochę dalej od ciebie, zacznij nie od śpiewania łzawych hitów czy chlipania z litości. Po prostu bądź bardziej uważny w sklepie, w którym kupujesz coś okazyjnie tanio, i posuń się odrobinę na ławeczce życia. Nie myśl o tym, by wyjechać i ratować Afrykę, lecz tu w Polsce, daj swoje 5 czy 10 zł, by ktoś, kim zajmuje się Fundacja Kasisi, Dobra Fabryka, albo dowolna inna organizacja, był o krok bliżej szansy, by nigdy już twej pomocy nie potrzebować.
Hospicjum to trudny temat. Bo o wiele trudniej namówić ludzi do wsparcia odchodzących staruszków, których czasem mamy u siebie tylko przez tydzień, niż rozkosznych dzieciaków. A przecież to tak naprawdę ta sama historia. To dzieci w Kasisi nauczyły mnie, że nie ma czegoś takiego jak umieranie, że do ostatniej chwili życia jest życie, a nie jakaś szczątkowa, przejściowa jego forma.
Czasem bywa tak, że to my mamy wrażenie, że ktoś trafił do hospicjum po to, by powiedzieć nam coś ważnego.
Nie mogę powstrzymać wzruszenia za każdym razem, gdy w naszym hospicjum ktoś umiera, a jego rodzina przychodzi potem do sióstr i personelu, by podziękować za opiekę nad bliskim. Nie znam tych ludzi, oni widzą mnie po raz pierwszy w życiu, a padamy sobie w ramiona, wypowiadamy parę słów o wadze takiej, że jeszcze wiele dni po spotkaniu pracuje w tobie świadomość, że je wypowiedziałeś i usłyszałeś. Bardzo często rodziny chorych, którzy u nas odeszli, utrzymują później kontakt z siostrami, odwiedzają, przesyłają życzenia, jakby nie mogli się nadziwić, jakby wciąż sprawdzali, czy to wszystko wydarzyło się naprawdę, czy zostali dotknięci przez dobro w świecie, w którym można spodziewać się tylko zawiści i zła.
Wiem, bo tego się już nauczyłem, że praca przy pomaganiu innym ludziom to nigdy nie jest przemysł, zawsze służba. To tylko z pozoru brzmi patetycznie, w istocie znakomicie pokazuje różnicę. Naszym zadaniem nie jest produkcja dobrych życiorysów. My możemy jedynie stworzyć ludziom szansę, by od dziś, od miejsca, w którym w tej chwili są, sami sobie te życiorysy, mozolnie, krok po kroku, ale jednak już będąc po jasnej stronie mocy, tworzyli.
Ja poszedłem swoją drogą, a on swoją [mowa o upośledzonym chłopcu, który od czasu do czasu pojawiał się w jednej z placówek sióstr – przypis mój]. Rok później T. pyta: „gdzie jest ten buały pan?”. Nie interesuje mnie, czy o moim istnieniu wie angielska królowa. Wystarczy mi, że wie o nim T. A jeśli miałbym na to jakiś wpływ, chciałbym poprosić, kogo trzeba, by to on sądził mnie na Sądzie Ostatecznym. Może to będzie jedyna rzecz, która mnie jakimś cudem wybroni: to, że na parę sekund odruchowo przygarnąłem człowieka, który nie może nikomu nic dać, nikt nie widzi więc powodu, żeby go na chwilę przytulić.
Wiele razy zastanawiałem się, dlaczego tylu ludzi w Afryce wciąż wierzy w takie gusła. Konkluzja jest być może zaskakująca: dlatego, że oni ocalili w sobie jeszcze przekonanie, że człowiek naprawdę nie wszystko na tym świecie może. Nam w Europie wydaje się, że znamy przyczyny wszystkich skutków. Że wiemy, skąd się bierze każde nieszczęście, i mamy na nie receptę, a jeśli jeszcze nie mamy – to zaraz ją wypracujemy w laboratoriach, fabrykach, na uniwersytetach. Jedyne, z czym człowiek tak naprawdę sobie nie radzi, to śmierć. Mieszkańcy Afryki mają więcej pokory. Wiedzą, że trzeba słuchać przyrody, że świat się nie kończy na tym, co widać. Że człowiek jest człowiekiem, a nie Bogiem.
I jeszcze małe post scriptum dla tych, którzy czytając to wszystko, kiwali z politowaniem głowami, lamentując nad ciemnotą tych, którzy są gotowi płacić specom od czarów-marów. Zapraszam do Polski, oświeconego kraju, który dał światu wielu wybitnych uczonych, a teraz, u progu XXI w. doświadcza wielkiego cywilizacyjnego skoku. W którym czarownice odczyniające i zamawiające uroki i choroby mają pełne ręce roboty. W który prężnie działają EzoTV i inne tej maści telewizje, a policja oficjalnie przyznaje się, że korzysta z usług jasnowidza. Gdzie niejaki wróżbita Maciej deklaruje, że konsultują się z nim politycy z pierwszych stron gazet. W którym minister europejskiego szczebla opowiada, że lubi wróżki i horoskopy, a megaznana prezenterka wyznaje na fejsie, że przeszła zabieg zaczarowania swojego serca. W którym co rusz widzę znane aktorki i dziennikarki noszące magiczne czerwone niteczki sprzedawane za ciężką kasę fanom pesudokabały. W którym co chwila ktoś plecie o tym, jak odmienił mu myślenie jakiś cudotwórca z Dalekiego Wschodu. Jak ktoś przepowiedział mu przyszłość i się, kurczę, sprawdziło!
Jak zauważył metropolita Nowego Jorku kard. Timothy Dolan, hasło sex sells (seks sprzeda wszystko) jest nieaktualne, dziś rządzi zasada hope sells. Ludzie idą jak gęsi za tym, który mówi: „Dawm wam nadzieję na 'bardziej’, 'głębiej’, 'więcej’, 'lepiej’, 'mocniej'”. Dziś nadzieja to towar, jak proszek do prania czy cudowne ziółka. Tyle, że – chrześcijaństwo ma tu rację – nadziei nie da się odkleić od miłości i wiary. Prawdziwej nadziei nie może więc dać człowiekowi sprzedawca, a tylko ktoś, kto gotów jest myśleć najpierw o jego potrzebach, a nie o swoich. I nigdy nie odbierze mu godności.
Mądra pomoc nie uzależnia, ona daje środki do rozwoju. Dostrzega ludzi, a nie tylko realizuje projekty.
Wolę naiwność kogoś, kto gdy widzi potrzebującego, odruchowo leci i pomaga, od kalkulacji tych, którzy w sztabowych pokojach mówią: no trudno, tym trzeba pozwolić wymrzeć, ale w następnym pokoleniu wreszcie będzie pokój. To jest moim zdaniem jedna z 2 najważniejszych osi, na których kręcić się powinna każda pomoc: zawsze widzieć twarz i los konkretnego człowieka, a nie dzieje, geopolitykę czy projekt.
Nieraz będzie tak, że pomagając autentycznie potrzebującym, będziesz dokarmiał też żerujące na nich pasożyty. Że ludzie, którym dasz chleb, otrzymaną od ciebie siłę wykorzystają do robienia zła.
Każdy ma prawo do tego, by prosić o pomoc. I Hitler, i Matka Teresa. I tu dochodzimy do drugiej osi, na której kręci się moje myślenie o pomaganiu w świecie. Bo jeśli już odrobisz lekcję numer 1 i zobaczysz w Hitlerze człowieka, a nie nazistę, a w Matce Teresie człowieka, a nie tylko świętą – musisz zadać sobie kolejne pytanie: co mogę zrobić, by ten człowiek nie tylko przeżył, ale się rozwinął?
Chcemy nie tyle ratować, co żyć z tymi ludźmi. Zostać u nich na dobre, a nie zwijać się po 3 czy 6 miesiącach. Chcemy dokładnie poznać potrzeby naszych podopiecznych i dawkować im dokładnie to, czego potrzebują. Nie zastępować ich, a wspomagać.
Naszym największym sukcesem jest doprowadzić podopiecznych do punktu, w którym nie będą już nas potrzebować i sami będą mogli pomagać w tej drodze innym.
Uważam się za amatora w dziedzinie pomocy, ale jej ideał wyznacza mi już wspomniany wcześniej ewangeliczny Dobry Samarytanin. Nie ustalał żadnych dogmatów, nie planował przed wyjściem w trasę, że pomaga tylko tak albo tego nigdy nie zrobi. Po prostu: spotkał człowieka, zidentyfikował potrzeby, kompleksowo o nie zadbał do punktu, w którym człowiek mógł sam iść dalej. I poszedł w swoją stronę.
W erze globalizacji nie ma „tu” i „tam”. Dziś „tu” jest wszędzie. Zapraszam do szafy, aby zobaczyć, ile naszych ciuchów wyprodukowano w Bangladeszu, Kambodży, Birmie czy Indiach, w całym tym rejonie świata, gdzie rzadkością nie są zakłady będące de facto obozami pracy. (…) Wszystko po to, aby nasz tiszert mógł być te 5 czy 10 zł tańszy.
Fakt, czasem, żeby pomóc, potrzebne jest konkretne wyrzeczenie. Będę to jednak powtarzał do znudzenia: jakieś 80% światowej biedy zniknęłoby natychmiast, gdyby ci, co czekają na okazję do wielkich wyrzeczeń, dostrzegli, ile mogą zrobić, jeśli tu i teraz zdecydują się na stałe poświęcenie o wartości 1 kolorowego magazynu, kawy czy kilku papierosów.
Gdy patrzysz na te dzieciaki [chore na AIDS – przypis mój], wzrok mimowolnie zatrzymuje się na tym, co nietypowe. Gapisz się na ich rany. Ja do dziś się na tym łapię i do dziś, gdy się złapię, muszę ręcznie odpalać w głowie refleksję: módl się albo bandażuj. Jeśli nie robisz ani jednego, ani drugiego, masz nie widzieć ran, masz widzieć tylko i wyłącznie człowieka (mądrzy starszy misjonarze mówią: „nie patrz na rany, patrz w oczy”). Jasne, że gdy patrzę na takiego M., budzi się we mnie najpierw współczucie, a później chęć by znaleźć jego ojca i osobiście torturować. Moja litość albo moja złość są jednak tylko moje i właśnie dlatego jałowe – nic nie zmieniają. Buduj relację z człowiekiem, a nie z jego raną. Tego samego chciałbym przecież w końcu dla siebie.
Chyba w wielu z nas (a na pewno we mnie) jest mechanizm, który sprawdzałem na sobie wielokrotnie: 10 zł na kawę, gazety, ciastko wydajesz bez zastanowienia w minutę. Gdy te same 10 zł masz komuś dać – będziesz je oglądał 10 razy, badał, czy na pewno trafią w dobre ręce.
Gdy czytam znane wszystkim słowa: „gdy dajesz jałmużnę, niech nie wie twoja lewa ręka, co czyni prawa”, nie widzę w nich wezwania do tego, by kokieteryjnie udawać przed całym światem, że się nie zrobiło czegoś dobrego (bo żeby świat wreszcie przestał podniecać się złem, trzeba mu wbijać do głowy, jak ekscytujące może być dobro), ale do tego, by lewa ręka dawała tak często, żeby prawa nie mogła się w tym połapać. Nie oceniaj ludzi, którzy cię proszą o pomoc, nie baw się w nieproszonego psychoterapeutę czy zastępczego ojca. Użyj zdrowego rozsądku, a gdy on dokona już wstępnej selekcji – posłuchaj serca.
Człowiek, widząc nieszczęście, odruchowo ucieka lub rzuca się i w swojej szlachetności robi to, co wydaje mu się słuszne. Ale gdy się chce pomagać mądrze, trzeba odruchy i dobre chęci przepuścić przez filtr potrzeb bliźniego. Gdy ten bliźni przychodzi i prosi, wsłuchaj się w prośbę a nie myśl o tym, co czujesz, gdy jesteś proszony. Gdy chcesz wysłać do Afryki niepotrzebne ci już ciuchy, sprawdź najpierw, jaki jest tam klimat; gdy wysyłasz połamane zabawki, zastanów się, czy ucieszyły by się z nich twoje dzieci. (…) W każdym pomaganiu najważniejszy jest porządek. Najpierw powinno paść pytanie: czego ci potrzeba?, dopiero później: co ja mogę z tym zrobić?. Nie odwrotnie. Człowiek, któremu pomagamy, nie może stać się przedmiotem obrabianym przez nasze szlachetne intencje. Czasem musimy iść krok za nim, czasem zdobyć się na wysiłek wejścia w jego świat, w jego myślenie, zrozumieć, że choćby nasza Afryka to rzeczywistość dużo bardziej złożona niż filmy na Discovery Channel. Że prosty schemat: „biedne, głodne dzieci – dajmy im jeść”, jest za prosty. Że inwestycja w kolorowy plecak da czasem dziecku więcej siły, pewności i szczęścia niż 2 wagony multiwitaminy. Że czasem lepiej jest kupić coś na miejscu, niż słać z Polski, również dlatego, że dzięki temu ktoś, od kogo to na miejscu kupimy, będzie mógł zarobić na swój chleb, utrzymać swoją rodzinę.
Czy to naprawdę wymaga tak wiele, by zawsze, zanim zaczniesz wypowiadać sądy na jakikolwiek temat, najpierw zrobić najprostsze ćwiczenie (z czasem przejdzie w nawyk): wziąć głęboki oddech i uśmiechnąć się? Jasne, że na tym świecie jest mnóstwo zła, a jest go tyle dlatego, że ludzie podejmują złe decyzje. Myślisz jednak, że zmienisz choć jedną z nich, gdy będziesz stał pod domem złodzieja, krzycząc „ty złodzieju!”? Nazwać zło po imieniu to żadna sztuka. Sztuka (oraz chrześcijaństwo) zaczyna się, gdy uśmiecham się tam, gdzie plują, daję tam, gdzie zabierając. Gdy widzę, że nie mają, nie lecę pod dom miliardera z transparentem, by domagać się, żeby oddał miliony. Nie, najpierw sam robię rachunek sumienia, by przekonać się, że dla biedaka, w obronie którego pyskuję właśnie całemu światu, to ja jestem tym miliarderem. A mój uśmiech i dycha znaczy dlań tyle, co dla mnie miliony.
W naszej fundacji już od roku pokazujemy, że w naszym świecie nie istnieją małe sumy, w naszych portfelach nie ma małych kwot. Zlecenie stałe na 10 czy 20 zł wydane na jakieś drobiazgi w pralni, przez to, że trzymamy się razem, generuje sumy niewyobrażalne dla każdego z nas z osobna.
Chcesz się włączyć – super! Nie? Włącz się gdzie indziej. Ale – na Boga – rób cokolwiek! Gdziekolwiek! Poczuj radość i wolność, jaką poczuła wspomniana przeze mnie koleżanka. Dzielenie powoduje mnożenie. Tej cudownej matematyki można zakosztować wyłącznie w praniu, wiecznych rozkminiaczy ta przyjemność ominie.
Życie się nie kończy, że śmierć czy nie śmierć – raz zaczęte, stale trwa. Niewierzący powiedzą, że trwa, bo pamiętamy. Wierzący – że nadal istniejemy, a te piękne kwiatki pod House of Hope to może nie tylko pobudzający nasze wspomnienia zbieg okoliczności, ale sygnał od naszego świętego F.: to ja o was pamiętam, wciąż jestem.
Jeśli uda mi się przekonać choć jednego człowieka i uwierzy on, że miłość usuwa lęk, podzieli się z kimś tym, co ma, ja (nie tylko moi podopieczni) będę odtąd żył w lepszym świecie (bo gdy człowiek przyzwyczai się do dawania, będzie dawał chętnie, może również i mnie, gdy znajdę się w potrzebie). Nie całkowicie dobrym, a odrobinę, o krok lepszym.
Jakie to ma znaczenie, czy ten człowiek jest chory na raka czy alkoholizm? Czy zawinił, że znalazł się w takiej sytuacji, czy takie karty zostały mu rozdane? Jakie znaczenie ma, jaka to kwota? Jakie znaczenie ma to, że pewnie za 3 miesiące ta kobieta znów zaczepi na ulicy w tej samej sprawie kogoś, kto ma ładne buty? Świat dzieli dziś na 2 części wykopana przez chciwość wielka dziura. Gdy ktoś biedniejszy niż ty szczerze wyciąga z tamtej strony do ciebie rękę, musisz mieć naprawdę ważne powody, żeby jej nie chwycić. Ci ludzie, jeśli są uczciwi, nie proszą zwykle o twoje mieszkanie czy samochód, proszą o procent, a częściej o ułamek procentu tego, co ty masz.
[Księża, siostry zakonne w Afryce, Ameryce Łacińskiej i Azji – przypis mój] nie generują dystansu, nie robią ceregieli, od razu ma się z nimi (właśnie tę ludzką) płaszczyznę spotkania. Najpierw jest „cześć”, wspólna herbata, cola czy obiad, a nie rozstrzyganie pretensji do Pana Boga, kwestionariusz pobożnościowo-moralny czy spisywanie protokołów. Oni nie mają wyjścia: chrześcijaństwo muszą robić, a nie o nim gadać. Żyjąc wśród ludzi różnych wyznań, kultur, historii, muszą najpierw swoją wiarą prześwietla swoją małą codzienność: rozmowy, zakupy, leczenie chorych, karmienie głodnych, cierpliwe spotkania z tymi, którym coś się poplątało w życiu.
Nie ma co czekać na swoją bezgrzeszność, na lepsze czasy, na większe możliwości, na lepszych polityków, na światlejszego proboszcza, na to, aż rodzina się poprawi, aż będzie więcej pieniędzy, aż będzie cieplej itd. Nie ma co czekać na okazję do okazania bohaterstwa. Nie czekaj, aż będziesz mógł komuś podarować wygrany w totka milion, daj dzisiaj 5 ludziom jakiś drobiazg: uśmiech, czuły gest, coś do jedzenia, okrycia, coś, co choć o milimetr zmieni dziś na lepsze ich świat. Po pół wieku takiego uważnego życia będziesz miał na rachunku szczęścia odłożone więcej niż wszyscy monarchowie, prezydenci i laureaci pokojowego Nobla razem wzięci. A że świat tego nie zauważy? A w nosie mieć świat! To nie świat cię będzie sądził, to nie z nim będziesz spędzał wieczność, ale z ludźmi, którymi dałeś dobro, i oni czasem może dopiero po śmierci będą w stanie ci to dobro oddać.
Mnie, gdy tak słucham prawdziwych czy zmyślonych historii, coraz częściej staje w głowie pytanie: kto dał mi prawo być sędzią lub niańką tych ludzi? To, że są tu, gdzie są, to często efekt splotu tragedii, o których nie mam pojęcia. Kim ja jestem, by pakować się w to ich poranione życie z ostrym sądem i jedynym słusznym rozwiązaniem? I czy naprawdę jestem gotów nie gadać, ale wziąć na siebie ich krzyż i kawałek go ponieść? Łatwo parskać z pogardą albo drzeć się, dajmy na to, na alkoholika, który zbiera na flaszkę, trochę trudniej wziąć go do domu, dać mu jeść, załatwić odtrucie, później terapię i wciąż siedzieć, pilnować i wspierać, żeby znalazł w sobie znów siłę, by odbudować człowieka.
Z życiem jest chyba trochę tak, jak ze sztafetą. Masz przekazać dalej to, co sam otrzymałeś – przekazać lepiej, szybciej, sprawniej, a później pozwolić, by inni biegli z tym dalej. Nie kolekcjonuj, rozdawaj, by inni po tobie mogli zrobić to samo.